czwartek, 27 listopada 2014

aktualności na koniec listopada


odżywka biowax z proteinami mleka, czy jakoś tak. trzeba potrzymać kompres na głowie chociaż z pół godziny i oczywiście efekt utrzymuje się tylko do następnego poranka, ale cóż to jest za efekt. perwersyjna przyjemność z gładkości, puszystości i miękkości włosa jest warta wysiłku.

chyba zacznę znowu zapuszczać, chociaż fryzjerka będzie rozczarowana. obstawiała, że najdalej w grudniu "coś pani wymyśli" i zrobimy fantazyjne strzyżenie. ale nie można zawsze wszystkich uszczęśliwiać, prawda.

w tym roku spędzamy grudniowe święta u siebie. z przyczyn obiektywno-subiektywnych i zawodowo-osobistych. miałam nadzieję, że uda mi się dzięki temu wyeliminować ich główne - czyli najbardziej irytujące - elementy, takie jak żarcie, obżarstwo, konsumpcja, konsumpcjonizm, tradycja, tradycjonalizm oraz ubieranie choinki. okazuje się jednak, że byłam samolubna i nieświadoma, że mieszkam z wielkimi zwolennikami tradycji, głównie tymi dotyczącymi właśnie obżarstwa i ubierania choinki.

żebysz to jeszcze udało się ich namówić na jakieś niekonwencjonalne menu, typu miks sałat z serem lazurowym, tuńczykiem i czarnymi oliwkami, skropiony oliwą, sokiem z limonki i sosem sojowym. oraz frytki z keczupem. ale nie, musi być barszcz z uszkami, smażona ryba z kartoflami, groch z kapustą i bóg jeden wie, co jeszcze... (ale będą musieli wcześnie wstać, żeby sobie to wszystko ugotować do nocy).

konieczna jest też  choinka, chociaż tu udało mi się wynegocjować, że nie stanie na widoku w salonie, gdzie by ją koty szybko zmieniły w element stałej trasy parkour. ma więc stanąć u Juniora, chociaż nie wiem, co na to jego alergia.

pozostaje jeszcze tylko wymyślić, co właściwie będziemy świętować. jeśli przyjedzie Mama (stojąca na razie przed dylematem nie do pozazdroszczenia, a mianowicie z którą córką spędzić wigilię i czarowny czas świąt), to kwestia rozwiąże się sama. będę pielęgnować szczękościsk i niekomentowanie katolickich dziwactw (naprawdę staram się być uprzejma, ale  jak tak popatrzeć z dystansu...). jeśli nie przyjedzie, to prawdopodobnie Junior będzie się modlił do swoich nowych zestawów lego, A.poczci Bachusa z Dionizosem, a ja może obejdę Gody?


ożeszty, jaka jestem sfrustrowana...












środa, 26 listopada 2014

koń pierwszego jeźdźca apokalipsy


zawsze byłam zdania, że jeśli chodzi o Boba Dylana, to ilekroć nachodzi go ochota, by śpiewać, powinien się położyć i jeśli już nie umrzeć, to chociaż poczekać, aż mu przejdzie. gdy wtem wczoraj zakochałam się bez pamięci w tej oto pieśni. i w ogóle mi nie przeszkadza dylanowy para-agonalny wokal! ba, znajduję go wręcz będącym bardzo na miejscu!  na dobitkę w wideo uśmiecha się najcudowniejszy Robert świata! (trzy zdania z wykrzyknikiem na końcu pod rząd - niechybny znak labilności emocjonalnej!)







poniedziałek, 24 listopada 2014

o tym, że życie bywa pełne niespodzianek


kochany pamiętniczku!

właśnie idę do kuchni z zamiarem otwarcia butelki wina, którą dostałam od pana, który tu śpiewa. nieźle. i śmiesznie, co? zapewniał, że jest pyszne, więc zapowiada się uroczy wieczór. a to bardzo godne zwieńczenie interesującego dnia.





piątek, 21 listopada 2014

scenki rodzajowe


nic tak kobiecie nie poprawia samopoczucia, ale naprawdę nic, jak pełen szczerego niedowierzania krzyk innej kobiety: ale z czego ty się chcesz* odchudzać?! (nawet jeśli na usta ciśnie się odpowiedź: z tego, co ty nie masz, a ja mam?)

zyskawszy poprawione samopoczucie wskoczyłam na orbitreka. ponieważ jednak bieganie jest nudne do wyrzygania (excusez le mot, ale tego się nie da inaczej określić), to wrzuciłam muzykę do odtwarzacza, żeby mieć czym umysł zająć. o jakie to było nudne do wyrzygania! wytrzymałam tylko 12 minut czyli dwa kilometry.


* zaraz tam chcę. po prostu nie mogę. a że nie mogę, to czuję, iż muszę. taki mi się wyłania mechanizm po głębszej refleksji.



(...)
Junior odrabia lekcje, równocześnie prowadząc ze mną niezobowiązującą rozmowę na odległość jednej kondygnacji. wtem pada pytanie:
- mamo, a gdzie dziewczynki mają opaski?
ożeszty, skąd mu się to wzięło? przecież chyba nie z bloku reklamowego w czasie wieczorynki? i jak tu temat przedstawić ośmiolatkowi, żeby nie skłamać i nie wywołać niewczesnej traumy? udam głupią i pójdę tropem dosłowności.
- nie wiem, zależy jakie.
- no ale gdzie je mają?
- różnie, zależy czy to są opaski na włosy  czy na rękę...
na rękę? to wymyśliłam... a niech mu ojciec tłumaczy! przynajmniej ma pretekst, żeby nie wchodzić w zbędne szczegóły....
- jak tam, matematykę zrobiłeś?
- właśnie kończę, sprawdzisz mi?

sprawdzę. na obrazku pełne dziatwy boisko szkolne. ilu chłopców ma żółte czapki z daszkiem? ile dziewczynek ma różowe opaski?

NO SZLAG BY ICH TRAFIŁ ;)



czwartek, 20 listopada 2014

żarty na bok


mania mi się kończy. jest ponuro i zimno. muszę likaona umówić na sterylizację i jest mi przykro. napis na długopisie JETSTREAM mi się rano ułożył w JESTEM STARA.

przewidując nadchodzący dramat, A. z Juniorem otaczają mnie ochronnym czymśtam, co się między innymi objawia ogólnodomowym zakazem używania słów typu "baba" i "gruba". bez żadnej taryfy ulgowej - można metaforycznie oberwać, nawet jak się jest okularnikiem albo kruchą frezją.

chyba muszę sobie Mistrza zabanować, zanim będzie za późno. czyli tydzień temu?










środa, 19 listopada 2014

znów królowa spadła z konia


Australijczyk się wycofał z gry. a tak by było miło przywitać się z gąską....

nic to. westch.

bloggerowe statystyki sugerują, że wersję odwiedza ktoś z Rosji, Stanów, Niemiec, Turcji i innych egzotycznych miejsc. serio? eeeeee. jestem przekonana, że wersję odwiedza tylko ściśle określone grono wtajemniczonych.  ale na wypadek, gdyby jednak nie, to poznajmy się. może ja zacznę.

cześć, jestem Regina. znak zodiaku Entuzjasta, oczy zielone, włosy - zależy co tam fryzjerowi wyjdzie. A. się upiera, że z wyglądu do złudzenia przypominam Kylie Minogue.

a jeśli facet, który żyje z babeczką w monogamicznym związku od kilkunastu lat, który babeczkę widzi co dzień rano bez chociażby szczątkowego makijażu, który babeczkę widział w trakcie rodzenia mu dziecka i tuż po, i który poznał już prawdopodobnie wszystkie najgorsze cechy babeczkowego charakteru, twierdzi wbrew oczywistym faktom, że babeczka przypomina Kylie Minogue (którą to Kylie - uściślijmy - facet widział jedynie w takim wydaniu), to może oznaczać tylko:
a) że facet jest po tych wszystkich latach nadal ślepo zakochany w babeczce;
b) że babeczka jest oszałamiająco piękna oraz/lub nieziemsko dobra w łóżku;
c)  all of the above.
ciekawostka, prawda?

a teraz zapraszam do komentarzy gości z Polski, Rosji, Stanów, Niemiec, Wielkiej Brytanii itd. (można zmyślać w granicach dopuszczalnych zgodnie z zasadami autokreacji, czyli do woli;)).




wtorek, 18 listopada 2014

królowa-matka


w pobliżu przystanku, z którego Junior co rano oddala się pobierać, co tam akurat spłynie z kaganka oświaty, wchodzę płynnie w tryb kwoki: "Marcyś, chłopie, wróć na chodnik", "Natalka, bucik ci się rozwiązał", "Tomek, zostawiłeś tornister na przystanku" i tak dalej w tym stylu, zależnie od sytuacji bieżącej. Junior czasami wywraca oczami, ale co ja poradzę, że wszystkie dzieci moje są*...
 
od wczoraj w klasie Juniora jest Nowy. w dodatku Nowy przeprowadził się do naszych von Hrabiowitz i dziś rano pojawił się z mamą na przystanku. oczekiwanie na autobus umilaliśmy sobie jak zwykle narzekaniem na jesienną aurę, a po obowiązkowym pomachaniu do zawartości gimbusa, które jest metaforycznym odpowiednikiem komendy "rozejść się",  rodzice zaczęli się rozchodzić. mama Nowego rozchodziła się w tę samą stronę co ja, więc podjęłam towarzyski small talk. trochę byłam zdekoncentrowana, bo zahaczyłam wzrokiem o swoje śliczne czarne botki, w których wieczór wcześniej wypychałam sąsiada z pola (bo też optymista nie miał gdzie zawracać, szczególnie że po deszczu było. i tak miał szczęście, że akurat przejeżdżała sąsiadka z pełnym oprzyrządowaniem w postaci saperki i starych ręczników, po których się najlepiej wyjeżdża z zasp i osuwisk błotnych, czyli moi). no i tak właśnie sobie rozmyślałam, że moje ładne botki całe w błocie, gdy dotarło do mnie od strony mamy Nowego: "a pani to w której klasie ma te swoje dzieciaczki?"

wrrrrrrróć! przetworzyłam komunikat ponownie i jęłam prostować: że nie, że ja to tylko jedno mam swoje, że też do drugiej chodzi, a w ogóle to zapraszam  po południu na kawę... chyba nie uwierzyła, że ja przy tylu dzieciach mogę popołudniami przysiąść przy kawie ;)


* poza tym kwokowanie rówieśnikom Juniora jest elementem mojej chytrej proaktywnej strategii przeciwdziałania ewentualnym prześladowaniom na tle religijnym, czy też raczej na tle ateistycznym. jak dotąd działa bez zarzutu. mniemam że trudniej byłoby dokuczać chłopcu, którego mama ci pożycza chusteczki do nosa, wie gdzie mieszkasz oraz w jakiej technice wykonałeś ostatnią pracę na plastykę i pomogła ci wycierać zeszyty, gdy się rozsypały do kałuży.

poniedziałek, 17 listopada 2014

królowa pszczół to ma dopiero przetrąbione


w odróżnieniu królowa życia in spe miewa męczące weekendy. jednakże nie narzeka, bo zawsze lepiej popychać wszechświat w upatrzonym przez siebie kierunku niż całe życie jeść i znosić jaja i jeść i znosić jaja i jeść i znosić...

popychaliśmy ten wszechświat przez cały weekend, aż iskry szły. ledwie się załapałam do lokalu wyborczego.

smutna strona bieżących wydarzeń jest taka, że jestem nimi pochłonięta i mi się synapsy składają w takie sito, na którym nie zatrzymuje się zbyt wiele wartych uwiecznienia myśli niezwiązanych z wizją-strategią-taktyką, a ile się można o jednym rozpisywać. no to nie będę czcionek strzępić po próżnicy.


(...) tylko uwiecznię dla potomności, że mamy na stanie zdiagnozowaną alergię na roztocza, psia mać (dla ścisłości: u Juniora). dobrze, że nie na koty, chociaż jednak koty byłoby łatwiej z domu wyrzucić niż roztocza, prawda. w każdym razie bardzośmy się tym przejęli (plus komuś się popsuły słuchawki) w związku z czym nawet odbyliśmy w niedzielę przy śniadaniu awanturę. westch. mam świadomość, że według ogólnoświatowych standardów to się w sumie nie kwalifikuje jako awantura: zero krzyków, trzaskania przedmiotami i wenezuelskich gestów, odrobina pretensji poniewczasie i trochę czczych gróźb (głównie: nigdy więcej żadnych zwierząt w tym domu, ale byłam twarda i nie dałam się sprowokować do otwartego śmiechu). w każdym razie jak rzadko udało nam się osiągnąć na tyle silny efekt, że Junior się sam zorientował, że rodzice się "kłócą" ;)




piątek, 14 listopada 2014

AVE JA!


wiedziałam, że ten dzień kiedyś nastąpi, ale nie byłam pewna, czy go dożyję:
mam 10/10 w piątkowym quizie Gazety :D






środa, 12 listopada 2014

nadzieja, czyli plus 10 do seksapilu


odwiedził nas australijski łącznik. albowiem kuzyn z antypodów rozważa nabycie kochanego domeczku, ale że ma trochę daleko, to nie jest w stanie obejrzeć go na własne oczy. śle więc emisariuszy i namiestników.

najpierw była spowinowacona pani architekt, która wyraziła się ze wszech miar pochlebnie. potem był krewny, który orzekł, że również będzie rekomendował Australijczykowi podjęcie jedynie słusznej decyzji.

Australijczyk nawiązał kontakt telefoniczny i mailowy. wyraził intensywne zainteresowanie i zadał moc pytań. moje ulubione brzmiało: czy jeśli się dogadamy i on ten dom kupi, to mamy coś przeciw temu, żeby w nim pomieszkać do kwietnia? choćby za darmo. bo on wcześniej nie przyjedzie, a co ma taki pusty stać i los kusić.

pomyślmy - pomyślałam - standard wysoki, urządzony pod mój gust, wygodny i ekologiczny. niech będzie moja krzywda ;)

podobno aktualnie na antypodach zbierane są informacje na temat procedur zdalnego nabywania nieruchomości. więc mamy nadzieję (i jak w tytule). ponieważ jednak taka sytuacja jak kupienie na drugiej półkuli domu, którego się nie widziało, na podstawie li i jedynie zdjęć i ustnych relacji, jest równie mało prawdopodobna jak zdanie egzaminu na prawo jazdy, podczas którego człowieka ściga policja na sygnale, to nie przesadzam z entuzjazmem.


z drugiej strony... ja przecież zdałam na prawo jazdy, chociaż mnie w czasie egzaminu ścigał radiowóz na sygnale, więc powinnam się zdobyć na optymizm.

poniedziałek, 10 listopada 2014

wybieram basen


pasjami zbieram ulotki kandydatów po sklepach i przystankach (podstawowe media kampanii wew gminie wiejskiej). że się nie da wyselekcjonować swoich przedstawicieli metodą pozytywną, to już wiem nie od dziś. postawiłam więc na świadomą selekcję negatywną.

najpierw wyeliminowałam wszystkich kandydatów, których poznałam osobiście na płaszczyźnie prywatnej lub quasi-biznesowej (bo to śliskie typy i typice, niestety). oraz wszystkie osoby, które ich popierają lub są przez nich popierane. potem skreśliłam wszystkich prawych i sprawiedliwych, stronniczych wobec ludu i lewicowo-demokratycznych, ruchliwych itp.

wreszcie przeszłam do "programów". jedna kandydata do rady gminy na ten przykład obiecuje, że postara się o "modernizację szkoły". ma w okręgu swoich marzeń  szkołę, do której chodzi około 20 dzieci i więcej nie będzie, bo ich nie ma kto rodzić. większość dzieci z tego okręgu (w tym Junior) chodzi do placówki wieś dalej. i ta druga szkoła ma już zaklepany budżet na rozbudowę, która rusza w najbliższe wakacje. to ja się pytam, o co ta pani chce walczyć? będzie malować tego strupa, którego już dawno powinni zamknąć (a dzieckom podstawić autobus do naszej szkoły)? czy może chce walczyć o projekt, który już wygrał? sukces murowany, bo może jeszcze nie wszyscy słyszeli i dadzą się przekonać, że to jej zasługa?

inny kandydat razem z ulotką przekazał mi nożyczki (bardzo gustowny model z czarnymi uszami, będzie Juniorowi pasował do tornistra), których mam użyć do "przecinania układów". niestety: pan ma na zdjęciu irokeza na żelu (brzydzę się żelu na męskiej koafiurze), w programie zwiększenie pomocy społecznej i budowę żłobków (nie czuję się targetem tej oferty) oraz strasznie mnie wkurzył nieudolną próbą manipulacji (głos za nożyczki? serio?).

kolejny kandydat potrzebował wydać całą książeczkę ze swoim programem rozbitym na kategorie: dla młodzieży, dla seniorów, dla przedsiębiorców, dla młodych rodziców, dla ubogich... jakby miał budżet Szwajcarii i kadencję trwającą 20 lat, to może by się wyrobił z pierwszą połową postulatów...

i tak dalej, i tak dalej...

tą metodą dotarłam do punktu, w którym został mi już tylko jeden kandydat. na burmistrza. w ulotce brzmi na nieźle wkurzonego i obiecuje, że wybuduje wew gminie basen.  i bardzo dobrze, popieram wkurzenie jako motor pozytywnych przemian, a basen to jedyne, czego mi u nas wew gminie brakuje, więc niech chłopak próbuje.




piątek, 7 listopada 2014

gdzie się podziały wesołe piosenki?


po weekendzie zupełnie bez uzasadnienia tryskam energią. trzyma mnie gdzieś do czwartkowego popołudnia. a już w piątek jestem marność nad marnościami.

miła pani na infolinii za nic nie odpowiada i może się najwyżej skonsultować z działem, ale nie mam głowy do składania reklamacji.

czekam na maila od kuzyna (nieswojego) z Australii, ale tam inna strefa czasowa, to może powinnam pocztę w nocy odbierać?

redaktor ateista przyjął sugestię zaktualizowania zaleceń szelmowskim ";)" i pożyjemy zobaczymy.

włączyłam internety w celu podniesienia się na duchu. iluż zdolnych ludzi jest na świecie. na przykład taka Gaba albo chłopaki z Beirutu.

że nie wspomnę o tym gościu, co wymyślił kawę rozpuszczalną, mieszam ją sobie z inką i udaję, że to wcale nie jest czwarty kubek w ciągu godziny, zieeeew.


(...)
skeczowa córka do skeczowej matki: wychodzę za mąż.
skeczowa matka: klucze zabierz.

kilka minut później Junior wymyśla własny dowcip:
- Biorę prysznic.
- A gdzie go zaniesiesz?

kocham go bałwochwalczo :)


środa, 5 listopada 2014

ślepa bandyta


kochany pamiętniczku, jaką wczoraj miałam przygodę, to nie uwierzysz (niewielką i nieciekawą). otóż była właśnie 17:18, wyjeżdżałam korsunią z terenu zabudowanego, gdy mi wtem zgasł prawy lefrektor. pewnie bym się nie zorientowała, ale otoczyła mnie ciemność, a miałam na liczniku coś kole siedemdziesiątki i uderzyła mnie świadomość, że jadę wąską drogą obsadzoną wielkimi drzewami, zza których lubi wyskoczyć zając lub lis w porywach do sarny.

czy zawróciłam, gdy do mnie dotarło, że znaprzeciwka coś sporadycznie nadjeżdża, więc nie mogę ciąć na długich, a lewy lefrektor mam jakoś tak ustawiony, że równie dobrze mogłabym jechać przy świeczce? ależ! w końcu miałam przed sobą zaledwie 16 km, z czego przez dwie trzecie drogi rzędy latarni. ale przyciszyłam radio, myśląc sobie, że nawet jak nie zobaczę, w co przydzwaniam, to przynajmniej usłyszę...


no, i to właściwie już wszystko. wiem, ziew. ale uprzedzałam.





wtorek, 4 listopada 2014

próżny trud


dzwoni sąsiad: chcesz chleb? bo mi wyszedł o jeden za dużo. przynieść ci?

czy mi przynieść chleb sąsiada? a czy trzylatek chciałby lizaka?

no to przyniósł. żytni na zakwasie. ze słonecznikiem i żurawiną. z chrupiącą twardą skórką. najlepszy chleb na świecie.

no i niestety, już po moich przyoszczędzonych kilogramach. zniweczyłam cały wysiłek 6 tygodni pożerając pół bochenka od razu, a resztę jeszcze tego samego wieczora. wszystko przez sąsiada. przyjaciel, cholera....




niedziela, 2 listopada 2014

zarządzanie życiem, poziom: zaawansowany/fizyka


pięknie się z A. dogadujemy i uzupełniamy, jeśli chodzi o podejście do życia i myślenie o przyszłości. i w ogóle działamy jak dobrze skomponowana korporacyjna rada  nadzorcza. mamy bowiem raz: wizję, dwa: strategię i trzy: taktykę.

wizję opracowaliśmy wspólnie. chodzi o to, żebyśmy żyli długo i szczęśliwie, nie martwiąc się o chleb powszedni i kurs franka. i robiąc to, co lubimy. a jeśli już pracując, to z nudy, przyzwoitości i żeby sobie finansować fanaberie.

strategię wymyślił A: musimy w tym celu odkręcić kilka kurków, z których nam będzie regularnie skapywać do sakiewki. musimy się też uwolnić od franka. i musimy zająć się czymś przyjemnym, a zarazem rentownym. dzięki zapobiegliwości A. jeden kurek mamy już odkręcony; drugi został przygotowany i czeka na odpalenie w odpowiednim momencie. przyjemnym zajęciem będzie zgłębianie tajemnic życia pszczół od strony praktycznej. pozbycie się franka stanowi kwestię taktyczną.

od taktyki jestem ja. dążąc do połączenia przyjemnego z pożytecznym, wykombinowałam, żeby za jednym zamachem pozbyć się franka i schodów. stąd pomysł, że sprzedajemy z zyskiem nasz kochany nowy domek, pozbywamy się obciążenia, uwalniamy środki i budujemy nowy cudny domek bez schodów. potem możemy spokojnie odkręcić drugi kurek i zająć się pszczołami.

szybciutko sobie rozpisałam etapy i podpunkty. sprzedaż naszego kochanego domku oznacza, że przez pewien czas będziemy skazani na tułaczkę i niedolę. aby tę tułaczkę skrócić, musimy uwinąć się z budową cudnego. aby się uwinąć, musimy w momencie sprzedaży naszego kochanego mieć w garści konkret w postaci działki pod cudny.

w szukaniu jestem - jak wiadomo - mistrzynią. wyznaczam parametry i priorytety, określam dane i niewiadome... a w praktyce: jadę w teren i zaczepiam ludzi, którzy powinni znać odpowiedź na moje pytanie, aż trafię na takiego, co faktycznie zna. metoda kłopotliwa, ale prosta i niezawodna. tak więc działka została  znaleziona. z miłą właścicielką jestem już zakolegowana (nie oszukujmy się: Przyjemny rozmówca, wyłącznie uważny słuchacz... Umie znaleźć podejście do każdego... Umie zrozumieć, zafascynować się, wyrazić uznanie, współczuć...).

do czwartku myślałam, że największy problem, jaki musimy rozwikłać, to znalezienie klienta na nasz kochany. w czwartek A. napomknął, że może jednak warto pomyśleć o radarach. bowiem patrząc na północ od potencjalnej działki pod cudny, to za polem, zagajnikiem, drogą i drugim polem stoją radary. i wzbudzają niepokój. stosowne władze niby stwierdziły, że radary tu nie dostrzelą i można teren użytkować w sposób związany ze stałym pobytem ludzi. ale kto by tam wierzył władzom (nie było w horoskopie, że jestem paranoiczką? przeoczenie).

zatem od czwartku zgłębiam zasady działania radaru. otóż radar generuje mikrofale (jak mikrofalówka! dzięki, od dziś będę na nią spoglądać zdecydowanie bardziej podejrzliwie) i pole elektromagnetyczne. i to pole to jest ZUO. w swojej humanistycznej naiwności zakładałam jednak, że jest to ZUO mierzalne i podlegające prostym regułom wyrażonym zrozumiałym wzorem.

nie wiem, co ja sobie wyobrażałam... to znaczy, wiem doskonale. wyobrażałam sobie, że wyznam guglowi swoje niepokoje, a on mi wyrzuci stronę poważnego instytutu badawczego z tabelką, z której sobie raz-dwa wyczytam, iż "zgodnie z danymi z najnowszych pomiarów dla radaru typu jakiegośtam z wiązką o częstotliwości ileśtam GHz ustawionym na wyniesieniu x m nad poziomem terenu pod kątem takimto, zasięg pola elektromagnetycznego na poziomie terenu w obszarze otwartym/zalesionym/zabudowanym wynosi ileśtamset metrów".

i to właśnie dowodzi, jak ja nie mam pojęcia o radarach, wiązkach i polach albo jak fatalnie są wydatkowane fundusze na badania naukowe dotyczące takich ważkich kwestii...