czwartek, 22 grudnia 2016

kronikarz jak z kozy trąbka


ale bo naprawdę, kochany pamiętniku, nie mam czasu na kronikarstwo, gdyż - w największym skrócie - mnóstwo czasu mi pochłania (1) stanowienie zagadki medycznej, na której rozwiązaniu medycynie za bardzo nie zależy, (2) profilaktyczna,  acz diametralna zmiana nawyków żywieniowych, (3) rozpętywanie i podsycanie wojny ze szkołą Juniora, (4) kraina lodu, (5) chyba grypa i (6) konsekwentny ...urw na tle krajowej sytuacji politycznej.

(1) badania krwi zdaje się sugerują, że zmyślam z tymi rękami. nie mam żadnej ch..jozy, ani nawet  syfozy (i tylko miejsce w poczekalni zajmuję porządnym pacjentom, co wiedzą, że symptomy powinny przebiegać podręcznikowo, a nie tak jakoś chaotycznie i bez grama dyscypliny?). natomiast jeśli chodzi o zdjęcie rtg, to radiolog z reumatologiem są niejednomyślni. pierwszy się przyczepił, że ejże coś za bardzo zwężone te szpary (w dodatku szpary PIP*! nawet się zastanawiałam, czy nie powinnam się poczuć urażona, ale mi się urażenie w grafiku nie mieściło), a drugi, że ojtam ojtam z tymi zwężeniami, pani łyka apap jak panią boli. a ciągle boli? i po apapie nie przechodzi? no to nie wiem, nie może się pani przyzwyczaić? już mi przy czwartym podejściu nie starczyło cierpliwości, żeby od nowa tłumaczyć, że od 10 miesięcy nie mogę i dlatego przyszłam... no to jak mi się cierpliwość skończyła, to poszłam z tej przychodni.

(2) ale jeszcze zanim poszłam z tej przychodni, zagadnęłam lekarza o wpływ trybu życia na stan moich biednych stawów z wąskimi szparami. pracy se tak z dnia na dzień nie zmienię, bo ją lubię, psia jucha, ale nie wiem, dieta może? lekarzowi - znaczy pani dochtór - nie powiem, udało się mnie zaskoczyć całkowitym brakiem poparcia dla modnej tu i ówdzie filozofii, że jesteś tym, co jesz itp. mało tego, udało się pani dochtór odpowiedzieć mi takim tonem i z taką miną, że się poczułam jak ten koleś z filmu, co próbował dziewiętnastowiecznych medyków przekonywać do konieczności mycia rąk, zanim się po sekcji zwłok przystąpi do odbierania porodu. nietęgo. ale że już akurat zaczęłam pewne zmiany dietetyczne wprowadzać i nawet ze sporym zaskoczeniem odnotowałam dość korzystne korzyści, to się zawzięłam i wprowadzam dalej. na ten przykład: pieczywo to zuo (chociaż smaczne), herbata i kawa to zuo (chociaż jakże smaczne, niech mi bogowie wybaczą), wszystko, co z krowiego mleka to bardzo zue zuo... rezygnacja z kolejnych smacznych produktów oznacza, że człowiek stopniowo godzi się z myślą, iż układ nagrody musi sobie znaleźć innego narzeczonego niż jedzenie, bo jakkolwiek wertuję bardzo ładne książki kucharskie oraz kolorowe serwisy, jestem otwarta na eksperymenty i wszystkiemu daję szansę (dobra, oprócz brukselki), to jednak mój układ nagrody czuje się jak gej na wieczorze panieńskim - niby miło, ale na żaden gorący romans nie ma szans. co wszakże ma swoje plusy - jak się je niedobre jedzenie, to się go je mniej! jak się je mniej, to się chudnie! (ale trochę, bo się dojada orzechami i bananami. chociaż może niedługo doczytam, że też są niezdrowe i adios!).

(3) a bo mi żyłka strzeliła, jak poszła plotka, że wychowawczyni zostawi Juniorową klasę z powodu problemów z jednym takim niedodiagnozowanym hiperaktywnym**. chłoposzek nam dostarcza atrakcji od pierwszej klasy, bo z temperamentu przypomina dziurawą skrzynkę pełną fiolek z nitrogliceryną w rozpędzonym pociągu jadącym przez dziurawy most. i te fiolki tak sobie raz po raz wypadają i co i rusz któraś wybucha: a to przechodzącego dzieciaka złapie za głowę i walnie nią o szafkę, a to skopie pana od niemieckiego, a to umai lekcję matematyki kupą w majtkach... trzy lata żeśmy się z nim przebujali. w sumie nie umiem wyjaśnić dlaczego aż tak długo. na pewno sporą rolę odegrała źle pojmowana polityczna poprawność ("nie będziemy stygmatyzować chorego chłopca"), lęk przed nadopiekuńczą i mocno agresywną matką (broniącą dzieciaka właśnie hasłami o bliżej nie określonej "chorobie" i donosami na nauczycieli, którzy "ośmielają się" zwracać mu uwagę. serio: "ośmielają się"), markowanie działań przez szkołę (dwa segregatory pism, z których nic nie wynika; indywidualny tryb nauczania, ale nie obejmujący wszystkich przedmiotów, dzięki czemu chłoposzek bywa na przykład na wuefie, który urozmaica rzucając w wuefistę rakietkami do tenisa, i na plastyce, gdzie przecież wszyscy mają przy sobie nożyczki - czy tylko mnie to działa na wyobraźnię?) i jakoś tak mi się przelało. jest naprawdę mnóstwo rzeczy, na które nic nie mogę poradzić, ale to nie jest jedna z nich. mam za sobą mnóstwo rozmów telefonicznych, jedno zebranie z rodzicami przy kawie wokół własnego stołu w jadalni, jedną godzinną rozmowę z agresywną mamą we własnym samochodzie pod jej domem (ale muszę jej oddać, że ani trochę mi nie próbowała fikać. może zostawiła agresję w innych spodniach), jedno stanowcze pismo do dyrekcji, jedną nieprzyjemną rozmowę z dyrekcją, obszerne konsultacje z zaprzyjaźnioną  psycholożką, jedno oficjalne zebranie rodziców i drugie bardzo nieprzyjemne pismo do dyrekcji. bo ja to widzę tak: albo chłoposzek ma ograniczoną poczytalność, albo nie. jeśli tak, to jego miejsce jest w placówce dysponującej specjalistami, którzy są w stanie mu pomóc. jeśli nie, to ma obowiązek przestrzegać statut szkoły. szkoła musi go traktować jak wszystkich innych uczniów (którzy za wybryki ponoszą konsekwencje, a za notoryczne naruszanie statutu mogą nawet zostać przeniesieni do innej szkoły) albo wyegzekwować od rodziców konkretną diagnozę (przez skierowanie wniosku do sądu rodzinnego. i nie, nie mam za grosz skrupułów). jak to bywa na wojnie, parę mostów zostało spalonych, ale aż dziw, jak mi ich wcale nie żal. z drugiej strony mam satysfakcjonujące poczucie, że stanęłam w obronie nie tylko Juniora, ale też sporego grona dzieci, których rodzicom brakuje śmiałości i rozeznania, a powodów do wojny mają jeszcze więcej niż ja, bo na przykład niektórym hiperaktywny chłopoczyna regularnie zabiera drugie śniadanie, niszczy odzież albo po prostu spuszcza łomot. wojna jest w tak zwanym toku - trochę nam święta weszły w paradę, ale co się odwlecze...

(4) rehabilitantka mnie namówiła na kriokomorę. powiem szczerze, imponują mi emerytki, które komentują dziś tylko minus sto dziesięć, ciepło.naprawdę zimno jest przy minus stu trzydziestu. dla mnie to jest tak abstrakcyjny ziąb, że nie umiałabym nawet stwierdzić, że zimniejszy niż minus dwadzieścia. po wyjściu z kriokomory jestem szczęśliwa - nie wiem, czy to rzeczywiście ten osławiony wyrzut endorfin, czy zwyczajnie się cieszę, że dożyłam otwarcia drzwi. co do efektów terapeutycznych jeszcze się nie mogę wypowiedzieć, ponieważ...

... (5) Junior przywlókł ze szkoły chyba grypę i nie byłabym sobą gdybym się nie zaraziła. a przecież kurna jestem sobą. mamy silne postanowienie wyzdrowieć na święta, nie zarażając przy tym A. to drugie powinno się udać, bo on jest właściwie cały czas w pracy, więc praktycznie nie ma szans się zarazić.

6) i nawet dobrze, że jestem chora, to się nie muszę denerwować, że mam za daleko na Wiejską, żeby se poskandować do niektórych posłów "pójdziesz siedzieć" czy tak ogólnie postać przy koksowniku. wzdech.


a jeszcze przecież w międzyczasie (7) muszę pracować, żeby zarobić na te podpłomyki, co je zaczęłam jeść zamiast chleba i (8) zorganizowałam królikowi przejście w lepsze ręce, bo my jednak nie mamy temperamentu to gryzoni.



* okazuje się, że wszyscy ludzie obojga płci mają szpary PIP. no chyba że nie mają rąk, to co innego.

** nie zmyślam, mamusia delikwenta mi sama powiedziała, że hiperaktywny. a niedodiagnoznowany, bo czeka w kolejce do specjalistów od aspergera (dysleksja jest już passe, obecnie trendy rodzice diagnozują dzieciom aspergera).


piątek, 25 listopada 2016

no to się doczekałaś


tak A. podsumował moją relację z przebiegu wczorajszego obiadu, podczas którego Junior zjadł swoje pierwsze danie, swoje drugie danie i połowę mojego drugiego dania (bo mnie myślenie zabiera apetyt i zostawiłam sobie drugą połowę na jutro, czyli na dziś). co prawda bez surówki z czerwonej kapusty, ale nie będę się czepiać. widok mojego dziecka, które je z apetytem, jest czymś, na co czekałam tyle smutnych, długich lat, że naprawdę nie będę się czepiać )


czwartek, 24 listopada 2016

jakim cudem już jest czwartek?


dopiero co był poniedziałek rano, a tu już połowa parszywego tygodnia. parszywego, gdyż piję czarną kawą. piję czarną kawę, gdyż kawa z mlekiem - pardą: napojem - sojowym smakuje tak ch...o, że już bym wolała wodę z kałuży. a nie mogę pić kawy z normalnym mlekiem, gdyż w przeciwieństwie do ludzi, którzy "nie martwią się rzeczami, na które nie mają wpływu"* bardzo się nimi "martwię"**, ponieważ zazwyczaj one mają wpływ na mnie. na przykład bardzo na mnie wpłynął film pokazujący techniczne aspekty produkcji mleka. dobra, nie miałam złudzeń, że mućki brykają po zielonych łąkach jak w reklamie milki, ale jednak bliższe poznanie kilku aspektów tzw. hodowli bydła mlecznego sprawiło, że po prostu nie mogę i po prostu muszę coś zmienić - na miarę swoich niewielkich możliwości w mojej małej rzeczywistości (bo owszem na metody hodowli bydła mlecznego nie mam wpływu, jego mać).

więc na razie piję tę ...oną czarną kawę. plus jest taki, że bez trudu zeszłam z 4 dużych kubków do jednej niepełnej filiżanki dziennie. powiedzmy sobie szczerze - to nie jest napój, który bym piła dla przyjemności. właściwie to już tylko z przyzwyczajenia. i dlatego, że mam zajeśliczne filiżanki.

bardzo chętnie wyeliminowałabym sobie z diety resztę produktów otrzymywanych z mleka i mięsa, ale niestety chleb z marchwią mi nie wchodzi (dobra, zmyślam, nie próbowałam, ale i tak idę o zakład, że byłby dużo smaczniejszy niż tofu i hummus. ja p...lę, chyba trzeba mieć naprawdę wyrafinowane podniebienie, żeby to odróżnić od solonej tektury. albo po prostu trzeba się porządnie przegłodzić - ale żeby się TAK porządnie przegłodzić, to bym musiała jadać jeden posiłek na dwa dni. też niezdrowo). no i jeszcze muszę przecież dbać o swoją morfologię, bo chociaż osobiście byłam bardzo dumna z ostatnich wyników, pani dochtór mnie pozbawiła złudzeń bezwzględnym "no szału nie ma" - szczególnie jak na dwa miesiące intensywnego wzbogacania diety farmaceutykami, zieloną pietruszką, szpinakiem itp. podobno obiad z wołowiną raz w tygodniu to ciut mało.

na razie więc piję tę **oną czarną kawę, a krojąc wołowinę w paski lub w kostkę mamroczę po cichu: "przepraszam, siostro krowo, bracie byku, za cierpienie, którym zapłaciliście za mój posiłek. przepraszam i dziękuję". zresztą świnie, kurczaki i indyki też przepraszam. jeśli mnie nikt nie przyuważy i nie skieruje do zakładu zamkniętego - co jest bardzo mało prawdopodobne, bo przecież nie gotuję na mostach i molach, jak jakiś makłowicz, tylko w zaciszu własnej kuchni - to mogę zapoczątkować nową religię animalistyczną. no dobra, na początek skromną sektę: przepraszarian kulinarnych.

naprawdę, bardzo mi przykro, że jestem człowiekiem. czy może raczej, że my ludzie jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. także sory, Bóg, ale jeśli jesteś, to masz u mnie wielkiego minusa.


*właściwie jak bym tak codziennie rano pogadała z kimś, kto "się nie martwi sprawami, na które nie ma wpływu", to bym mogła całkiem zrezygnować z kawy! tylko nie wiem, czy bym wtedy nie musiała zacząć A. podkradać tabletek na nadciśnienie...

**nie, nie martwię się. tak naprawdę to się wk...m do białej gorączki, ale nie wiem, jak zamieścić ostrzeżenie, że na stronie padają niecenzuralne określenia, więc będę ich unikać ;)


piątek, 18 listopada 2016

wie geht's?


jak dotąd moje wysiłki w kierunku opanowania barbarzyńskiego języka zachodnich sąsiadów zaowocowały zdumieniem Juniora, no może z nutą podziwu, że mi "się chce". mójborzezielony, a przecież mnie się właśnie wcale nie chce, ale muszę...

Pan Mąż mnie ostatnio bombarduje mało reklamowanymi propozycjami filmowymi. taki na przykład "Tamten świat samobójców" z Tomkiem Waitsem okazał się bardzo zabawny i krzepiący, "ARQ" mnie satysfakcjonująco umęczył trwającym bez przerwy napięciem, ale produkcji "Duma i uprzedzenie i zombie" nie daliśmy rady. jaki to jest film? dokładnie taki, jak wynika z tytułu: czyli mamy siostry Bennet w mało wiernych epoce kostiumach (biust prawie na wierzchu i bez halki pod kiecką z rozcięciem do uda) walczące z wykorzystaniem broni białej oraz chińskich sztuk walki z niskobudżetowymi zombie, których charakteryzacja pochłonęła większość niskiego budżetu, więc obsada jest słaba, chociaż parę znanych twarzy się przewija.

z drugiej strony właśnie ten ostatni obraz najlepiej się wpisał w moje efekty uboczne sponsorowane przez przemysł farmaceutyczny, a przyjmujące postać "nietypowych snów". to znaczy w sumie nie wiem, czy one są nietypowe dla całej populacji, ale mnie się nigdy dotychczas nie śniły aglomeracje zasypywane piaskiem pustynnym, rzezie humanoidalnych kretów (tak, właśnie kretów. i owszem: humanoidalnych) ani że aplikuję o pracę w urzędzie gminy na stanowisku "asystent petenta". a wszystko to w pakiecie z nagłym atakiem paniki w chwili przebudzenia. biorąc jednak pod uwagę, że mogłabym na przykład wylosować efekt uboczny typu nagły niekontrolowany wzrost wagi, chyba nie mam się na co skarżyć? no z tą paniką to trochę nieswojo, ale moja niezawodna podświadomość znalazła na nią sposób: mija, gdy tylko zaczynam wizualizować, że siedzę na plaży i czyszczę piaskiem mocno osmalony kociołek.

poza tym konstans: dobra zmiana dba, żeby nam poziom wkurwienia we krwi nie opadał i pyka zapowiedziami kolejnych reform. a królik to nam się chyba co parę dni resetuje przez noc i zapomina, że przecież już był oswojony...


wtorek, 15 listopada 2016

listopad miesiącem inicjatyw edukacyjnych


o zmarłych tylko dobrze albo wcale, tak? no to co ja mogę napisać o Cohenie?




... umarł!




(sorki, wiem, że to wredne, ale z własnymi gustami nie będę dyskutować, bo jeszcze dostanę schizofrenii, co nie?)


otworzyli nam wew Gminie sklep ze zdrową żywnością. w pytkę drogo tam mają, ale kupiłam przypadkiem herbatkę, która mi tak podnosi ciśnienie - zdaje się lukrecją - że chyba nawet kawę będę mogła odstawić.

w związku z reformą szkolnictwa, która je zmasakruje na najbliższe lata, tak że podniesie się pewnie dopiero, gdy Junior będzie rozważał rodzicielstwo, postanowiliśmy się z A. zmobilizować, żeby dziecku skuteczniej przyświecać kagankiem oświaty. niestety nie udało mi się znaleźć sensownego kursu/korepetytora z niemieckiego i wyszło na to, że się muszę sama nauczyć chociaż jakichś podstaw, żeby z nim coś niecoś ćwiczyć. to raz. w zakresie nauk przyrodniczych szczęśliwie wyręcza nas lokalny uniwersytet przyrodniczy, a poza tym w internecie jest mnóstwo fajnych pomysłów na różne ogólnoprzyrodnicze eksperymenty (nie wiedzieć czemu moje chłopaki robią głównie te, które dają szansę, że coś eksploduje, a ja drżę przy każdej wizycie kuriera, że teraz to już na pewno wpadnie za nim jakie abewu z pytaniem, po co nabywamy na wiadra substancje służące do chałupniczej produkcji materiałów wybuchowych). to dwa. znalazłam też fajne kółko matematyczne dla dzieciaków, tylko oczywiście już jest środek sezonu i grupa pełna, więc nie wiem, czy nas pan prowadzący jakoś wciśnie... polonistkę mamy dobrą, więc możemy się na nią zdać. a z historii w ramach obywatelskiego buntu przeciwko nowej politycy historycznej rządu to Junior może nawet mieć tróję - w dupie to mam. do czego mu się w życiu przyda umiejętność odróżniania mniejszości etnicznych od narodowych? pytam grzecznie. (pomijając zaskakiwanie matki tą wiedzą?)

i tak to... na szczęście Junior podjął znowu treningi w swojej ulubionej sztuce walk (i został pupilkiem nowego trenera), więc ma naturalną przeciwwagę dla naszych intelektualnych zabiegów.




środa, 9 listopada 2016

sprawiedliwość dziejowa self-made


kiedy urodził się Junior - światło moich oczu - odwiedziła nas rodzina, żeby go przywitać na świecie, złożyć gratulacje, a w przypadku Szwagra - notabene ojca dwóch córek - wyznać ze szczerą satysfakcją "no, to już wam teraz nie będzie lepiej niż nam". pomijając wnioski, jakie można z tej wypowiedzi wysnuć na temat stosunku Szwagra do rodzicielstwa - a przy bardzo wysokim poziomie dobrej woli może nawet byłyby to wnioski pozytywne, chociaż nie umiem w sobie tyle dobrej woli wykrzesać - nasunęła mi się paralela:

wybrali sobie Amerykanie prezydenta. no to już im teraz nie będzie lepiej niż nam. my mamy dobrą zmianę, Angole Brexit, Francuzi koczujących imigrantów, Rosjanie Putina, Syryjczycy wojnę... każdy niesie swój krzyż. a Amerykanie czterdziestego piątego prezydenta.



wtorek, 8 listopada 2016

edukacja


Junior chodzi do dobrej szkoły. należy przez to rozumieć na przykład zaangażowaną kadrę, która pomijając kilka niechlubnych wyjątków, nie pracuje z dziećmi za karę i zna nowoczesne metody tej pracy. i przyjazną atmosferę. i nacisk na motywowanie, a nie zastraszanie. itp. ale nawet najlepsza szkoła nie poradzi, kiedy musi realizować program nauczania z kosmosu, co uświadomiłam sobie, usłyszawszy od Juniora parę tygodni temu, że będą mieli sprawdzian z Techniki. podejrzenia w mojej głowie pojawiły się już we wrześniu, gdy się okazało, że na Technikę potrzebny jest gruby zeszyt, bo będzie dużo pisania, ale jeszcze się łudziłam, że może chodzi o zasady behape przy robieniu kanapek i zbijaniu karmników. no więc niestety nie. aktualnie na Technice nikt się nie zajmuje takimi przyziemnymi sprawami. dziecka pisały bowiem sprawdzian z... budowy i rodzajów dróg. że torowisko a chodnik, że komu wolno się poruszać po drodze dla rowerów, a że drogi gruntowe lub utwardzone... serio, serio.

najpierw dostałam ataku śmiechu, wielokrotnie, bo dzieliłam się tą wiadomością z kilkoma osobami przez telefon i one wszystkie też dostawały ataku śmiechu. potem i po przejrzeniu zawartości przedmiotowego podręcznika sobie jednak pomyślałam, że jak tak, to znaczy, że pokolenie Juniora takiego na przykład przyszywania guzików będzie się uczyć dopiero po osiągnięciu pełnoletniości - na obozach survivalu (po konsultacjach z gimbazą ustaliłam co prawda, że guziki są w programie gimnazjum, w drugiej klasie. (serio, nie zmyśliłabym tego). ale że gimnazja idą do likwidacji, więc jakby problem pozostaje w mocy). a zatem muszę się nad życiową edukacją Juniora pochylić osobiście (to dość znamienne, że władze - tak świeckie, jak i duchowe - nie rozwiązują ludzkich problemów, tylko się nad nimi "pochylają", prawda?).

w związku z powyższym i dla zagospodarowania hektarów wolnego czasu, które Junior zyskał po rezygnacji z kursu gry na klawikordzie, zostały mu przydzielone dodatkowe funkcje i obowiązki domowe. (nie ukrywam, że pewny wpływ miał na mnie także mem z obrazkami różnych sprzętów AGD, które jest w stanie samodzielnie obsługiwać dziecko zdolne do użytkowania tabletu). tak więc z dumą informuję, że Junior potrafi sprawnie rozładować zmywarkę, umyć ręcznie filiżanki po kawie, rozwiesić pranie, uprać ręcznie drobne elementy garderoby typu rękawiczki, wymienić ściółkę w klatce królika, przygotować niedzielne śniadanie dla całej rodziny w postaci dzbanka z pachnącą herbatą earl gray, parówek na gorąco i bułeczek z masełkiem,  wyrzucić śmieci... - a dopiero się rozkręcam, bo szalenie mi się spodobało. raz, że ćwiczę charakter (ruguję przekonanie, że sama wszystko robię najlepiej), dwa, że rehabilituję ręce (metodą mniejrobienia), trzy, że dbam o przyszłe szczęście rodzinne Juniora i zadowolenie synowej, cztery, że nie muszę wysłuchiwać "mamoo, nuuuuudzi mi się, mogę sobie zagrać?". ha!



poniedziałek, 7 listopada 2016

iha


mówiłam, że nie mam żadnej syfozy, bo syfozy są dla chojraków? mówiłam, to wszyscy wkoło histeryzowali (dobra, przede wszystkim ja). żeby było śmiesznie: nie wiadomo, co mam - objawy mi się nie składają w żadną logiczną całość. ale przychylamy się z panią dochtór - to znaczy pani dochtór sie za mną przychyla - do teorii, że to wszystko przeciążeniowe. i pewnie powinnam po prostu nic nie robić rękami przez parę miesięcy, a samo przejdzie. tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli: nic. skoro mi ręka drętwieje od trzymania telefonu przy uchu, to nie trzymać. i basta. albo mogę chodzić i jojczeć, że mnie boli, sztywnieje i co tam jeszcze - to już mój wybór. proste?

no. zważywszy na niewykonalność nicnierobienia pani dochtór mi przez litość zapisała pastylki na leczenie objawowe (oraz dla spokoju sumienia skierowała na jeszcze jedno badanie pod kątem takiej już nawet nie syfozy, tylko wręcz chujozy. strasznie długo się na wyniki czeka). jak wzięłam pierwszą, to przyznam - było to bardzo metafizyczne doznanie budzić się w nocy nie dlatego, że mnie ręce bolą, ale ze zdziwienia, że mnie nie bolą. zresztą więcej tych pastylek dostałam. wszystkie mają długie listy skutków ubocznych i doprawdy nie wiem, co wolę: stuprocentowo pewne stare dobre bolenie rąk czy na przykład potencjalny krwotok wewnętrzny, ryzyko depresji  i ewentualne zaburzenia widzenia?

w kwestii Apaczów to jednak się okazało - kupa śmiechu! - że decydujące zdanie ma pani "żona bez budżetu" i chociaż pan mąż wynalazł nasz piękny wiejski dom w miejscu idealnie dostosowanym do swoich preferencji, to ona jako jednostka niemobilna  życzy sobie zamieszkać w mieście. w sumie dobrze mu tak: niech wdycha smog, skoro żony nie szanuje myślą i mową, szowinista jeden.


środa, 2 listopada 2016

tragiczne skutki kilkudniowej absencji


królik nam zdziczał. pozostawiony pod dorywczą, czy wręcz sporadyczną opieką Pana Domu zapomniał, że małe gryzonie nie powinny wściekle kąsać dłoni, która je karmi, i kąsa.

poza tym cisza i spokój. Apacze od mercedesa podobno myślą i dokonują wielkopomnego wyboru (Apaczowa bardzo sympatyczna), a ja odpoczywam, a w każdym razie sypiam. trzeba przy tym dodać, że nigdzie nie sypiam tak mocno jak u Mamy, co wszakże może mieć przyczynę w niskim poziomie tlenu w maminodomowym powietrzu, bo Mama nie jest fanatyczką wpuszczania tegoż pod swój dach jesienną i zimową porą. ale już wróciłam, to pewnie sypiać będę gorzej, ale za to wstawać bez bólu głowy. czego sobie i PT Państwu życzę.





czwartek, 27 października 2016

tabudibudabuda


Apacz od mercedesa rzeczywiście ma taktykę na zmęczenie przeciwnika! PełnyGar uprzejmie zapowiedział jego przyjazd  z żoną na najbliższą sobotę. wbrew butnym hasłom Apacza żona została przez PełnegoGara przedstawiona jako ciało decyzyjne, bo "jakby nie, to on by już dawno umowę podpisał" (że niby Apacz już by dawno coś kupił, gdyby nie czekał na żonowe błogosławieństwo). no chyba raczej nie ze mną, bo jesteśmy rozjechani na płaszczyźnie finansowej jak... coś bardzo rozjechanego.

wróżę natomiast, że taktyka na zmęczenie przeciwnika sprawdzi się co najmniej pod jednym względem - to znaczy, ja się zmęczę. już się zmęczyłam na samą myśl o uroczystym podjęciu Apacza i Apaczowej o nieznanej strefie wpływów... a jak jestem zmęczona, to się robię marudna. więc może już pójdę, zanim zacznę za bardzo marudzić.


wtorek, 25 października 2016

królik cd


bardzo nam się poprawiły relacje z królikiem, bardzo. całkiem inaczej wkłada się sianko do klatki, której nic nie próbuje w panice wywołanej widokiem ludzkiej ręki roznieść na atomy, jak to bywało jeszcze tydzień temu. bardzo to jest miłe i przyjemne, kiedy po otwarciu drzwiczek zwierzątko się pcha do wyjścia, do głaskania, włażenia na kolana itp. gorzej, że zaczęło mnie podgryzać tymi swoimi małymi króliczymi siekaczami. przez rękawy i nogawki, ale jednak niemiło. pomyślałam, że może stworzenie próbuje mi świadczyć czułości typu czyszczenie futerka? no to dałam mu puchatego miśka do iskania. i ten... i królik na widok miśka poczuł wolę bożą. innymi słowy, zmusił miśka do innej czynności seksualnej. a dokładnie głowę miśka zmusił... naszło mnie w związku z tym pytanie, czy królik aby na pewno jest samiczką, a jeśli tak, to czy jest samiczką homoseksualną, biseksualną czy też wyemancypowaną, w związku z czym po prostu lubi być na górze? a potem pomyślałam, że to w sumie wszystko jedno, byle był szczęśliwy ze swoim pluszowym misiem.





poniedziałek, 24 października 2016

i myk wahadełko w drugą stronę


czyli jest lepiej, jak w porządnym zaburzeniu dwubiegunowym (o bardzo krótkim cyklu, tylko trochę dłuższym niż dobowy).

ale ustalmy jedno: nie można tkwić w złym humorze, kiedy człowiek sobie wreszcie zrealizuje potrzebę, która w nim/niej dojrzewała bez mała trzydzieści lat, podlewana minimum raz w sezonie gorzkimi łzami rozczarowania. mówię tu o mojej osobistej potrzebie, będącej równocześnie wyzwaniem dla branży obuwniczej, która to branża wyzwaniu temu nie była w stanie sprostać, jak już rzekłam, przez bez mała trzydzieści lat. ileż ja  w tym czasie przymierzyłam kozaczków - pięknych, ładnych, a nawet i brzydkich, już ojtam, byle się dały wcisnąć na szeroką stopę z wysokim podbiciem wieńczącą niezbyt szczupłą łydkę i na tej łydce dopiąć zameczkiem. otóż jak się już dały wcisnąć, to się nie dawały dopiąć. aż do soboty. w sobotę bowiem znalazłam w tekamaksie kozaczki, które mi spasowały i na paluszki, i na podbicie, i na łydkę. kupiłabym je nawet, gdyby były brzydkie, bo po tylu latach się po prostu nie wybrzydza. kupiłabym je nawet, gdyby były drogie - raz na trzydzieści lat można zaszaleć. gdyby były brzydkie i drogie, pewnie bym się chwilę pozastanawiała, na co mi to? tymczasem one były śliczne, niedrogie, wygodne i pasujące. a mimo to wahałam się. A. patrzył z niedowierzaniem, ale co on może wiedzieć o ludzkich odczuciach w obliczu ewidentnej fatamorgany? na szczęście fatamorgana okazała się nie taka znowu ewidentna. wbrew moim obawom trzecie pianie koguta nie sprawiło, że kozaczki zmieniły się w emu czy inne nieszczęście; nie doznały też transmutacji w dynię po północy, ani też nie skurczyły się magicznie w cholewie po doprowadzeniu do domu.

a skoro już mam taki dobry humor, to może łyżka dziegciu? bo ustalmy drugie: nic, ale to nic nie przygotuje rodzica na to, co może znaleźć w kieszeniach synowskich ubrań. i na prawdę nie chodzi mi o rzeczy banalne, jak śrubki i gwoździe, ogólny złom drobny na różnych etapach korozji, kamyki, kawałki sznurka, łuski po nabojach, muszelki, scyzoryki, zapałki, wyżute gumy bez papierków, opakowania po wszystkim itepe. takie rzeczy rodzic bierze na klatę. ale cała garść drobniutkich trocin? po co się nosi w kieszeni garść drobniutki trocin?



piątek, 21 października 2016

pękam


mam ból, a nie mam diagnozy. nie chcąc dać się ponieść indukowanej hipochondrii, unikam surfowania po necie za opisami symptomów, jednostek chorobowych i potencjalnych terapii. na pełne nadziei pytania najbliższych "jak tam?" powtarzam pozornie beztroskie "bez zmian". w myślach dodając "od czegóż bowiem miałoby mi być lepiej?". ponieważ nie mam diagnozy, nie mam wdrożonego leczenia. czekam na termin kolejnej wizyty. nie boli mnie od wczoraj ani nawet od tygodnia, więc może poboleć jeszcze miesiąc. i nie, amol mi nie pomógł. ani rozkładanie kasztanów po kątach. kąpiele w gorzkiej soli są bardzo miłe, ale nie pomagają. orteza daje chwilową ulgę o ograniczonym zasięgu, z naciskiem na chwilową i ograniczonym.

tymczasem A. nocami surfuje, a za dnia składa mi raporty z poszukiwań alternatywnych metod leczenia (z dołączonym orientacyjnym zestawieniem kosztów tygodniowego wyjazdu do izraela, gdzie jest taki jeden doktor, co wszczepia płytki z metali szlachetnych i przepuszcza przez nie prąd...). nie chcę być niewdzięczna, więc karnie oglądam film z wystąpienia technologa żywienia promującego opartą na pełnych potencjału cudownych owocach oraz intencjonowaniu warzyw skażonych pestycydami... przez uprzejmość nie wciskam co dwie minuty pauzy i nie punktuję co drugiego zdania: no więc aronia ma osiem tysięcy jednostek na sto gram, a o jakich jednostkach mówimy? no więc dowodzą tego badania - a kto je prowadził, gdzie i na jakiej próbie? etc. niech tam, piję świeżo wyciskany sok, obiecuję poczytać o wyższych stanach świadomości i ogólnie doceniam. chociaż im bardziej A. się nakręca na wyleczenie mnie z niewiadomojakiejsyfozy, tym bardziej chce mi się płakać. nie że coś tam, tylko tak normalnie oczy mi łzami zachodzą.

także ten, tegoroczną jesień można oficjalnie uznać za otwartą.


czwartek, 20 października 2016

październik miesiącem sukcesów


oswoiłam królika! pół roku mi to zajęło, chociaż przyznaję, że nie byłam konsekwentna, cierpliwa i wytrwała. ani kreatywna. głównie próbowałam zwierzynę przekonać do siebie, serwując różne pyszotki: warzywka, owocki, sianko, ziółka i gałązki z jabłonki (uwielbia gałązki z jabłonki).
wczoraj natomiast w przypływie desperacji złapałam gada i postanowiłam wbrew protestom głaskać, aż mnie polubi. poddała się po około 7 minutach i dziś mi się przy każdej okazji pcha na kolana, podtykając nos do miziania. bez problemu i paniki zaakceptowała też pieszczoty ze strony Juniora. tylko A. jeszcze jest na króliczym cenzurowanym, ale zapewne już niedługo.

co tu gadać, jestem z siebie dumna :)

środa, 19 października 2016

jak Reginka negocjowała z Apaczem?


króciutko. najpierw Apacz przez 20 minut deklarował, że nasz dom podoba mu się bardzo i stanowi punkt odniesienia do wszystkich innych nieruchomości jakie odwiedził, a które w porównaniu z nim wypadają marnie i blado, oraz uzasadniał, dlaczego jest gotów za niego zapłacić nie więcej niż, a następnie Reginka mu odpowiedziała, że tego domu nie da się kupić za takie piniondze. uśmiech. odwzajemnienie uśmiechu.

przez kolejne 20 minut porozmawialiśmy sobie o cieniach i blaskach indywidualnego budownictwa mieszkaniowego i strzelnicach paintbolowych. następnie dla podtrzymania klimatu negocjacyjnego PełnyGar zaproponował, żeby Apacz jeszcze raz przyjechał obejrzeć dom z żoną, a wtedy wszystko się może zdarzyć - może sobie apaczowa żona zażyczy zamieszkać w tym domu i będzie Apacz musiał zrewidować założenia finansowe? do tego momentu Apacz wydawał mi się nawet sympatyczny. aż tu nagle rzekł: żona nie ma swojego budżetu, więc nie ma nic do powiedzenia przy takich decyzjach.

dżestlajkdet. tylko odchowała trójkę dzieci. tylko pierze, prasuje, sprząta i talerz mu pod gębę podstawia, więc nie ma nic do powiedzenia. tak, nadal jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku, w środku europy, w otoczeniu wykształconych osób aspirujących do miana klasy średniej.

nawet PełnyGar wyglądał na zniesmaczonego.

zapewne Apacz jeszcze się zjawi. może nawet z żoną (a może bez niej, bo co mu się tu będzie wtrącać, jak nie ma swojego budżetu?). intuicja nam podpowiada, że przyjął taktykę negocjacyjną na zmęczenie przeciwnika. być może zaczął od bardzo niskiego C w nadziei, że zmiękniemy i spotkamy się "w pół drogi". ale już pomijając kwestie finansowe, dlaczego miałabym wychodzić naprzeciw oczekiwaniom szowinisty?



poniedziałek, 17 października 2016

październik miesiącem nadziei

kochany Wszechświecie,
pamiętasz ostatniego apacza? tego w bardzo ładnym mercedesie? co to deklarował, że "ma o czym mysleć" (swoją drogą bardzo zgrabna fraza, która może oznaczać praktycznie wszystko). no to myślał, myślał i wymyślił, że jutro znowu przyjedzie. ponieważ mam z nim kontakt przez pośrednika, to w sumie nie wiem dokładnie po co (i czy aby z żoną) . pośrednik o indiańskim imieniu PełnyGar raz twierdzi, że pooglądać "chłodnym okiem", bo ostatnio go zachwyt oślepiał (swoją drogą był to najlepiej ukrywany zachwyt, jakiego byłam w życiu świadkiem, także panu apaczowi należy się statuetka Pokerowej Twarzy i nagroda imienia lejdigagi), a innym razem sugeruje, że negocjować cenę (i w tym momencie PełnyGar popada w pogrzebowy nastrój i  niższym o dwa tony grobowym głosem zaklina rzeczywistość: "najważniejsze, żeby się państwo dogadali co do ceny". PełnyGarze - myślę sobie - chciałabym się dogadać, ale tango to nie jest taniec wymyślony dla solistów, wiec co ja mogę?).

także Wszechświecie, być może jutro będę samotnie (że samotnie to na pewno, ale to inna para kaloszy) odpierać negocjacyjne manewry dwóch panów, którzy mają w te klocki dużo więcej doświadczenia ode mnie (apacz jest jakimś biznesmenem, więc wiadomo, że negocjuje nawet przez sen z budzikiem), i właściwie mogłabym się bardzo denerwować, ale denerwuję się tylko trochę, bo myślę sobie, że przecież ja już mam bardzo zachwycający dom i w najgorszym razie będę go mieć dalej, a apacz co? no właśnie. więc w sumie to apacz powinien się denerwować, a w każdym razie nie wychodzić ze śmiesznymi propozycjami, bo wtedy ja się mogę nie dogadać i PełnyGar będzie niepocieszony...

z tego względu, Wszechświecie, poproszę o wsparcie. w dowolnej formie, którą uznasz za wykonalną i skuteczną. nie dziękuję, żeby nie zapeszać.



środa, 12 października 2016

matriks zrobił skręt


wyniki miały być od poniedziałku, a tymczasem we wtorek w recepcji pani rozłożyła bezradnie ręce: nie ma. ha! ale brak wiadomości to przecież dobra wiadomość, bo matriks przy okazji naprawiania swoich błędów zawsze wypuszcza różne takie deżawu z czarnymi kotami. 

na świeżutko wydrukowanych wynikach, które dziś dostałam bezpośrednio w laboratorium, poziom przeciwciał w normie. i tak mi się ucz, Wszechświecie. naprawdę doceniam i chwalę Cię. ufff

oczywiście może to nic nie znaczy, może to taki chwilowy manewr zwodzący i przy następnej wizycie pani doktor powie: oj, przykro mi, skoro wynik na syfozę ujemny, to potwierdza moje podejrzenia, że cierpi pani na arcysyfozę, ale póki co czuję się, jakbym uciekła katu spod topora. z pewnością nie bez wpływu jest tu okoliczność, że od dłuższego momentu grzeję się w promykach mojej antydepresyjnej lampy, a wczoraj zażyłam kąpieli z siedmiowodnym czymśtam magnezowo-siarkowym, rano w ciastkarni oparłam się pokusie nabycia słodkiej bułki, zamiast porannej kawy wypiłam szklankę świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy (ważne: kupić wyciskarkę do cytrusów, bo wyciskanie ich ręcznie to nie jest zajęcie dla moich bolących paluszków), a na zdrowe drugie śniadanie spożyłam kalarepę i jabłko. 


wtorek, 11 października 2016

no więc bardzo śmiesznie


no więc - i chudy wój, że nie zaczyna się od więc, a już od no więc to w ogóle - od wczoraj w przychodni czeka na mnie grzecznie wynik badań na jedne śmieszne przeciwciała. ale skutecznie wynajduję przeszkody, które mi absolutnie uniemożliwiają nawet wyjście z domu, a co dopiero wyprawę do przychodni. no bo poczytałam trochę o tych przeciwciałach i proaktywnie wpadłam w depresję. naprawdę nie zamierzam pozwolić sobie przypisać diagnozy, która imputuje jakieś nieuleczalne choroby. mnie tylko bolą ręce. i czasami trochę nogi. i budzę się trzy razy na noc z pragnienia. nie życzę sobie jakiejś syfozy, której się nie można pozbyć i która mi tu będzie skracać życie, a i to skrócone nieuprzyjemniać.

także ten, Wszechświecie, ja się dziś zmobilizuję, ale wynik ma być ujemny, i niech się lekarze przyłożą i mi znajdą jakieś miłe schorzenie, powodujące w organizmie szkody na miarę łupieżu. naprawdę. ciężkie choroby są dla fajterów, a nie dla takich mięczaków jak niżej podpisana. ament.



czwartek, 29 września 2016

cudo nad cudami


zainwestowałam 99 złotych w swój dobrostan. inwestycja jest fioletowo-szara (nie, że tak sobie specjalnie wybrałam, po prostu był tylko jeden zestaw kolorystyczny, ale za to ładny) i po kilkunastu minutach od założenia spowodowała, że staw, który mnie bolał od długich miesięcy, niemalże boleć przestał. boję się to cudo zdjąć, chociaż dobrze by było je teraz przełożyć na drugą rękę, gdzie przecież też zahodowałam książkowy przykład... łokcia tenisisty.

nie oznacza to, że się wywinę od spotkania z reumatologiem, a może i neurologiem, bo brzytwa ockhama to cudna rzecz, ale mam takie barwne spektrum objawów, że jednym łokciem, ani nawet dwoma się go nie załatwi. jednak postanowiłam szukać jasnych stron, a ulga w bólu to jest bardzo jasna strona.

co do Apaczów - przyjechał pan bardzo aliganckim mercedesem, powiedział, że dom ładny i "ma o czym myśleć" i pojechał. zdaniem łysiejącego pośrednika z brzuszkiem pan zamiaruje wrócić z żoną, ale myślę sobie, że 1) może żona ma akurat inną koncepcję ładności i już po zdjęciach wie, że jej się u nas nie podoba, bo woli kurne chaty z kolumnami w porządku doryckim albo 2) sprawdzi się moja najnowsza teoria, że im bardziej wypaśna fura, tym mniejszy budżet na nieruchomości, a niestety mercedesa pan miał tak z pierwszej piątki furek, jakieśmy tu gościli.

więc ten: afirmuję, ale daleko mi do szalonego optymizmu.

p.s. najkrótszy możliwy dowcip o premierce z polipami i broszką? leci tak: premier powiedziała "postanowiłam".


poniedziałek, 26 września 2016

geshuzbak


czyli zgadnij, drogi pamiętniczku, kogo mamy znowu na  tapecie. no? no? no, Apaczy, rzecz jasna. chociaż akurat takich, co zamiast chodzić a paczeć, podobno chcą kupić. od tygodnia ich trzymamy w blokach startowych, bo nie mamy czasu ich godnie podjąć, ale nie marnowali tego czasu: obejrzeli sobie mapy, w weekend byli w Von Hrabiowitzach na wycieczce rowerowej i przeszpiegach. obejrzeli sobie wszystko i zdradzili panu pośrednikowi zachwyt lokalizacją oraz żywe zainteresowanie.

zachwyt lokalizacją Von Hrabiowitz jest zjawiskiem tak (niezasłużenie!) rzadkim w populacji Apaczy, że na pohybel bólom reumatycznym, cieśni nadgarstka i łokciowi tenisisty (diagnoses vary), dokonaliśmy wczoraj podszytego niewiarą i nadzieją zrywu i ogarnęliśmy dom. w końcu wreszcie ma przyjechać ktoś, komu nie podobają się stylizowane na dworki nerona (czyli połączenie polski sarmackiej z upadkiem rzymu) rezydencje dostępne w okolicznych modnych miejscowościach na literę S oraz panujący w tych modnych miejscowościach na literę S ścisk i hałas. w dodatku ten ktoś zdaniem pana pośrednika ma kasiutkę, a nie tylko same wymagania i aspiracje. także ten, uprasza się o modlitwę, afirmacje, medytacje oraz/lub fizykę kwantową – czy w co tam kto wierzy – w naszej intencji.



środa, 21 września 2016

głos w dyskusji


wyobraziłam sobie, że państwo świętsi od papieży (swoją drogą, żadna to sztuka) przegłosują całkowity zakaz aborcji. i wyobraziłam sobie, co by było, gdybym pewnego razu wracając wieczorkiem do domu, jak to mam w zwyczaju zgarnęła z drogi miedzy Świerkowem a Von Hrabiowitzami jakiegoś sąsiada, wędrującego przez zagajnik z odległego przystanku. i gdyby temu sąsiadowi coś strzeliło do głowy i by mnie zgwałcił. i jakoś dotarłabym do domu, zgłosiła sprawę na policję, udała się na obdukcję itd. i po paru tygodniach by się okazało, że jestem w ciąży. z ...onym gwałcicielem. i nic bym nie mogła zrobić z tym zlepkiem komórek w swoim brzuchu.

brzuch by mi zaczął rosnąć. mój kochany Synek dodałby dwa do dwóch i spytał z radością, czy będzie mieć braciszka czy siostrzyczkę. a ja bym mu odpowiedziała, że nic z tych rzeczy. że ten zlepek komórek to efekt największej krzywdy, jaką mi ktokolwiek wyrządził i jak tylko pozbędę się go z mojego brzucha, oddam do adopcji i może to mi pomoże zapomnieć, jak bardzo zostałam skrzywdzona i jak bardzo znienawidziłam.

proces sądowy o gwałt trwa, brzuch rośnie, ja nienawidzę, Synek zachodzi w głowę, czy jego mama też nie kochała albo może przestanie i próbuje się z komputera dowiedzieć, co to jest ten gwałt, o którym plotkuje cała wioska. mąż chodzi na terapię dla rodzin ofiar, rozpaczliwie szukając sposobów, żeby pomóc nam wszystkim w tym gównie. ja coraz więcej piję, żeby nie myśleć, nie czuć, jakoś zasypiać. i wszyscy coraz bardziej toniemy.

po dziewięciu miesiącach rodzę podręcznikowy przykład płodowego zespołu alkoholowego, który trafia pod opiekę zrehabilitowanego tatusia (sąd dostrzega mnóstwo okoliczności łagodzących, bo po pierwsze sprawca po wszystkim nie udusił mnie w tym zagajniku, po drugie nawet jednego zęba mi nie wybił, a właściwie to sama jestem sobie winna, bo kto mi go kazał podwozić, po trzecie klawisze w areszcie chwalili oskarżonego za bardzo dobre sprawowanie, po czwarte przyczynił się do wzrostu demograficznego, a po piąte właśnie został jedynym żywicielem rodziny w postaci swojego potomka i deklaruje, że bardzo go kocha).

wyprowadzamy się, ale to nie pomaga. dalej wszyscy toniemy. po kilku latach mąż wybudza mnie z alkoholowego transu, żeby poinformować, że mój kochany, piękny Synek po kolejnej próbie samobójczej trafił do zamkniętego ośrodka, a on odchodzi. utonęliśmy.


tak, tak się może stać. dlatego wymyśliłam plan awaryjny. po dotarciu do domu biorę długą kąpiel i trzymam język za zębami. wybieram z konta gotówkę, umawiam się z przyjaciółką na wycieczkę zagraniczną, opowiadam rodzinie jakąś bajeczkę o załamaniu nerwowym i konieczności wyrwania się z kieratu.wyjeżdżam na 2 tygodnie do kraju, gdzie można w aptece kupić pigułkę dzień po, pod opieką przyjaciółki jako tako dochodzę do siebie. łykam tych pigułek jeszcze kilka i robię co drugi dzień usg i testy ciążowe, tak dla pewności.

po powrocie dowiaduję się, że parę dni temu jedna z sąsiadek została w zagajniku zgwałcona przez tego sąsiada, co go parę razy podwoziłam z przystanku i jak to dobrze, że akurat byłam za granicą. proponuję, żebyśmy się może wyprowadzili gdzieś daleko. wieczorami czasami płaczę w wannie, ale łykam kalms i jest prawie normalnie. mam cudownego Synka, który rośnie mądry i dobry, kochającego męża i straszną tajemnicę. jakoś dajemy radę dalej żyć. ach, dowiadujemy się, że ta zgwałcona sąsiadka zaszła w ciąże i powiesiła się w łazience, ale rodzina jakoś załatwiła, że ksiądz się zgodził na normalny pogrzeb, ludzki pan.


poniedziałek, 19 września 2016

reforma jej mać


już mi nawet nie chodzi o likwidację gimnazjum, do którego mam taki sam stosunek jak do kas chorych, czyli uważam, że działa tak sobie. jednak kierunek bym obrała taki, jaki bym obrała – gdybym była władna – wobec kas chorych, czyli doskonaliła, poprawiała i łatała luki, zamiast wprowadzać milion oddziałów enefzet. no więc już mi nawet nie chodzi o likwidację gimnazjum. bo coś w tym jest, że w dziecku zmiany wywołują przesadne reakcje i samo przejście z trzeciej do czwartej okazuje się awansem z "młodszych" do "starszych" i hola hola dorosły człowieku, co byś chciał ten awans zlekceważyć. się możesz nieprzyjemnie zdziwić, jeśli nie skonsultujesz treści nadruków na koszulkach czy też modelu skarpetek z docelowym odbiorcą. a zmiana szkoły to pewnie co najmniej jak nabycie biernych praw wyborczych.

tak więc w największym skrócie uważam, że dłuższa podstawówka to nie jest zły pomysł. ale pisanie podstaw programowych na kolanie w przyspieszonym tempie - owszem, tak. a już kształt egzaminu na koniec podstawówki woła o pomstę do wszystkich możliwych instancji. polski i matematyka - wiadomo. język obcy nowożytny - pełna zgoda. oraz historia i ament! no bo na*uj młodzież ukierunkowywać na nauki przyrodnicze i te wszystkie przedmioty ścisłe, których Prezes Polski pewnie nie rozumie. na*uj narodowi kształcić techników i inżynierów, kiedy humaniści wszelkiej maści bardzo dobrze się sprawdzają na kasach w supermarketach, a i guziki w montowniach całkiem sprawnie obsługują. po co komu jakiś empiryzm, jakieś ciągotki do weryfikowania teorii w praktyce, jakieś niedajbóg przesuwanie granic wiedzy. wystarczy, żeby każdy wiedział, jacy szatani maczali palce w smoleńsku, jak brzmi jedynie słuszna interpretacja wydarzeń w najnowszych dziejach ojczyzny i kto był tewu. to już na nic mu zasady działania dźwigni oraz jakieś tam  kwasy, a podstaw destylacji dziadek go nauczy. dziadek będzie mieć na to czas dzięki ponownemu obniżeniu wieku emerytalnego, a potrzeba się pojawi zarówno za sprawą ponownego obniżenia wieku emerytalnego, jak i ograniczenia handlu w niedziele.

w ramach buntu obywatelskiego kupiłam Juniorowi encyklopedię wynalazków. w sobotę Syn samodzielnie skonstruował wodomierz. a wczoraj na spacerze pod lasem odpalił granat dymny zasilany pokruszoną piłeczką pingpongową. efekt był zaskakująco imponujący (rośnie mi zadymiarz albo li zbrojne ramię opozycji walczącej). i nawet go przestałam specjalnie gonić do czytania książek, żeby mi tu nie wyrósł na kolejnego humanistę bez szans ucieczki do lepszego świata. a jak się znowu spyta "mamo, a kim ja mam być, jak dorosnę", to bez mrugnięcia powieką odpowiem "specjalistą do spraw modelowania procesów przetwórczych tworzyw polimerowych" (tylko sobie zapiszę na mankiecie ołówkiem kopiowym, żeby się nie pomylić).


piątek, 16 września 2016

super duper, ja, naturlich


prawie zapisałam synka na kurs języka dojczlandzkiego. pani kursodawczyni* bardzo mi się ładnie zareklamowała, jak to stawia na komunikację, stosuje nowoczesne metody i jeszcze nowocześniejsze materiały, rozbudza zainteresowanie i pasję i w ogóle cuda wianki. dojczlandzkie. no i poszedł synek na pierwszą lekcję. w ramach relacji z wrażeń stwierdził, że "poziom był bardzo wysoki". dnia następnego pani kursodawczyni przesłała mi elektroniczną notatkę z zajęć. że niby materiał leksykalny itp. oraz link do filmu z zajęć. w grupie 9-10 latków pani stawiająca na komunikację i rozbudzanie pasji uznała za stosowne bazować na następującym materiale:

dzieci ten film oglądały, a pani im tłumaczyła i kazał powtarzać coponiektóre zdania (np. "chcę do urzędu pracy"). no żesz urwał nać. przemnożyłam liczebność grupy przez stawkę i pomyślałam sobie, że ja to jednak jestem gupiacipa i nigdy w życiu nie zrobię fortuny, bo mnie by wewnętrzne poczucie przyzwoitości nie pozwoliło wyskoczyć z czymś takim za 120 zł brutto. 

to samo gupie poczucie przyzwoitości powstrzymało mnie przed wyjaśnieniem pani kursodawczyni w krótkich żołnierskich słowach, jak się mocno rozmija z nowoczesnymi metodami i wszystkim tym, co tak ładnie reklamuje na swojej kolorowej stronie internetowej. chociaż mnie korci, żeby stanąć na skrzyżowaniu, jak świadkowie jehowy przy bazarku, i nawracać naiwnych, co tam do niej biedne dzieciaczki na lekcyje prowadzają. 



* nie mylić z nauczycielem. nauczyciel uczy, kursodawca prowadzi kurs. różnica okazuje się newralgiczna, kluczowa i przeogromna.

środa, 14 września 2016

wrzesień, uff

kupiłam magazyn wnętrzarski (zawierający mnóstwo reklam i pięknych zdjęć z brzydkimi przedmiotami. widać jak coś jest dizajnerskie, to już nie musi być ładne. nadrabia tą dizajnerskością za wszystkie inne niemane zalety) i serce mi zamarło: numer październikowo/listopadowy! bieżącego roku. ale na szczęście uffff... to nie mnie zginął jeden miesiąc, tylko redakcji czy tam dystrybutorom się kalendarze popsuły.

życie jest fajne. to prawdziwe. nie to w necie, czy na fejsie. serio. inna sprawa, że zabiera mnóstwo czasu, więc jak się odrobinkę wygospodaruje, to go szkoda na siedzenie w necie i takie tam.


w von Hrabiowitzach szaleje choroba bostońska, ale póki co Junior nie przywlókł. ja natomiast poszłam do lekarza z bolącymi rękami i wróciłam z anemią! czułam, że tak będzie: człowiek chodzi zdrowy i prawie nic mu nie dolega, dopóki się nie zada ze służbą zdrowia. bo jak się raz zada, to już ona dopilnuje, żeby mu tam coś wyszukać...



wtorek, 30 sierpnia 2016

sierpień miesiącem wypoczynku


dobry wieczór, drogi pamiętniku. nie było mnie, bo odpoczywałam. cały długi miesiąc. pierwszy raz od bardzo dawna. spodobało mi się. chciałabym więcej, ale niedługo rzeczywistość nas zagoni w kierat, więc może wtedy napiszę więcej. albo nie, bo nie wiem, czy mi się będzie chciało ;)

środa, 13 lipca 2016

bez związku z czymkolwiek


niezbadane wyroki algorytmów yt wyrzuciły mi śliczną starą piosenkę, z której tekstu pomimo pewnych komptencji językowych nigdy nie zdołałam wyrozumieć nic ponad oniolioniliones molioninies, czy jakoś tak... postanowiłam więc porzucić już na dziś kierat - w końcu jest prawie dwudziesta, a zasiadłam do klawiatury o dziesiątej rano! - i wyguglać, o co chodzi panom muzykom na poziomie werbalnym. oraz przy okazji dokonać retrospektywnej i wielce krytycznej analizy ich wizerunku. to ta łatwiejsza część i mogę z marszu przedstawić wnioski: pan wokalista jako jedyny mógłby dziś wyjść na ulicę, tak jak stoi w teledysku, nie narażając się z mojej strony na podejrzenia, że ma jakieś zaburzenie osobowości albo mniejszościową orientację. pomyślałbym tylko, że ubiera się w słabym lumpeksie, ale to przecież nie grzech. szczególnie, że jest nienajgorzej ostrzyżony. reszta panów niestety, sorki, z powrotem do szatni biegiem marsz.

odnośnie natomiast lirycznego meritum... niolionlinionnes molioninies znaczy w przekładzie "motocyklowa pustka pod neonową samotnością", czyli w zasadzie miałam rację, że nic nie rozumiałam. to jeśli chodzi o refren, będący prawdopodobnie dziełem dadaisty amatora. zwrotki stanowią większe wyzwanie intelektualne i chyba pisał je student filozofii, co wnioskuję z przywołania figury chłopa pańszczyźnianego. znałam dwóch studentów filozofii i obaj z jakichś niewyjaśnionych przyczyn lubili tłumaczyć zasadność lub niezasadność różnych współczesnych zjawisk społecznych przez pryzmat układów feudalnych. (ludzie niebędący studentami filozofii, jeśli już odwołują się do układów feudalnych, robią ją to li i jedynie przy użyciu zwrotów "muszę odrobić pańszczyznę" lub "umordowany jestem jak chłop pańszczyźniany" plus wariacje na temat. przynajmniej tak wynika z moich ograniczonych obserwacji, c'nie). ale wracjąc do  meritum... w zwrotkach podmiot liryczny wyraża typowo młodzieńcze i odrobinę lewackie rozczarowanie światem materialnym, konsumpcjonizmem, kulturą, nierównością społeczną, zakłamaniem ludzkości, koniecznością walki o przetrwanie, światem polityki etc., co też pasuje do studenta filozofii. oczywiście: chyba, bo z takim podmiotami lirycznymi to nic nigdy nie wiadomo na pewno.

z ciekawostek, pan wokalista ma taki dar, że ile razy bym go nie słuchała, tak pozbawiona  możliwości śledzenia tekstu w wersji pisanej, wciąż słyszę tylko oniolininiones molioninies.

no to na koniec podkład dźwiękowy, bo jeszcze zapomnę.



czwartek, 7 lipca 2016

[zaległości cz. 2]

 
co tam panie w polityce. w zagranicznej głównie brexit. bardzo współczuję brytyjczykom. serio. dość liczna grupa, której liczebność nie przekłada się niestety na mądrość - bo tak to już jest z reguły ze stosunkiem ilości do jakości - zafundowała im  demolkę przyszłości na parę pokoleń do przodu. współczuję im prawie tak mocno jak sobie i reszcie polaków, bo jednak pis może kiedyś przegra wybory (jeśli popełni jakiś błąd przy reformowaniu ordynacji wyborczej), a jak wyspiarze raz wyjdą z unii, to głupio im będzie prosić, żeby ich znowu przyjęła z powrotem za parę lat, c'nie. więc powinnam im nawet współczuć bardziej, ale współczuję jedynie prawie tak mocno jak sobie, a to z tego powodu, że jednak bliższa ciału koszula i wiadomo, że żaden ból mnie tak nie boli, jak własny. (oraz jeszcze mnie boli, że firefox po ostatniej aktualizacji ustawił sobie gdzieś jako język domyślny angielski i teraz mi wszystkie słowa w bieżącej notce podkreśla na czerwono, w dodatku  wężykiem wężykiem, a to wcale nie są żarty).

jak można wywnioskować, jestem euroentuzjastką, czy może dokładniej: euroostrożnąoptymistką. wierzę w szczytne ideały wolności przepływu prawie wszystkiego oraz że zgoda buduje. i naprawdę nie mam problemu z germańską hegemonią. niemcy stworzyli państwo prawa, silną gospodarkę, która funduje zasiłki na dzieci z bieżących wydatków, zamiast zapożyczać się u praprawnuków, bardzo kuszącą stawkę minimalną, nowoczesne technologie i ładne samochody itp. itd. wszyscy, którzy do nich wyjeżdżają mieszkać, pracować i żyć sobie chwalą, więc chyba nie jest ta niemiecka hegemonia taka zła. posunęłabym się nawet do takiego oportunizmu, że za cenę bezpiecznego życia w godziwych warunkach zgodziłąbym się przemianować EU na GH* (chociaż z tym zaproszeniem wszystkich uchodźców to angela mocno przesadziła. oj mocno).

jeśli zaś chodzi o politykę krajową, to już się przestałam złościć i prawie nie przeklinam przy serwisach informacyjnych (ponieważ prawie przestałam je oglądać). jest mi bezbrzeżnie smutno w bezradności, z jaką mogę się tylko przyglądać demontażowi, demoralizacji, degeneracji, degrengoladzie i różnych innych złych rzeczach, które dotykają moje społeczeństwo, mój  trójpodział władzy, moje media publiczne, mój  system szkolnictwa... i cały mój kraj (słusznie bowiem prawią w reklamie banku: "moje" robi wielką różnicę). najlepiej to ujęła rozczarowana profesor Staniszkis, więc pozwolę sobie zacytować: "Jest taki list napisany przez Huxley’a do Orwella z roku 1949, w którym on się chwali, że w swoich analizach uchwycił moment, którego nie ma u Orwella. Nazywa go ostateczną rewolucją, kiedy społeczeństwo jest dopasowywane do systemu władzy, łamiąc ludzi, atakując elity, obiecując nową elitę i awans, wykorzystując resentymenty wobec tych, którzy są wyżej.(...) u nas wyraźnie widoczne jest to formowanie społeczeństwa poprzez wydobywanie gorszych cech, agresji, którą się usprawiedliwia (...) Obserwujemy (...) także coś, czego wcześniej nie było, wykorzystywanie złych instynktów dla celów politycznych. Ta mieszanka jest dla mnie porażająca. Fetysz większości i mitologizacja ludu wkurza mnie bardzo".

kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy mają do czynienia z szerszym przekrojem społecznym, słyszę mnóstwo historii o osobach deklarujących z samozadowoleniem, iż głosowały na pis, a teraz - konsumując swoje pińcet plus - cierpliwie czekają, aż władza zrobi porządek. i powiedzmy sobie jasno: nie oczekują, że robienie porządku będzie polegało na dawaniu wszystkim po równo, czy nawet na dawaniu tym, co nie mają. wystarczy, że będzie zabrane tym, co mają ciut więcej. przy czym najmniej ważne jest, czy to ciut więcej ukradli czy uczciwie zapracowali. taki jest owoc atakowania elit (czyli w praktyce naszej skromniutkiej, ale ambitnie raczkującej klasy średniej), grania na resentymentach (wobec na przykład bogu ducha winnej inteligencji sprowadzonej już jakiś czas temu do wykształciuchów) i formowania poprzez wydobywanie gorszych cech.

więc po pierwsze poraża mnie dzielenie społeczeństwa. a po drugie zadłużanie go. możesz mnie, ojczyzno, nazwać komunistą i złodziejem, ale już zapowiedziałam swojemu Dziecku, że nie pozwolę, aby jego prawnuki spłacały koszt programu 500+, a jeśli jedynym sposobem, aby tego uniknąć, jest wyjazd w siną dal, to musi się jeszcze intensywniej uczyć języków obcych.

po trzecie natomiast nęka mnie lęk, co całe życie nękał moją nerwową babcię. ale o tym kiedy indziej.



*jak Germańska Hegemonia.

poniedziałek, 4 lipca 2016

to się nie może udać, to się skończy źle


[nadrabiam zaległości - część pierwsza]

zacznę od tego, że z okazji sezonu urlopowego mam serdeczne życzenia. tym ..onym wujom, którzy wyrzucają psy z samochodów w okolicy pięknych dolnośląskich wiosek, bo przecież nie będą bulić za hotel dla zwierzaków, oddać do schroniska pewnie wstyd, a wieśniakom jeden kundel bury więcej w obejściu przecież nie zrobi różnicy, no więc tym ...onym wujom chciałam serdecznie życzyć raka wszystkiego oraz otwartego złamania kości podstawy czaszki. niczego więcej nie jesteście warci, przynosicie ujmę swojemu gatunkowi i mnie osobiście jest wstyd, że te psy widzą we mnie człowieka takiego jak wy.



ponadto jakiś czas temu,w pierwszy prawdziwy dzień wakacji - czyli w poniedziałek - byliśmy ze synem na zakupach. przede wszystkim kupiliśmy... tornister i piórnik na nowy rok szkolny. następnego dnia Junior stwierdził, że ten weekend jest za długi i on to by już poszedł do szkoły. nie, nie utrzymywaliśmy go w nieświadomości co do trwającej kanikuły. i nie, nie siedział sam w domu znudzony - większość ostatniego tygodnia czerwca jeździli z chłopakami na rowerach, ganiali się po podwórkach i ogródkach lub moczyli w basenie. mimo to poszedłby do szkoły i co mu kto zrobi? tu nie musi być sensownego uzasadnienia. chyba że "chciałby, bo nie może".


ponadto weszliśmy - właściwie to ja weszłam i wciągnęłam chłopaków za sobą - na ścieżkę wojenną z sąsiadami ze wschodu. dzieli nas od nich szerokość drogi, za którą to drogą sąsiedzi mają wąską działeczkę warzywną. sąsiedzi owi mieszkają na drugim końcu von Hrabiowitz, a tu tylko uprawiają uprawy. niestety, pomimo licznych, częstych i obfitych oprysków chemicznych "na wszystko" sąsiadowe warzywa podobno smakują okolicznym sarnom, co sąsiadów źle nastraja, w związku z czym postanowili sarny odstraszać. co roku mają wielce kontrowersyjne estetycznie pomysły na to odstraszanie, ale w tym roku to już naprawdę przesadzili, więc poszłam grzecznie spytać, czy nie mogliby zmienić techniki, bo z moich okien sytuacja wygląda tak, jak by rozsypali po okolicy przygarść odpadów. usłyszałam, że są "na prawie" oraz "u siebie", a mnie to się w oknach drzewa odbijają i zmyślam. ciąg dalszy nastąpi, a na razie ilustracja poglądowa:

pokazuję i objaśniam: od "dłuższego narożnika" - że się tak posłużę futbolową metaforą - mamy kolejno sweterek męski model zmęczony turek pure poliester, worek na odpady niesegregowane w kolorze bladego błękitu, worek na odpady niesegregowane w kolorze intensywnego błękitu oraz żaluzję okienną metalową białą. wszystko oprócz sweterka generuje efekty dźwiękowe, nie do pomylenia z szemrzącym strumykiem, gdyby ktoś miał wątpliwości.

sobota, 25 czerwca 2016

za krzywde naszo i waszo

mam ostatnio taki fetysz, że jak nie będę patrzeć, jak nasi grajo, to przegrajo. więc patrzę. a Chłopaki nie ułatwiają: dziś przez dogrywkę zużyłam trzy butelki piwa! czy oni mają pojęcie, ile posiłków będę musiała zastąpić kleikiem z odtłuszczonego siemienia lnianego, żeby odrobić taki nadmiar kalorii? (w intencji zdrowego gardła piję piwo w temperaturze pokojowej. matko, czego się nie robi dla dobra kadry narodowej).

mam też teorię, jak to jest, że nagle mamy taką dobrą drużynę. teoria powstała w oparciu o wnikliwą analizę wywiadów z naszymi zawodnikami. otóż wnikliwa analiza wywiadów z naszymi zawodnikami wykazała, że po raz pierwszy w dziejach mamy zawodników myślących, rozgarniętych, a nawet - nie bójmy się wielkich słów - inteligentnych, na co wskazują: płynność wypowiedzi, swoboda w formułowaniu zdań wielokrotnie podrzędnie złożonych i przyzwoity zasób słownictwa. nie bez znaczenia pozostają też takie okoliczności, że co do zasady nie zaskakuje ich trajektoria piłki, nad którą wręcz potrafią zapanować, czy tam takie banialuki jak wytrenowane rzuty karne czy stałe elementy gry, ale wierzcie mi - głównie górują nad wszystkimi poprzednikami elokwencją. (oraz pan Pazdan najprawdopodobniej oddał duszę diabłu, bo to jest po ludzku niemożliwe, żeby tak zawsze wyrastać jak spod ziemi na trasie napastników drużyny przeciwnej. a Szwajcarzy przegrali za karę za wahania kursu franka, bo jakaś sprawiedliwość być musi, ament!).


czwartek, 23 czerwca 2016

wieści ze świata i z zagrody, tylko w odwrotnej kolejności


według jednej szkoły, kot to taki autystyczny piesek. według drugiej - pies to taki kotek z adhd. to ja dodam od siebie: królik to taki autystyczny kotek z neurozą i pląsawicą. królik jest miły, puchaty i pocieszny, ale totalnie incommunicado. owszem, jak wypuszczony z klatki robi salta na dywanie, domyślam się, że to oznaka radości, ale poza tym nie umiem poznać, w jakim jest nastroju, czy aby głodny lub wręcz przeciwnie. nie ulega próbom tresury - a przecież nawet kota da się przyuczyć do tego i owego! nie wydaje odgłosów i nie podejmuje prób kontaktu wykraczających poza ostrożne obwąchiwanie ręki, która ma w zwyczaju przynosić coś smacznego. to już nawet rybki są bardziej interaktywne. no dobra, może oprócz glonojadów. właśnie: królik to taki ssaczy glonojad. z pląsawicą.

najnowsze zdjęcia z randki najprzystojniejszego Toma dziesiątej muzy z amerykańską piosenkarką pokazują go dziwnie poważnym, by nie rzec zatroskanym. może mu linie lotnicze bagaż zgubiły? a może troszkę mu żyłka pęka w związku z nagłym ponadnormatywnym wzrostem zainteresowania papparazich. co do zasady to mu pewnie takie zainteresowanie nie dziwne, ale to musi być frustrujące, gdy nagle wszystkie twoje zdjęcia w plotkarskich serwisach mają podpis "nowy chłopak amerykańskiej piosenkarki". i gdzieś w trzecim akapicie (akapicie!!! ha ha ha to mi się udało! dobra, powiedzmy bardziej ogólnie: w ostatniej kolejności): "przystojny brytyjski aktor znany głównie z udziału w filmach Marvela". to nawet ja, która tzw. dorobek mam skromniutki, bym się wzięła i obraziła na cały świat, gdyby mi przypięto etykietę "żony mojego męża", a co dopiero artysta, który z definicji musi mieć wybujałe ego i adekwatne ambicje. poza tym zapoznałam się wyrywkowo z twórczością tej amerykańskiej piosenkarki i sformułowałam następujące wnioski: w wymiarze artystycznym jest dla mnie nieodróżnialna od szumu tła tak zwanego mainstreamowego rynku muzycznego. zakwalifikowałaby jej piosenki jako idealne do windy, supermarketu, klubu przy plaży, zapełniania pustki między blokami reklamowymi itp. mogłaby się spokojnie wymienić repertuarem z taką na przykład katy perry i ja bym nie zauważyła najmniejszej różnicy. ale klipy fajne - taka porządna amerykańska produkcja z solidnym budżetem i poczuciem humoru (urzekło mnie szczególnie "No animals, trees, automobiles or actors were harmed in the making of this video"). no i pani piosenkarka bardzo mi się podoba z wyglądu i wizerunkowo: bardzo miła z buzi, zgrabna, boskie nogi, a przy tym nie ocieka seksem i nie epatuje golizną (według aktualnych standardów, czyli chodzi w większości ubrana, ale nie że zaraz w golf, rozciągnięty kardigan i spódnicę do ziemi). a już najbardziej to mi się podoba, że przeważnie ma na głowie prawdopodobnie własne włosy w bardzo umiarkowanej objętości - takiej typowej dla samic homo sapiens. słodką grzywką wręcz podbiła moje serce. podsumowując, jak by się Tom zaczął prowadzać z taką na przykład Rihanną, to bym mu nie wybaczyła, ale Taylor może być (wszystkim dzieciom też powinni dać imiona zaczynające się na T, c'nie?).


wtorek, 21 czerwca 2016

wr


w czasie poprzedniego meczu Naszych Dzielnych Chłopców wypiłam za dużo zbyt zimnego piwa i jeszcze nie doszłam do siebie, a łosie dziś znowu grają i teraz nie wiem - ryzykować, że dobiję i wykończę gardło ostatecznie, czy się denerwować na sucho? bo przecież nie będę pić herbaty pod te cipsy, którymi obowiązkowo zagryzamy biało-czerwone sukcesy in potentia.

poza tym co. jakiś taki wkurw we mnie wibrująco pulsuje. jakaś taka chodzę niezadowolona, podrażniona, sfrustrowana i rozczarowana. (sprawdzałam w kalendarzu, to nie peemes). doprawdy gdybym miała policzyć, co/kto* mnie nie drażni, nie frustruje i nie rozczarowuje, to palców jednej ręki bym nie zużyła. nawet w połowie. nawet kurna w jednej szóstej.

a najbardziej mnie chyba drażni, że strasznie dużo energii - duchowej - marnuję na oczekiwanie. zamiast doceniać tu i teraz, to się na przykład martwię, jakiego (nomen omen) orła wywinie franek po brekzicie. albo gdzie Synowi znaleźć sensownego nauczyciela gry na gitarze, bo sobie umyślił od września instrumentarium rozszerzyć.

poza tym co. zjedliśmy rzodkiewkę z Boba, ale jakieś plugastwo zjadło nam fasolkę. do cna. a inne plugastwo obrabia papryczki. pomidorom pozwoliłam się za bardzo rozkrzaczyć, więc teraz nie nadążam z podwiązywaniem coraz cięższych od owoców gałązek. natomiast cukinie mają jakieś metr dwadzieścia wzrostu i mnóstwo owoców, które im gniją po osiągnięciu pięciu centymetrów długości - nie wiem od czego i jak przeciwdziałać. najbardziej zadowolone wydają się ogórki, do których podchodziłam najbardziej sceptycznie, ale wszak jeszcze wszystko może się zdarzyć i nie ma co chwalić ogonka przed zachodem, co swoją pliszkę chwali... czy jak to tam szło.


* a nie! jedna rzecz mi dziś poprawiła nastrój! mianowicie że podobno młody Bolton się rozstał z łez padołem. no wreszcie. bo od czasu jak Trzymający Drzwi został rzucony na pastwę lodowych zombiaków, chodziłam niepocieszona. (btw niezmiennie mnie bawi ten suchar: człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie).




czwartek, 16 czerwca 2016

czwartek, połowa czerwca


z wielkiego świata napłynęła wiadomość, że Tom H. aka Loki randkuje z jedną amerykancką piosenkarką. jupi! czyli jednak nie jest gejem, ufff... bardzo ładnie razem wyglądają, oboje mają taaaakie dłuuuugie nogi, jak jakaś całkiem inna rasa człowieka.

a'propos nóg: weszłam dziś w Gminie do obuwniczego. nie wiem, czy akurat trafiłam na wystawę retrospektywną Worst Shoe Design Fail Compilation 2000-2016, czy to ze mną jest coś nie w porządku...

zamiast sandałów kupiłam więc piwo oraz nachos i nie wiem jak Nasi chłopcy, ale my tu w von Hrabiowitzach już jesteśmy gotowi na mecz. mam nadzieję, że A. zdąży z fabryki dojechać, bo ma akurat kumulację kilku zawodowych pandemoniów i normalnie musi zostawać po godzinach, żeby zdążyć wszystkie ciosy przyjąć na klatę. naprawdę słaby mamy czerwiec tego roku...

Junior miał fantazję, żeby dorobić do kieszonkowego. zaproponowałam mu posprzątanie wnętrza samochodu. właśnie odkurza, a ja prosz! tu sobie siedzę. nawet nie idę zobaczyć, które hektary tapicerki omija i jak niedokładnie chodniczki wytrzepał. oto co robią z pedantką wymogi feministycznego macierzyństwa...


poniedziałek, 13 czerwca 2016

w dniu wielkiego piłkarskiego święta


mamy już k-ota i k-rólika :( tylko proszę nie mówić o tym głośno Juniorowi, bo jakoś nie mieliśmy serca, żeby mu wyznać prawdę: synku, twoi głupi rodzice nie powinni byli umieszczać kaczuszki z króliczkiem i to nasza wina - a nie króliczka - że kaczuszkę nadepnął i coś jej w środku uszkodził, skutkiem czego kaczuszka po dobie walki poddała się i odpłynęła do krainy wiecznych jezior. wersja oficjalna jest taka, że tata wieczorem dostrzegł kaczą mamę spacerującą nieopodal i jej podrzucił zaginione dziecię, a ona przyjęła je pod stęsknione matczyne skrzydła.

zostało nam parę zdjęć, prawie jak z naszynal dżeografik - z kaczuszką przytuloną do króliczka, z króliczkiem "całującym" kaczy dzióbek itp. myślę, że one się naprawdę lubiły, tylko różnica gabarytów była za duża. i powinnam to przewidzieć.

tak więc czuję się po weekendzie tak, jak czułaby się nasza reprezentacja, gdyby wynik był odwrotny. w skrócie: podle.

(a co do futbolowego święta: nadal uważam, że zawodowy sport powinien zostać wyjęty spod prawa, ale oczywiście kibicowałam Naszym przez całe 94 minuty, włącznie z doliczonym czasem gry).



piątek, 10 czerwca 2016

alfabetyczni hodowcy


mamy już k-ota, k-rólika i k-aczkę.

coś tam wczoraj działałam w kuchni, gdy nagle zauważyłam ruch na drodze na wprost okna. drogą dziarsko maszerowało pstrokate pisklę. wyskoczyliśmy w trójkę z domu popatrzeć na to dziwo i upewnić się, czy nie przyglądają mu się jakieś drapieżniki. pisklak maszerował dzielnie, głośno popiskując. mieliśmy nadzieję, że zaraz pojawi się kacza mama, ale się nie pojawiła. mamy ponad pół kilometra do rzeki - trasa wiedzie przez las, jezdnię i jest dość stroma (do nas pod górę). bliżej są tylko rowy melioracyjne, ale 1) intensywnie eksplorowane przez wioskowe dzieciaki i 2) przy braku opadów suche, więc nie wiem, skąd ten pisklak się urwał.

w każdym razie jest. napił się wody. przenocował w wyłożonej siankiem budce ze styropianu w kociej transportówce, otulony dla pewności koszulką Juniora (nomen omen z motywem angrybirds), do którego (Juniora, nie motywu) zapałał wielką miłością od pierwszego wejrzenia. no i fajnie, tylko nie chce jeść. jakby nie wiedział, że dziób nie jest tylko do hałasowania. a hałasuje z wielkim zapałem. chyba doskwiera mu samotność. z braku lepszych pomysłów, siedzę sobie przy komputerze, trzymając na kolanach kacze pisklę zamotane w poły sweterka, które moim zdaniem bardzo udatnie symulują opiekuńcze skrzydła kaczej matki. trochę się wiercił, ale w końcu zasnął. cssss....

p.s. roboczo k-aczka dostała na imię: Kreska, Pipi albo Matylda. zależy, kto woła. zgodności nie ma. i nie, nie mamy pojęcia, jakiej jest płci ani jak to sprawdzić.



czwartek, 2 czerwca 2016

bujna wegetacja


ecce cukinia:













ecce ogórek, a nawet dwa:














takie ładne Boby mam :)


wtorek, 31 maja 2016

baju baju i po maju


i nareszcie się kończy sezon komunijny. tak to sobie bowiem lokalni duszpasterze zaplanowali, że co weekend była impreza w innej wiosce, co powodowało, że u Juniora w klasie - gdzie każda wioska ma swoją reprezentację - napięcie okołoprezentowe przez cały miesiąc utrzymywało się w okolicach stanów wysokich. (przy okazji, czy ktoś kiedyś słyszał dziewięcio- lub dziesięciolatka, które na pytanie o wrażenia z pierwszej komunii zamiast opowieści o nowym tablecie, iksboksie, beemiksie lub wręcz pachnącej farbą drukarską kupce nowych dwusetek rzucił coś w stylu "och, tak bardzo się cieszę, że wreszcie mam w sercu pana jezusa". serio? to ja poproszę adres i numer telefonu, bo zamierzam zweryfikować, gdyż nie wierzę. i bardzo mnie bawi argument, że co tu się dziwić, że dzieci bardziej przeżywają wytworność komunijnej sukienki niż duchową doniosłość chwili, skoro "jeszcze są małe i nie rozumieją". właśnie fakt, że nie rozumieją, powoduje, że impreza jest bez sensu. to znaczy byłaby, gdyby w niej rzeczywiście chodziło o sakrament. ponieważ jednak chodzi o indoktrynację, materialistyczno-konsumpcyjne skutki uboczne stanowią koszt, który można łatwo przełknąć, szczególnie, że spada na rodzinę, a nie na związek wyznaniowy).

tak więc napięcie okołoprezentowe było silne, a myśmy sobie postawili za cel obronę dogmatu o wyższości niemania komunii (i ogólniej niepraktykowania zinstytucjonalizowanych form religijności). ponieważ położyliśmy nacisk na aspekty duchowe - typu wolność dokonywania wyborów zgodnie z własnym sumieniem zamiast pod dyktando samozwańczych przywódców duchowych - materialnie wykpiliśmy się jednym zestawem lego średniej wielkości oraz królikiem marki miniaturka wraz z pakietem startowym (klatka itepe), przy czym duża część środków na królika została uzyskana metodą crowdfinansingu (dla Darczyńcy niniejszym przesyłamy całuski), więc domowy budżet nie odniósł większego szwanku (co bardzo doceni w obliczu faktury za bramę wraz z furtką). w dodatku przez wrodzoną oszczędność i pragmatyzm wszystkie prezenty podciągnęliśmy pod "nadchodzący dzień dziecka" (bo przecież nie mówiliśmy Juniorowi: "masz tu prezent, żeby ci nie było przykro, jak się jutro znowu będą w szkole chwalić, kto ile kasy zebrał (swoją drogą - grube tysiące. ludzie są jednak popiełdoleni) i jakie gry dostał razem z konsolą". przy okazji: królik absolutnie rozbił klasowy bank przechwałek). więc jutro tylko wspólna wyprawa na lody i po sprawie.

...
trawa nam już wschodzi! niecały tydzień od posiania! a nawet chwasty się jeszcze nie zdążyły ogarnąć i na poważnie zabrać za wegetację! przy okazji ciężkiej roboty towarzyszącej zakładaniu tego ostatniego kawałka trawnika (stawy rąk przestaną mnie pewnie boleć, jak umrę) złożyliśmy sobie z A. uroczystą przysięgę, że jeśli los będzie łaskawy i będziemy kiedyś mieć inny ogródek, to na pewno bez trawnika. tak nam dopomóż, [tu wstaw swoje imię]!


poniedziałek, 23 maja 2016

hańba im, głupim pingwinom


zgodnie z naszymi przeczuciami Apacze myśleli i myśleli, aż wymyślili, że... (werble) nie wiedzą, czego chcą, ale chcą czegoś innego. w związku z czym jak w temacie.

z innej mańki, przybył nam wczoraj nowy domownik. pardą, domowniczka. ma na imię Martynka, futro w kolorze nieodżałowanej Kropki i długie uszy. mieszka w klatce w pokoju Juniora, co stwarza jej niemożliwą do zaprzepaszczenia masę okazji, aby spędzać mu sen z powiek samym kicaniem po peletach. mamy nadzieję, że Junior się zahartuje, bo skoro nie zgadza się na przemeldowanie Martynki do innego pokoju, to albo to, albo umrze w efekcie niedoboru snu. a to by już było bardzo niefajne (cytując po raz kolejny niezrównanego Juliana).

miłego poniedziałku.




niedziela, 22 maja 2016

podróż sentymentalna


wspominałam, że ja się nie odkochuję? no więc w zamierzchłych czasach (studenckich), gdym miała bardzo ograniczony dostęp do tv, medium to emitowało przezabawny serial o tajemniczej sekcji pierwszej, która wykorzystując niesprecyzowane, ale chyba niewyczerpane źródła dofinansowania, niezwykle zaawansowane technologie i niewiarygodnego farta, walczyła z wszystkimi terrorystami świata, mafiami, handlarzami bronią oraz żywym towarem i co tam kto miał akurat na sumieniu (ale przeważnie z terrorystami). acha, co ważne, sekcja pierwsza wykorzystywała też talenty taktyczne i niekwestionowaną urodę niejakiej Nikity -  niestety, wbrew woli samej zainteresowanej, która miała ogólnie pacyfistyczne nastawienie do świata i wolałabym zarabiać na życie tworzeniem artystycznych instalacji z drutu i oprawek do okularów.

dla mnie zdecydowanie głównym walorem serialu był agent Michael: prawy, małomówny, z pozoru opanowany, niezwykle sprawny fizycznie, zdolny w ferworze walki na chłodno podejmować  wyrachowane decyzje. w ogóle robot i maszyna do zwalczania terrorystów, a nie człowiek. ale... kiedy na horyzoncie pojawiała się jego ukochana (czy trzeba wspominać, że ta od instalacji z okularów?), jego wzrok - niby to wpatrzony w jeden punkt czy w jakąś nicość, a zarazem bacznie obserwujący perymetr (czymkolwiek ten perymetr* miałby być) - wyrażał... no... nieprzebrane otchłanie tęsknoty, czułości, samotności, romantycznej miłości i co tylko. oczywiście skrzętnie skrywane przed zwierzchnikami potępiającymi u personelu wszelkie formy zaangażowania uczuciowego. ale wyostrzony na to, co najważniejsze, wzrok widzów swoje widział. i właściwie cała ta walka ze Złem była tylko pretekstem do tego, by Nikita i Czarniawy mogli się nawzajem nie rozumieć, ratować z opresji, narażać na straszne, ale konieczne dla dobra operacji ryzyko itp. a wszystkie wybuchy, walki, tortury i podstępy stanowiły jedynie przerywnik i tło dla powłóczystych spojrzeń, ukradkowych spojrzeń, pełnych niedowierzania spojrzeń, zawiedzionych spojrzeń oraz spojrzeń wyrażających nieprzebrane otchłanie tęsknoty... (oraz okazję do zakładania fajnych ciuchów
ze skóry).

przypadkiem wpadłam na ten serial w internetach i sobie oglądam. (podczas Dziecko ogląda swój ukochany film o Kevinie, który ciągle gdzieś ląduje bez rodziców i opiekunów prawnych. gust do słabego kina musi odziedziczył po kądzieli). i tyle powiem: agenci sekcji pierwszej  naprawdę musieli przejść jakieś specjalne szkolenie, bo normalny człowiek nie dałby rady przeżyć w takim napięciu emocjonalnym dłużej niż tydzień, góra dziesięć dni :) miodzio. i to parę sezonów!


* sprawdziłam: w nomenklaturze wojskowej oznacza "pole widzenia żołnierzy od punktu obserwacji do najdalej wysuniętego punktu na horyzoncie". 

piątek, 20 maja 2016

Internecie, poznaj Boba. Bobie, oto Internet.

jestem... Bob. po prostu Bob. (bo niektórzy twierdzą, że trzeba rozmawiać z kwiatkami. a pomidory kwitną. głupio tak mówić do nich, ej ty tam, więc dostały na imię. wszystkie jednakowo, bo po pierwsze nie będzie zarzutów o faworyzowanie papryki czy tam kogoś, a po drugie łatwiej zapamiętać. tak więc wszyscy mieszkańcy foliaczka o imieniu Bob mają na imię Bob).



wtorek, 17 maja 2016

dwie strony mojej monety



Joda vs. Darth Vader
szpilki vs. glany
cienka kreska na powiece vs. błoto na twarzy
wyrafinowana frustracja vs. szczery wkurw
mania vs. depresja
radość życia vs. ból istnienia



Cesarz vs. Mistrz