niedziela, 29 listopada 2015

co to ja miałam...


ustaliliśmy z A., ze coś mam sprawdzić w internecie. tylko oboje zapomnieliśmy co, więc teraz się błąkam i klikam w ciemno w nadziei, że mi się przypomni. ale ten internet duży jest i może minąć sporo czasu...

tymczasem A. z Juniorem robią zawody w strzelaniu ze spluwaczki - plastikowej wersji broni nazywanej przez indian ameryki południowej dmuchawką, oczywiście w ich narzeczu. spluwaczka została nabyta, gdy A. zagadywał Juniora w sklepie sportowym, podczas gdy ja - pod pretekstem kupowania sobie damskiej bielizny - przedzierałam się przez sklepy z zabawkami, powtarzając w myślach treść Juniorowego listu do Świętego Mikołaja (niebieski kwiat i kolce, niebieski kwiat i kolce). ogólnie nie jest dobrze: dorwałam ostatni jako taki miecz świetlny lorda vadera, ale model nieświecący. świecące bowiem miały ten feler, że się same rozkładały. poza tym nie posiadały żadnego dzyngsa do zadzierzgania za pasek - a już widziałam oczami wyobraźni, jak sama próbuję taki dzyngs jakoś przylutować do plastikowej rękojeści, żeby ulżyć Juniorowej frustracji niezadzierzgiwalnym orężem. nie ma mowy. na dziale lego nie wiedziałam, czy wybrać zestaw z białymi klonami czy z niebieskimi. a na dziale kolekcjonerskim okazało się, że karty z potworami wyszły i to prawdopodobnie na dobre! i co my teraz zrobimy? sami je będziemy malować? frustracja za frustracją. tyle że w promocji dostałam bidon galaktycznego szturmowca, może się nim jakoś wykręcimy...


czwartek, 26 listopada 2015

o tym mówię, c'nie?



















źródło: pudelek.pl ;)

strach się bać


tu miał być śmieszący mnie wpis o tym, jak spotkałam u okulisty poetkę, która mi czytała na zmianę swoje wiersze (było lato, piękne lato/byłeś ty i byłam ja/ było słońce, piękna plaża/ byłeś ty i byłam ja...) i przepisy kulinarne (gęsinę pani jadła? bo mam taki przepis na pieczeń z gęsi. gęś umyć w zimnej wodzie i przez cztery godziny moczyć...). ale mi coś mało do śmiechu.

oglądam sobie wieczorami serial horrorystyczny na TVPInfo. pod nalewkę z pigwy, bo tak całkiem na żywca za bardzo się boję. zaczęło się chyba,  jak zrobili ministrem mon-u paranoika, co kampanię przesiedział w szafie. a potem to już z górki: beneficjent prezydenckiej łaski na koordynatora służb, specjalista od sprzedawania przekrętów ciemnemu ludowi na wiceministra kultury, peezel (czy tylko mnie przeszkadza, że wszyscy ludowcy mówią, że są z peezelu?) wykopane z prezydium sejmu i tańcząca między ławami profesor poseł, co to dla niej i ofiary gwałtów są szmatami, i unijne flagi takoż...

(w międzyczasie krucjata pod teatrem i zapowiedzi absurdalnych zmian w szkolnictwie - sześciolatki znowu do przedszkoli, najwyżej się trzylatki nie zmieszczą, ale oj tam - niech siedzą z matkami w domu. przynajmniej się matkom utrwali, gdzie ich miejsce. ponowna rewolucja gimnazjalna - szczególnie się ucieszą gminy, które przez 15 lat dostosowywały infrastrukturę do wymogów poprzedniej reformy. więcej lekcji historii - najlepiej kosztem informatyki, bo wiadomo, co te gnojki wyczytają w tych komputerach? na bank różne wywrotowe treści. można by też przyciąć lekcje wuefu, żebyśmy nie mieli za zdrowego społeczeństwa, bo to tylko kłopoty z długowiecznymi emerytami. i języków obcych,  żeby nam podatnicy nie uciekali. lepiej im utrudniać od skorupki. a w miejsce tych przyciętych lekcji można by rozszerzyć programu nauczania biologii o podstawy kreacjonizmu jako teorii równorzędnej wobec ewolucji Darwina. to tak na początek.)

a wczoraj uchwała o nieważności uchwały. ja się nie znam na konstytucji, więc chętnie słucham tych, co się podobno znają. a oni mówią, że przecież poprzednia miłościwie panująca ekipa rządząca jako pierwsza namieszała w przepisach o TK, więc nie ma co teraz rozdzierać szat. zaczęłam się więc zastanawiać - czemu mi dyndało, gdy poprzednia ekipa mieszała w przepisach o TK, a teraz muszę oddychać do papierowej torebki? czyżbym łykała propagandowe przekazy tendencyjnych mediów jak młody pelikan paprykarz szczeciński? nie, no jednak nie. politycy, którzy nie robili tego, co naobiecywali, bo lubili ośmiorniczki i ciepłą wodę w kranie, byli irytujący (eufemizm). z pewnością okradali i marnotrawili, naciskali i ulegali naciskom, rozgrywali i wykorzystywali, nosili za drogie zegarki i wuj wie, co jeszcze...  ale oni sobie cenili status quo: dobre menu i ciepłe kąpiele. nie bałam się, że wypowiedzą wojnę Putinowi, zaprowadzą cenzurę, przeprowadzą jeszcze jedną lustrację, zniosą konstytucyjną równość płci i zasadę niezbywalności praw nabytych, ustanowią podatek od bezdzietnych, gejów i singli, przywrócą karę śmierci (przede wszystkim dla propagujących aborcję i antykoncepcję), zdiagnozują wszystkich oponentów jako osoby cierpiące na schizofrenię bezobjawową, wypiszą kraj-raj z unii i zabiorą mi paszport, uchwalą, że nieopłacanie abonamentu radiowotelewizyjnego stanowi dowód na wspieranie niemiecko-rosyjskiego kondominium  i tak dalej... a teraz się boję, serio serio. bo co to takiemu prezesowi rzucić na szaniec pokolenie czy dwa i cudzym kosztem zapisać się na Kartach Historii Świata? demografia i gospodarka z czasem nadrobią straty, a miejsca na kartach - raz zdobytego - już mu nikt nie odbierze. a już co tam będzie dokładnie napisane... pfff o dmowskim czy piłsudskim też się różnie mówi, nie? ale swoje ulice mają w każdym mieście powiatowym. a na przykład kardynała Richelieu zawsze w filmach grają całkiem przystojni mężczyźni. czyli mu się opłaciło, tak? mówię wam - lepszy zdrowy psychicznie złodziej niż rewizjonistyczny paranoik z manią wielkości, ale za to bez prawa jazdy i konta w banku.


p.s. dostałam materiały referencyjne do zlecenia. 948 megabajtów danych w postaci nieskatalogowanych, nieopisanych i słabo czytelnych zdjęć stron z różnych książek. najpierw się utopię, potem zastrzelę, potem powieszę, potem podetnę żyły, a potem - jak już otworzę, zidentyfikuję i odpowiednio zapiszę każdy pliczek - siądę z uśmiechem do pracy tzw. właściwej.

poniedziałek, 23 listopada 2015

zderzenie światów


tysiąc razy sobie obiecywałam, że ani słowa więcej o procesjach Apaczów, ale to jest naprawdę silniejsze ode mnie. zaspokaja mi chyba jakieś niezrealizowane aspiracje socjo(pato)logiczne.

ostatnio poznałam Alutkę. nie tam, że panią Trzepiecińską, tylko normalną Alutkę z krwi, kości i stylu. przyjechała z mężem i córeczką takim pięknym audi, ale to takim pięknym audi, że nie wiem, po co komu dom, jak już ma takie ładne auto - ja bym z niego nie wysiadała. no ale może za dużo szarpania z fotelami wieczorem, żeby je rozłożyć do spania, bo że się w nim w trójkę można swobodnie wyciągnąć, to ręczę bez sprawdzania. pan mąż zabójczo przystojny i chociaż zauważalnie niższy od żony to wyraźnie bez kompleksów na tym tle. no a samaAlutka... gdyby tak zsumować brokat z wszystkich kreacji sylwestrowych, jakie miałam i jeszcze kiedyś może będę mieć, to by się tak nie błyszczał. napięta, świetlista cera i połyskliwy włos ułożony w bardzo czasochłonną fryzurę, która sprawia wrażenie, że wcale nie jest fryzurą, tylko "ach, wyszłam z morskiej piany na wiatr i tak mi zostało". ewidentnie podrasowane usta, ale tylko trochę za bardzo, mniej więcej pół milimetra do wulgarności. biżuteria w takiej ilości, że jakby ją porwali, to mogłaby się sama za nią wykupić z niewoli. no i ta sukienka... no taka sukienka, że mnie - prostej kobiecie ze wsi - w życiu by nie przyszło do głowy, żeby ją założyć na okazję mniej wystrzałową niż poprawiny. normalnie very versace (a torebka LV).

zaraz na wstępie walnęłam gafę, dopytując, czy nowa szkoła córeczki - bo właśnie wracali ze spotkania rekrutacyjnego swojej siedmiolatki - będzie gdzieś niedaleko paninej pracy (córeczka zmienia szkołę, bo państwo się tu przeprowadzają z daleka). skąd mnie w ogóle przyszło do głowy, że ona pracuje? w sensie oprócz nad swoim pięknym wyglądem? zdziwienie wyzierające spod jej profesjonalnie wymakijażowanych powiek sprowadziło mnie raz-dwa na ziemię i już wcale potem nie wiedziałam, jak z nimi rozmawiać. jak nawiązać nić porozumienia z ludźmi, którzy żyją na innej planecie? jak opowiadać o zaletach dużej powierzchni roboczej blatu w kuchni, na którym można w trójkę lepić pierogi, takiej Alutce, która w ogóle w domu nie gotuje? jak zachwalać zalety wygodnej pralni ludziom, którzy wszystkie swoje jedwabie, kaszmiry i alpaki - może oprócz skarpet - oddają do czyszczenia chemicznego? postawiliśmy więc na milczenie, co okazało się bardzo dobrym wyborem. Alutka wzięła na siebie cały ciężar konwersacji, czy też raczej monologowania. pan mąż się wbił ze dwa razy, ale tylko po to, żeby podkreślić, że on żonie daje wolną rękę w wyborze domu i w ogóle się nie wtrąca (tylko prosi, żeby dom był w bardzo cichej okolicy). dobrze facet kombinuje: przynajmniej nie będzie potem wysłuchiwał, że coś jej nie pasuje. a po drugie wygląda na jakiegoś ważnego prezesa, który całymi dniami tylko decyduje i decyduje, to może w domu lubi wejść pod pantofel i odetchnąć?

najbardziej traumatycznym przeżyciem było dla mnie (a kto wie, może dla Alutki też?) wejście Alutki do garderoby. mojej garderoby. prawie było słychać, jak obrzucając wzrokiem zawartość naszych bezdrzwiowych szafach, przetwarza dane wejściowe:cyk-cyk-cyk, no dobrze, są tu jakieś tekstylia (w wyrafinowanym słowniku Alutki z pewnością nie ma określeń typu szmata, ale tekstylia stanowią najbliższy akceptowalny odpowiednik), tylko gdzie ci ludzie trzymają prawdziwe ubrania?

nie mam puenty. serio. ale za to mam kamyczek do ogródka branży pośrednictwa w obrocie nieruchomościami. taki nawet głaz polodowcowy. otóż Alutka wyznała, że nasz dom to jej się już dawno spodobał, ale ponieważ korzysta w Mieście z pomocy pewnej pani agentki Eulalii (imię do wiadomości redakcji, ale równie popularne), to wysłała jej linka do naszego ogłoszenia (z wyboldowanym "dziękujemy, ale nie" do pośredników) z prośbą o recenzję (co to za okolica, jak tu jest z dojazdami itp.). a pani agentka Eulalia jej odpowiedziała, że sprawdziła i.... TA-DAM: ten dom został wynajęty i w ogóle już nie jest na sprzedaż. nasze zdumione spojrzenia stanowiły chyba najlepszy komentarz. agentka Eulalia przebija całą profesjonalną-inaczej konkurencję. jeszcze teraz brak mi słów. to może na tym skończę.

czwartek, 19 listopada 2015

mam świetny pomysł na biznes


bardzo nowoczesny. już się z nim  noszę od jakiegoś czasu, tylko nie mam kapitału, żeby zainwestować, a poza tym za leniwa jestem, ale jakby ktoś chciał, to odstępują za darmo dla dobra ludzkości jako takiej.

chodzi o to, że w wielu branżach - na przykład AGD, farb do wnętrz albo płytek ceramicznych - oferta rynkowa jest przeszeroka, ale rzadko który sklep ma na stanie wszystkie lodówki albo szare kafelki z brokatowym rzucikiem, jakie człowiek chciałby akurat zobaczyć obok siebie, żeby podjąć ostateczną decyzję o zakupie. w dodatku jak już się człowiek na coś zdecyduje, to i tak przeważnie sklep tego nie ma w magazynie i trzeba zamówić, a dostawa za dwa tygodnie. więc często klient wraca wkurzony do domu i zamawia przez internet, bo tam 17 złotych taniej i dostawa za jedyne 11 dni (!). co jednak może pozostawiać dyskomfort, jeśli w sklepie trafił na sprzedawcę, który mu przez czterdzieści minut tłumaczył, na czym dokładnie polega funkcja "pranie bez zagnieceń" itepe a teraz nie zrobi targetu na sprzedaż pralek i mu premia przepadnie. no.

więc ja mam pomysł na taki model biznesowy: stworzenie Salonu Wystawowego, w którym producenci będą płacić (dużo) za wystawianie swojego asortymentu, a klienci (symbolicznie) za wstęp - jak do muzeum - oraz za robienie zdjęć. Salon nie będzie miał żadnych stanów magazynowych, chociaż może oferować klientom zamawianie towarów z dostawą bezpośrednio do domu. (o! może jeszcze mieć taki interfejs do wyszukiwania najtańszej oferty w sklepach internetowych, które mu będą płacić prowizję od zamówień złożonych za pośrednictwem tego interfejsu).

nie wiem, czy rynek już dojrzał do mojej koncepcji, ale ja to bym taki Salon pasjami odwiedzała. a pewnie niejeden desperat w obliczu remontu kuchni czy łazienki także. więc jakby co, to drogie start-upy, bierzcie i czerpcie z tego wszystkie ;)


środa, 18 listopada 2015

sezon infekcji uważam za rozpoczęty


ciężar inauguracji na swe barki przyjął Junior. na razie lajtowo: tu jakiś glut w nosie, tam lekkie drapanie w gardle. akurat dość, żeby odwołać basen i treningi, ale za mało, żeby wdrożyć coś ponad syropki, domowy sok z malin i tran w kapsułkach.

odwołany trening oznacza bardzo długie popołudnie w środku tygodnia do spędzenia w domu. zarządziłam zatem integracyjne lepienie pierogów. Junior przesiewał mąkę, ja przygotowałam farsz mięsno-warzywny i wałkowałam ciasto, A. kleił i zmywał. dobre wyszły. nawet Junior dał się namówić na spróbowanie i wzbogaciwszy danie o keczup wciągnął cztery sztuki. (gdyby były na słodko, pochłonąłby tuzin, ale cieszymy się z tej jaskółki i nie wymagamy od razu zbyt wiele).

lubię takie zwykłe dni. z nich się składa dobre życie.


poniedziałek, 16 listopada 2015

war Z


jestem intelektualnie bezradna wobec bieżących wydarzeń międzynarodowych. nie ogarniam.

przysuwam krzesła bliżej do stołu, jakby to, że zbijemy się w ciasną kupkę nad sobotnim śniadaniem z jajkami na miękko miało nas uchronić przed złem tego świata.

emocjonalnie to lepiej nie mówić.

dopiero po paru godzinach dociera do mnie trafność paraleli postawionej przez A.: że jak w filmie z Bradem Pittem przed atakiem zombie chroniły śmiertelne choroby, tak nas - w sensie ludność kraju-raju - przed terrorystami spod znaku półksiężyca może uchronić bieda: odwieczny kryzys i niskie socjale oraz ogólnie mentalność kotka śmietnikowego, który jak już coś wyszarpie, to niechętnie się podzieli, bo tak do końca wciąż nie wierzy, że w porze następnego posiłku w misce znowu coś będzie...

na mój rozum wniosek jest tylko jeden: jeszcze do niedawna powtarzałam, że w porównaniu z pokoleniami rodziców, dziadków i większości przodków, żyjemy w naprawdę dobrych czasach. już nie jestem tego taka pewna.


czwartek, 12 listopada 2015

o sposobach na jesienną chandrę


jak powszechnie wiadomo, bóg opuścił mnie już dawno, ale czasami - figlarz - zsyła na mnie swoje dopusty... na przykład kiedy mi źle i przeżywam rozterki (unieszczęśliwić męża i znowu nie emigrować? czy raczej unieszczęśliwić syna, skazując go na dorastanie w kraju, w którym będzie marginalizowany przez system edukacyjny i oficjalnie szufladkowany jako dziecko ekspatów?). co - pomijając wszystko inne - stanowi dobitny dowód na słuszność forsowanej w niektórych kręgach tezy, iż wobec braku obiektnych powodów do rozterek zawsze coś tam sobie sama zorganizuję.

ale wracając do ad remu, czyli dopustów... na przykład wczoraj z tej całej frustracji na tle ekonomiczno-geograficzno-politycznym przyszło mi do głowy, że jakie mamy brudne fugi! (aaa, bo zaczęło się od tego, że mi wyszły tabletki do zmywarki i szukałam, czy nie mam gdzieś jakichś żelaznych zapasów, ale zamiast nich znalazłam dwie butelki płynu do czyszczenia fug, a przecież to marnotrawstwo w żywe oczy, tak kupić dwie butelki, schować w kotłowni i czekać, aż im termin ważności minie). i w sumie taki bez sensu wolny dzień w środku tygodnia, to może ja wezmę te fugi wyczyszczę. szczoteczką do zębów. na pięćdziesięciu paru metrach podłóg (potem mi się miłosiernie druga butelka skończyła). i oto dziś mam tylko jeden problem i w dodatku całkiem obiektywny: jak mnie cholernie bolą stawy!

można sobie poprawić? można.

wtorek, 10 listopada 2015

kryzys wieku średniego


bardzo jesteśmy sfrustrowani. gdyby nie głupi wyskok Szwajcarów, to już byśmy pewnie kończyli budować chlewik, a tak to stoimy w miejscu i różne pomysły nam przychodzą do głowy... właściwie to jeden pomysł, który wraca cyklicznie na łono naszej podstawowej komórki społecznej od jej zarania. i właściwie to nie nam do głowy, bo ja jestem stacjonarna, ksenofobiczna i ogólnie mam problemy z aklimatyzacją, więc w życiu bym czegoś takiego nie wymyśliła.

przechodząc do sedna, A. odświeżył koncepcję wyjazdu z kraju-raju, tym razem radykalnie zmieniając proponowaną destynację (no bo do nowej zelandii mi było za daleko, do kanady potrzeba wiz... jednym słowem, wszędzie coś nie-halo. gdybym dostawała stówkę od każdego kraju, którego politykę wizową studiowałam, to mogłabym zabrać męża i syna na wystawny obiad do jednej z restauracji modesta amaro). przechodząc jeszcze bardziej do sedna, jest to jedna z geograficznych miłości A. (który jest niestety bardzo niewymagający termicznie*). członek strefy euro z przyzwoitym pekabe i raczej niewielką populacją, co na mój rozum tłumaczą uwarunkowania klimatyczne i językowe.

póki co oczywiście nigdzie nie wyjeżdżamy, bo przecież mamy domek na karku, ale rozpoczęliśmy eksperyment socjo-lingwistyczny. wychodząc z założenia, że warunkiem jako takiej równowagi psychicznej w obcym miejscu jest poczucie bezpieczeństwa, pośrednio wynikające z kompetencji komunikacyjnych, postanowiliśmy sprawdzić, czy jesteśmy w stanie opanować narzecze tambylców. czyli zaczęliśmy się uczyć języka**. nadmienię tylko, że jest to język aglutynacyjny, dysponujący piętnastoma przypadkami (nawet sobie tego nie umiem wyobrazić), ale za to pozbawiony czasu przyszłego. jednak z myślą o zapobieganiu fali samobójstw wśród próbujących go przyswoić cudzoziemców tambylcy mówią mniej więcej tak, jak się pisze.


* z pobieżnej analizy klimatu wyszło mi, że będą tam nosić pod spodniami kalesony z polaru przez 10 miesięcy w roku oraz naprawdę nie będziemy potrzebować domu z ogródkiem, bo po co komu  możliwość wyjścia do ogródka przy takich pogodach, jakie oni nazywają "letnimi".

** A. ma przewagę, bo sporo pamięta ze szczenięcych wojaży. ja przez dwa pierwsze dni uczyłam się "dzień dobry". a dziś odkryłam, że mają jeszcze kilkanaście innych wariantów powitania, w związku z czym otarłam się o depresję. ale pocieszam się, że teraz pójdzie mi lepiej, bo nam się internet naprawił, więc mogę się "wstępnie osłuchać" (nie wiem, jak mi to ma ułatwić opanowanie deklinacji z piętnastoma przypadkami, ale na razie to bym się chciała nauczyć liczyć do dziesięciu, żeby nie zaniżać domowej średniej.

piątek, 6 listopada 2015

łoł, ale aż tak? no to miło mi.


pojechałam do szkół w sprawach komitetoworodzicielskich i wpadłam w sekretariacie na panią wicedyrektor. w jednej osobie byłego szkolnego pedagoga i ulubioną panią Juniora*. zagadnęła, czy ja może w sprawie synka, po czym entuzjastycznie poinformowała, że w sumie jest zadowolona, że nowy rząd zapowiada wygaszanie gimnazjum, bo właśnie wyliczyła, że jeśli dotrzymają terminów, to Junior się załapie i ona się bardzo cieszy, że będzie mieć takiego fajnego ucznia w szkole dwa lata dłużej. ja się właściwie nie cieszyłam z zapowiedzi kolejnej rewolucji edukacyjnej, ale może powinnam spojrzeć bardziej partykularnie i docenić, że moje dziecko pozostanie dwa lata dłużej w otoczeniu, gdzie jest lubiany i doceniany, rozwija się  i czuje świetnie?

* ta sama, którą Junior w pierwszej klasie rozbawiał do łez opowieściami o swojej rodzinie: "moja mama jest specjalistką o specjalności i pracuje przy komputerze, a mój tata jest prezesem banku** i buduje domki dla pszczół".

** prawdziwy zawód bohatera do wiadomości redakcji, ale akurat równie mocno się kojarzy z pszczelarstwem co ten zmieniony przez redakcję, więc efekt komiczny mniej więcej można sobie odtworzyć.


czwartek, 5 listopada 2015

kto smutnemu zabroni?


trochę nam się słabo wiedzie na różnych życiowych płaszczyznach. nie tam, żeby zaraz jakieś dramaty i ciosy poniżej pasa prosto w oczy, raczej dużo małych, ale upierdliwych pacnięć łapą z ledwie co wystającymi pazurkami. co jest w sumie niefajne, bo w odpowiednio wyeskalowanej sytuacji można zdecydować: stanąć do walki czy uciekać. wobec upierdliwych pacnięć uciekanie nie wchodzi w grę (no bez jaj, przed takimi pacnięciami?) więc człowiek walczy, walczy i walczy... aż się odechciewa.

A. mówi, że na pewno to wszystko ma sens. z nas dwojga on jest zdecydowanie bardziej wierzący w sensy. i w to, że do tej pory rzeczywistość zawsze nas premiowała za ciężką pracę, wytrwałość i nierzucanie ręcznika na ring. więc teraz też wszystko będzie dobrze. nie mam sumienia kontrować, że to się nazywa fenomen sprawiedliwego świata, przez ludzi gotowych do bardziej brutalnej szczerości nazywany także iluzją.

Junior twierdzi, że my - czyli  dorośli - to mamy dobrze, bo możemy sobie sami decydować, co, kiedy i jak chcemy robić. nie mam sumienia pozbawiać go złudzeń, że dorosły to może sobie najwyżej czasami zdecydować, czy musieć to teraz i tu, czy raczej musieć tamto tam i wtedy (w największym uproszczeniu są to wybory typu wstaję z bladym świtem do roboty i chodzę najedzona albo się wysypiam do południa i handluję głodem).

smędzę, ale kto smutnemu zabroni.



wtorek, 3 listopada 2015

grobbing


przed cmentarzem stał biały dostawczak, a przy nim przedsiębiorczy biznesmen i stojak z balonami wypełnionymi helem. do wyboru: księżniczki barbi, minionki, żółte kaczuszki, spajdermeny itp. widać zostało z jakiegoś festynu. uważam, że to skandaliczne niedopatrzenie. przecież nisza rynkowa ma wielkość wszystkich kraterów na księżycu razem wziętych! spodziewam się, że w przyszłym roku dostawczak wciśnie się - jak człowiek - między znicze i chryzantemy oraz postawi na bardziej okazjonalny asortyment: pełne helu bukiety chryzantem, dmuchane Ś.P. oraz - bo w końcu żyjemy w czasach nieustępliwego postępu, kurcze blade, prawda? - marcepanowe szkieleciki w lukrecjowych trumienkach.

aż się ciśnie na usta komentarz: rzyg. ale muszę się powstrzymać, bo jakoś tak monotonnie ostatnio wszystko komentuję, c'nie?