poniedziałek, 22 grudnia 2014

miałam sen


śniło mi się, że kupiwszy bilet na koncert Mistrza, wygrałam spacer z nim po Poznaniu. no i szliśmy sobie na kawę w tym Poznaniu i tak mówię do niego, że normalnie super, że tak sobie idę ramię w ramię z geniuszem muzyki, a on na to że bez przesady, zaraz tam geniusz i że chętnie posłuży mi ramieniem. i tak szliśmy pod rękę. aż doszliśmy do jakiegoś ładnego obiektu handlowego z klinkieru i szkła i weszliśmy na ruchome schody , które nas wziuuu powiozły w górę do kawiarni. i sobie przy kawie rozmawialiśmy, Mistrz opowiadał, jak rano odwozi synów do przedszkola, a potem idzie do studia komponować. ja, że mój syn jest starszy i już do szkoły chodzi. i tak dalej, o życiu. no super nam się gadało. to musiał być dobry sen. wręcz proroczy.

nic dziwnego, że kiedy się obudziłam, to czekała na mnie super wiadomość na poczcie ;)


pytała mnie ostatnio siostra-dyrektor, co bym jej radziła powiedzieć na  prelekcji o osiąganiu celów. parafrazując klasyka, doradzałabym: "scream, that you want it. act like you mean it". jest wówczas spore prawdopodobieństwo, że wszechświat się odpowiednio skręci, zawinie, odkształci i wypluje przyszłość pod człowiekowe dyktando. chce mi się śmiać z pełnej niedowierzania radości. dzwońcie dzwonki! :)








czwartek, 18 grudnia 2014

niepowodzenia w mikroskali


złamałam sobie paznokieć przy odklejaniu taśmy na zamknięciu kawy odchudzającej*! to by było na tyle, jeśli chodzi o skuteczność czteromiesięcznej kuracji suplementami na "mocne włosy i paznokcie". nie rozśmieszaj mnie, panie producencie. może powinnam zacząć łykać taśmę klejącą w małych kawałeczkach? taka mocna jest. (w ramach szumu tła dziś gardłowy pomruk, by nie powiedzieć - warkot).

poza tym *kawa odchudzająca - no cóż, tonący brzytwy się chwyta. i najchętniej zanim utonie, bo jak już utonie to na kija** mu brzytwa. a zresztą wtedy już będzie utopionym, a nie tonącym, prawda, więc pojawi się semantyczna niezgodność... i co to ja chciałam? no więc waga 58,5 kg i ani drgnie.

co do **kija: jak mnie dziś ręce bolą... się zrobiło o jeden kij za dużo i takie są skutki. (wczoraj na jodze były dwie nowe panie, więc robiłyśmy same proste asany. a kij to jest bardzo prosta asana. przez pierwsze dwie sekundy... ciekawe, czy jeszcze kiedyś przyjdą?)


Junior zapałał do zespołu queen. z żalem muszę stwierdzić, że o ile muzycznie to się broni, o tyle jest absolutnie nieoglądalne. mogę przeboleć wąsy, białe szorty i zarost podpaszny - takie mieliśmy wtedy kanony piękna, stylu i ekstrawagancji. co do zgryzu Freddiego - po prostu odwracam wzrok, gdy kamera robi najazd.

ale jak widzę jego lordozę, ogarnia mnie zgroza.












wtorek, 16 grudnia 2014

podsumowanie


tak, tak, mówiłam, że w życiu bym tego nie wybrała na singiel i w ogóle, ale tak się składa, że wbrew pozorom nic mi lepiej nie pasuje do podsumowania roku.

albowiem dwa tysiące czternasty był łaskaw*. nie wystawiał na próbę moich umiejętności surwiwalowych** – przesadnie ani w ogóle wcale. zero pozwów sądowych do wygrania, zero przeprowadzek do ogarnięcia, zero poważnych transakcji do zawarcia, zero rodzinnych traum do przeżycia. w porównaniu do kilku lat poprzednich - lajtowy spacerek przez skwerek.

do tego mnóstwo pozytywnych wydarzeń i drobiazgów. wyjazd z ill na koncert Mistrza. i A. mówiący "no to weź jedno z tych kociąt, przecież widzę, jak na nie patrzysz". i kiedy Junior postanowił wyjechać na obóz (a mnie prawie pękło serce, gdy w siódmym dniu rozłąki mój mały Synek dzwonił i łkając, wyznawał mi miłość i tęsknotę nie do przeżycia) i wrócił z niego taki dużym chłopcem.  i szczęśliwy koniec remontu u Mamy...

co prawda nie wynegocjowałam z naczelnym podwyżki, ale przynajmniej osiągnęłam taki poziom zdolności dyplomatycznych, że nie przyznałam się, że w sumie to mogłabym tę robotę nawet za darmo wykonywać. nie sprzedałam też domu, ale tu się tak rozleniwiająco wygodnie mieszka, że nie mam żalu.

dwa tysiące czternasty był dobry. w tym cudownym znaczeniu niedocenianego przymiotnika. odpoczęłam. miałam czas i okazje, żeby się podelektować. zawarłam kilka zaskakujących przelotnych znajomości. rozkochałam się ogniście w tych, których kocham. o ile jestem w stanie ocenić, nie wbiłam nikomu noża w serce ani w plecy, a nawet nie specjalnie szastałam szpilami***.

i mam takie ciepłe, rozkołysane wewnętrzne poczucie: i am whole****.




* nie umiem się zdecydować, czy jestem przesądna czy nie jestem. ale jeśli jestem, to strasznie kuszę los takim wyznaniem na 15 kartek przed końcem kalendarza ;).

** stąd "wbrew pozorom".

*** chociaż jak bym się tak spięła, to jeszcze dam radę.

**** i w ostatnich wersach wszystko staje się jasne. poza tym jestem prostą dziewczyną i lubię piosenki z oczywistym rytmem, gitarę jak z the cure i Trentowe chórki. mniam.



obserwacja antropologiczna


aktualnie dominującym elementem dekoracyjnym w von Hrabiovitzach są podobizny Mikołaja. a to w postaci naklejkowych witraży przyczepianych do okien, a to w formie szmacianych lalek wywieszanych na balkonach i rynnach. i tak dalej. kult cargo, jak w mordę strzelił! pomyślałam sobie, wędrując z Juniorem na przystanek. wersja środkowoeuropejska ;)






piątek, 12 grudnia 2014

zanim zapomnę


jesienią 2014 Junior zaczął sobie samodzielnie robić jajecznicę, a mnie się udało zrobić taką asanę. co prawda jeszcze nie tak ładnie, jak pani na zdjęciu, i nie na tak długo, żeby ktoś mi zdążył zrobić zdjęcie ;) ale rok temu mogłam co najwyżej patrzeć, jak inne dziewczyny próbowały. ha!





czwartek, 11 grudnia 2014

gwiazdka jest kobietą


Junior spytał, czy do gwiazdki też może napisać list. stwierdziłam, że nie może, bo raz i tak wiadomo, że znowu będzie chciał ze cztery zestawy lego (po jednym z ninjago, starwars, constructor i city), a dwa gwiazdka jako kobieta jest praktyczna i sama wie, co ma mu dać (planuje na przykład nowe pióro, duży zestaw flamastrów, bidon ze spajdermenem, bieliznę termodynamiczną do jazdy na nartach itepe). prawdopodobnie nie będzie takiego szału jak przy kolejnym zestawie lego, ale podkręcimy trochę atmosferę lizakami i czekoladą...

poza tym rozważamy wejście w modeling.  dostaliśmy bowiem poważną propozycję. niestety nie dotyczy sobowtórki kylie minogue, ani w ogóle żadnej żywej istoty wchodzącej w skład naszego stad(ł)a*, a naszego kochanego domku, który miałby wystąpić w sesji wnętrzarskiej. średnio się do tego rwę, bo to znaczy, że trzeba będzie posprzątać przed i po, ale jak sesjodawca zaproponuje godne warunki finansowe, to może się skuszę?


* a szkoda, bo likaon został poddany sterylizacji i straszy pięknym zielonym wdziankiem, które mu ogranicza ruchy akurat na tyle, że porusza się z gracją robopieska z reklamy i robi miny. jeszcze się nie nauczyła wdzianka ściągać, ale to tylko kwestia czasu...





środa, 10 grudnia 2014

a nie mówiłam?


mówiłam, że nie ma sensu sprzątać samochodu. i wszyscyśmy byli co do tego zgodni. (efektem tej zgody są sterty makulatury we wszystkich schowkach, wydmy piasku pod nogami, plamy zakrywające oryginalny kolor tapicerki i lekki fetor, ale da się żyć). a dziś przewoziłam pojemnik na odpady biodegradowalne - pusty, ale magazynowany pod chmurką, więc nie czysty. i co? i jakbym miała czysto w aucie, to by mi się ubrudziło! a tak to miałam brudno jak znalazł!

ja wiedziałam, że tak będzie. acha! acha! ;)




wtorek, 9 grudnia 2014

można zacząć podsumowanie roku...


... z racji, że to już grudzień. ponieważ jednak wciąż pochłania mnie koncentrat, to moje podsumowanie nie doszło nawet do fazy testów beta. mówiąc po ludzku: zagoniona jestem.

więc tylko rzucę cytatem z Juniora:

mikołajki to jest dla rodziców najszczęśliwsze święto w roku, bo dzieci dostają swoje wymarzone prezenty, a ich to nic nie kosztuje.


przypomnimy mu to za jakieś 20-30 lat. rechocząc. złośliwie.





piątek, 5 grudnia 2014

smutno mi, boże


jak czytam o bataliach nad konwencją o zwalczaniu przemocy wobec kobiet.

mamy w domu niezły gender i samorzutne redefiniowanie ról społecznych. ja na przykład nikogo nie dopuszczam do kierownicy i buduję dom(y), natomiast A. wypieka chleb i prowadzi ochronkę dla dzikich pszczół murarek.

Junior  odbiera wprowadzenie do równouprawnienia, uczestnicząc w rozmowach o planowaniu budżetu i podziale obowiązków (to dzisiaj ja odkurzam, a ty myjesz podłogi, ja grabię liście, a ty zamiatasz taras, ty idziesz z piwem do kompa, a ja z winem do wanny;). w jego otoczeniu oczywiście panuje wyraźne rozróżnienie między tym, co fajne, bo chłopackie (jak lego star wars), i tym co niefajne, bo dziewczyńskie (jak monster high i syrenki), ale bez specjalnej ortodoksji - "najlepsze nerfy są zawsze te dla dziewczyn" i "tylko głupki nie lubią słodkich kotków".

na treningach panuje pełny parytet i wprowadzenie do feminizmu. (jak mnie to rozczula, kiedy Junior wychodzi z koedukacyjnej szatni, a nastoletnia wicemistrzyni europy rzuca mu uśmiech i partnerskie cześć.)

więc mam synka, który nie widzi potrzeby dzielenia świata na część lepszą, do której przepustką jest penis, i poślednią dla bezpenisowych, opóźnionych w rozwoju, bezdomnych i ogólnie mugoli. a musi żyć w świecie rządzonym przez oportunistyczno-populistyczne gnidy trzęsące gaciami przed bandą kolesi w sukienkach, którzy  w imię "wyższego dobra" chętnie wspierają dyskryminację na dowolnym tle, niewolnictwo, słuszne wojny, pedofilię, czy co tam akurat wynika z potrzeby chwili.

jeśli wszyscy jesteśmy dzieci boże, to nasi rodzice w niebiesiech regularnie mają ochotę się pochlastać.





środa, 3 grudnia 2014

strumień świadomości


moje koty nie są nauczone schodzić z drogi. jak święte krowy. bywa to źródłem problemów, kiedy mnie weźmie ciemną nocą na spacery po mineralną albo kiedy wędruję z kuchni, niosąc w każdej ręce po jednym kubku z gorącym napojem (żeby nie wstawać co pół godziny od kompa).

ciekawe, czy dało by się je nauczyć, żeby się odsuwały na hasło "idzie się!". podobno tak się anonsowali przechodnie w średniowiecznych miastach, bo inaczej groziło im oblanie pomyjami z okna, gdyż wobec braku kanalizacji pomyj pozbywano się naonczas metodą defenestracji. podobno. tak w każdym razie opowiadał pan dyrektór mojej szkoły podstawowej, gdy raz miał zastępstwo z moją klasą. wówczas chyba szóstą. pan dyrektór miał mir i podobno za karę bił chłopaków paskiem po tyłkach w czeluściach swojego gabinetu, takie to były czasy.

po nim nastała pani dyrektór, która nie wzbudzała szacunku, a to dlatego że była głupia i strasznie krzyczała. żal to mówić o siostrze w płci, ale taka prawda. nawet siedmioklasiści ją dostrzegali. pewnie została panią dyrektór, bo należała do jakiegoś aparatu.

znałam jednego prezesa, co został prezesem wielkiej spółki telekomunikacyjnej, bo miał korzenie solidarnościowe. był naprawdę uroczy, ale czasami ciężko to było dostrzec, bo urok przesłaniały braki w intelekcie i wykształceniu. i doprawdy nie chodzi mi o to, że na szminkę mówił śminka,  na wiezienie - więźnia.  to był zaledwie akcent humorystyczny.







poniedziałek, 1 grudnia 2014

skupiona nad koncentratem

skoro mamy poniedziałek, to tryskam energią. gdyby tak niedziela wypadała chociaż co trzy dni, to byłabym w permanentnie dobrej formie.

wspomagam się dziś dodatkowo szumem tła, bo wyczytałam, że niskim poziom owego poprawia skupienie przy wykonywaniu twórczych zajęć. a ja pilnie i usilnie potrzebuję skupienia, ponieważ redaktor ateista uraczył mnie tak skoncentrowanym merytorycznie materiałem, że przeciętny autor wyprodukowałby z niego co najmniej jedną książkę, a nie tam marne 30 stron tekstu, jak uczynił autor wybitny.

zawiódł mnie instynkt samozachowawczy i wzięłam ten koncentrat na klatę, a teraz się muszę starać, bo wczoraj poznałam po raz pierwszy w życiu człowieka, który naprawdę i od wielu lat czyta produkt wydawniczy mojego pracodawcy. nawet ma chyba prenumeratę. i uważa, że poziom nam spada. jako lojalny pracownik - pozbawiony wpływu na cokolwiek, ale w czym to przeszkadza - poczułam się zawstydzona i postanowiłam poprawę (teraz to mnie poniosło, a prawda jest taka, że lubię te robotę).





czwartek, 27 listopada 2014

aktualności na koniec listopada


odżywka biowax z proteinami mleka, czy jakoś tak. trzeba potrzymać kompres na głowie chociaż z pół godziny i oczywiście efekt utrzymuje się tylko do następnego poranka, ale cóż to jest za efekt. perwersyjna przyjemność z gładkości, puszystości i miękkości włosa jest warta wysiłku.

chyba zacznę znowu zapuszczać, chociaż fryzjerka będzie rozczarowana. obstawiała, że najdalej w grudniu "coś pani wymyśli" i zrobimy fantazyjne strzyżenie. ale nie można zawsze wszystkich uszczęśliwiać, prawda.

w tym roku spędzamy grudniowe święta u siebie. z przyczyn obiektywno-subiektywnych i zawodowo-osobistych. miałam nadzieję, że uda mi się dzięki temu wyeliminować ich główne - czyli najbardziej irytujące - elementy, takie jak żarcie, obżarstwo, konsumpcja, konsumpcjonizm, tradycja, tradycjonalizm oraz ubieranie choinki. okazuje się jednak, że byłam samolubna i nieświadoma, że mieszkam z wielkimi zwolennikami tradycji, głównie tymi dotyczącymi właśnie obżarstwa i ubierania choinki.

żebysz to jeszcze udało się ich namówić na jakieś niekonwencjonalne menu, typu miks sałat z serem lazurowym, tuńczykiem i czarnymi oliwkami, skropiony oliwą, sokiem z limonki i sosem sojowym. oraz frytki z keczupem. ale nie, musi być barszcz z uszkami, smażona ryba z kartoflami, groch z kapustą i bóg jeden wie, co jeszcze... (ale będą musieli wcześnie wstać, żeby sobie to wszystko ugotować do nocy).

konieczna jest też  choinka, chociaż tu udało mi się wynegocjować, że nie stanie na widoku w salonie, gdzie by ją koty szybko zmieniły w element stałej trasy parkour. ma więc stanąć u Juniora, chociaż nie wiem, co na to jego alergia.

pozostaje jeszcze tylko wymyślić, co właściwie będziemy świętować. jeśli przyjedzie Mama (stojąca na razie przed dylematem nie do pozazdroszczenia, a mianowicie z którą córką spędzić wigilię i czarowny czas świąt), to kwestia rozwiąże się sama. będę pielęgnować szczękościsk i niekomentowanie katolickich dziwactw (naprawdę staram się być uprzejma, ale  jak tak popatrzeć z dystansu...). jeśli nie przyjedzie, to prawdopodobnie Junior będzie się modlił do swoich nowych zestawów lego, A.poczci Bachusa z Dionizosem, a ja może obejdę Gody?


ożeszty, jaka jestem sfrustrowana...












środa, 26 listopada 2014

koń pierwszego jeźdźca apokalipsy


zawsze byłam zdania, że jeśli chodzi o Boba Dylana, to ilekroć nachodzi go ochota, by śpiewać, powinien się położyć i jeśli już nie umrzeć, to chociaż poczekać, aż mu przejdzie. gdy wtem wczoraj zakochałam się bez pamięci w tej oto pieśni. i w ogóle mi nie przeszkadza dylanowy para-agonalny wokal! ba, znajduję go wręcz będącym bardzo na miejscu!  na dobitkę w wideo uśmiecha się najcudowniejszy Robert świata! (trzy zdania z wykrzyknikiem na końcu pod rząd - niechybny znak labilności emocjonalnej!)







poniedziałek, 24 listopada 2014

o tym, że życie bywa pełne niespodzianek


kochany pamiętniczku!

właśnie idę do kuchni z zamiarem otwarcia butelki wina, którą dostałam od pana, który tu śpiewa. nieźle. i śmiesznie, co? zapewniał, że jest pyszne, więc zapowiada się uroczy wieczór. a to bardzo godne zwieńczenie interesującego dnia.





piątek, 21 listopada 2014

scenki rodzajowe


nic tak kobiecie nie poprawia samopoczucia, ale naprawdę nic, jak pełen szczerego niedowierzania krzyk innej kobiety: ale z czego ty się chcesz* odchudzać?! (nawet jeśli na usta ciśnie się odpowiedź: z tego, co ty nie masz, a ja mam?)

zyskawszy poprawione samopoczucie wskoczyłam na orbitreka. ponieważ jednak bieganie jest nudne do wyrzygania (excusez le mot, ale tego się nie da inaczej określić), to wrzuciłam muzykę do odtwarzacza, żeby mieć czym umysł zająć. o jakie to było nudne do wyrzygania! wytrzymałam tylko 12 minut czyli dwa kilometry.


* zaraz tam chcę. po prostu nie mogę. a że nie mogę, to czuję, iż muszę. taki mi się wyłania mechanizm po głębszej refleksji.



(...)
Junior odrabia lekcje, równocześnie prowadząc ze mną niezobowiązującą rozmowę na odległość jednej kondygnacji. wtem pada pytanie:
- mamo, a gdzie dziewczynki mają opaski?
ożeszty, skąd mu się to wzięło? przecież chyba nie z bloku reklamowego w czasie wieczorynki? i jak tu temat przedstawić ośmiolatkowi, żeby nie skłamać i nie wywołać niewczesnej traumy? udam głupią i pójdę tropem dosłowności.
- nie wiem, zależy jakie.
- no ale gdzie je mają?
- różnie, zależy czy to są opaski na włosy  czy na rękę...
na rękę? to wymyśliłam... a niech mu ojciec tłumaczy! przynajmniej ma pretekst, żeby nie wchodzić w zbędne szczegóły....
- jak tam, matematykę zrobiłeś?
- właśnie kończę, sprawdzisz mi?

sprawdzę. na obrazku pełne dziatwy boisko szkolne. ilu chłopców ma żółte czapki z daszkiem? ile dziewczynek ma różowe opaski?

NO SZLAG BY ICH TRAFIŁ ;)



czwartek, 20 listopada 2014

żarty na bok


mania mi się kończy. jest ponuro i zimno. muszę likaona umówić na sterylizację i jest mi przykro. napis na długopisie JETSTREAM mi się rano ułożył w JESTEM STARA.

przewidując nadchodzący dramat, A. z Juniorem otaczają mnie ochronnym czymśtam, co się między innymi objawia ogólnodomowym zakazem używania słów typu "baba" i "gruba". bez żadnej taryfy ulgowej - można metaforycznie oberwać, nawet jak się jest okularnikiem albo kruchą frezją.

chyba muszę sobie Mistrza zabanować, zanim będzie za późno. czyli tydzień temu?










środa, 19 listopada 2014

znów królowa spadła z konia


Australijczyk się wycofał z gry. a tak by było miło przywitać się z gąską....

nic to. westch.

bloggerowe statystyki sugerują, że wersję odwiedza ktoś z Rosji, Stanów, Niemiec, Turcji i innych egzotycznych miejsc. serio? eeeeee. jestem przekonana, że wersję odwiedza tylko ściśle określone grono wtajemniczonych.  ale na wypadek, gdyby jednak nie, to poznajmy się. może ja zacznę.

cześć, jestem Regina. znak zodiaku Entuzjasta, oczy zielone, włosy - zależy co tam fryzjerowi wyjdzie. A. się upiera, że z wyglądu do złudzenia przypominam Kylie Minogue.

a jeśli facet, który żyje z babeczką w monogamicznym związku od kilkunastu lat, który babeczkę widzi co dzień rano bez chociażby szczątkowego makijażu, który babeczkę widział w trakcie rodzenia mu dziecka i tuż po, i który poznał już prawdopodobnie wszystkie najgorsze cechy babeczkowego charakteru, twierdzi wbrew oczywistym faktom, że babeczka przypomina Kylie Minogue (którą to Kylie - uściślijmy - facet widział jedynie w takim wydaniu), to może oznaczać tylko:
a) że facet jest po tych wszystkich latach nadal ślepo zakochany w babeczce;
b) że babeczka jest oszałamiająco piękna oraz/lub nieziemsko dobra w łóżku;
c)  all of the above.
ciekawostka, prawda?

a teraz zapraszam do komentarzy gości z Polski, Rosji, Stanów, Niemiec, Wielkiej Brytanii itd. (można zmyślać w granicach dopuszczalnych zgodnie z zasadami autokreacji, czyli do woli;)).




wtorek, 18 listopada 2014

królowa-matka


w pobliżu przystanku, z którego Junior co rano oddala się pobierać, co tam akurat spłynie z kaganka oświaty, wchodzę płynnie w tryb kwoki: "Marcyś, chłopie, wróć na chodnik", "Natalka, bucik ci się rozwiązał", "Tomek, zostawiłeś tornister na przystanku" i tak dalej w tym stylu, zależnie od sytuacji bieżącej. Junior czasami wywraca oczami, ale co ja poradzę, że wszystkie dzieci moje są*...
 
od wczoraj w klasie Juniora jest Nowy. w dodatku Nowy przeprowadził się do naszych von Hrabiowitz i dziś rano pojawił się z mamą na przystanku. oczekiwanie na autobus umilaliśmy sobie jak zwykle narzekaniem na jesienną aurę, a po obowiązkowym pomachaniu do zawartości gimbusa, które jest metaforycznym odpowiednikiem komendy "rozejść się",  rodzice zaczęli się rozchodzić. mama Nowego rozchodziła się w tę samą stronę co ja, więc podjęłam towarzyski small talk. trochę byłam zdekoncentrowana, bo zahaczyłam wzrokiem o swoje śliczne czarne botki, w których wieczór wcześniej wypychałam sąsiada z pola (bo też optymista nie miał gdzie zawracać, szczególnie że po deszczu było. i tak miał szczęście, że akurat przejeżdżała sąsiadka z pełnym oprzyrządowaniem w postaci saperki i starych ręczników, po których się najlepiej wyjeżdża z zasp i osuwisk błotnych, czyli moi). no i tak właśnie sobie rozmyślałam, że moje ładne botki całe w błocie, gdy dotarło do mnie od strony mamy Nowego: "a pani to w której klasie ma te swoje dzieciaczki?"

wrrrrrrróć! przetworzyłam komunikat ponownie i jęłam prostować: że nie, że ja to tylko jedno mam swoje, że też do drugiej chodzi, a w ogóle to zapraszam  po południu na kawę... chyba nie uwierzyła, że ja przy tylu dzieciach mogę popołudniami przysiąść przy kawie ;)


* poza tym kwokowanie rówieśnikom Juniora jest elementem mojej chytrej proaktywnej strategii przeciwdziałania ewentualnym prześladowaniom na tle religijnym, czy też raczej na tle ateistycznym. jak dotąd działa bez zarzutu. mniemam że trudniej byłoby dokuczać chłopcu, którego mama ci pożycza chusteczki do nosa, wie gdzie mieszkasz oraz w jakiej technice wykonałeś ostatnią pracę na plastykę i pomogła ci wycierać zeszyty, gdy się rozsypały do kałuży.

poniedziałek, 17 listopada 2014

królowa pszczół to ma dopiero przetrąbione


w odróżnieniu królowa życia in spe miewa męczące weekendy. jednakże nie narzeka, bo zawsze lepiej popychać wszechświat w upatrzonym przez siebie kierunku niż całe życie jeść i znosić jaja i jeść i znosić jaja i jeść i znosić...

popychaliśmy ten wszechświat przez cały weekend, aż iskry szły. ledwie się załapałam do lokalu wyborczego.

smutna strona bieżących wydarzeń jest taka, że jestem nimi pochłonięta i mi się synapsy składają w takie sito, na którym nie zatrzymuje się zbyt wiele wartych uwiecznienia myśli niezwiązanych z wizją-strategią-taktyką, a ile się można o jednym rozpisywać. no to nie będę czcionek strzępić po próżnicy.


(...) tylko uwiecznię dla potomności, że mamy na stanie zdiagnozowaną alergię na roztocza, psia mać (dla ścisłości: u Juniora). dobrze, że nie na koty, chociaż jednak koty byłoby łatwiej z domu wyrzucić niż roztocza, prawda. w każdym razie bardzośmy się tym przejęli (plus komuś się popsuły słuchawki) w związku z czym nawet odbyliśmy w niedzielę przy śniadaniu awanturę. westch. mam świadomość, że według ogólnoświatowych standardów to się w sumie nie kwalifikuje jako awantura: zero krzyków, trzaskania przedmiotami i wenezuelskich gestów, odrobina pretensji poniewczasie i trochę czczych gróźb (głównie: nigdy więcej żadnych zwierząt w tym domu, ale byłam twarda i nie dałam się sprowokować do otwartego śmiechu). w każdym razie jak rzadko udało nam się osiągnąć na tyle silny efekt, że Junior się sam zorientował, że rodzice się "kłócą" ;)




piątek, 14 listopada 2014

AVE JA!


wiedziałam, że ten dzień kiedyś nastąpi, ale nie byłam pewna, czy go dożyję:
mam 10/10 w piątkowym quizie Gazety :D






środa, 12 listopada 2014

nadzieja, czyli plus 10 do seksapilu


odwiedził nas australijski łącznik. albowiem kuzyn z antypodów rozważa nabycie kochanego domeczku, ale że ma trochę daleko, to nie jest w stanie obejrzeć go na własne oczy. śle więc emisariuszy i namiestników.

najpierw była spowinowacona pani architekt, która wyraziła się ze wszech miar pochlebnie. potem był krewny, który orzekł, że również będzie rekomendował Australijczykowi podjęcie jedynie słusznej decyzji.

Australijczyk nawiązał kontakt telefoniczny i mailowy. wyraził intensywne zainteresowanie i zadał moc pytań. moje ulubione brzmiało: czy jeśli się dogadamy i on ten dom kupi, to mamy coś przeciw temu, żeby w nim pomieszkać do kwietnia? choćby za darmo. bo on wcześniej nie przyjedzie, a co ma taki pusty stać i los kusić.

pomyślmy - pomyślałam - standard wysoki, urządzony pod mój gust, wygodny i ekologiczny. niech będzie moja krzywda ;)

podobno aktualnie na antypodach zbierane są informacje na temat procedur zdalnego nabywania nieruchomości. więc mamy nadzieję (i jak w tytule). ponieważ jednak taka sytuacja jak kupienie na drugiej półkuli domu, którego się nie widziało, na podstawie li i jedynie zdjęć i ustnych relacji, jest równie mało prawdopodobna jak zdanie egzaminu na prawo jazdy, podczas którego człowieka ściga policja na sygnale, to nie przesadzam z entuzjazmem.


z drugiej strony... ja przecież zdałam na prawo jazdy, chociaż mnie w czasie egzaminu ścigał radiowóz na sygnale, więc powinnam się zdobyć na optymizm.

poniedziałek, 10 listopada 2014

wybieram basen


pasjami zbieram ulotki kandydatów po sklepach i przystankach (podstawowe media kampanii wew gminie wiejskiej). że się nie da wyselekcjonować swoich przedstawicieli metodą pozytywną, to już wiem nie od dziś. postawiłam więc na świadomą selekcję negatywną.

najpierw wyeliminowałam wszystkich kandydatów, których poznałam osobiście na płaszczyźnie prywatnej lub quasi-biznesowej (bo to śliskie typy i typice, niestety). oraz wszystkie osoby, które ich popierają lub są przez nich popierane. potem skreśliłam wszystkich prawych i sprawiedliwych, stronniczych wobec ludu i lewicowo-demokratycznych, ruchliwych itp.

wreszcie przeszłam do "programów". jedna kandydata do rady gminy na ten przykład obiecuje, że postara się o "modernizację szkoły". ma w okręgu swoich marzeń  szkołę, do której chodzi około 20 dzieci i więcej nie będzie, bo ich nie ma kto rodzić. większość dzieci z tego okręgu (w tym Junior) chodzi do placówki wieś dalej. i ta druga szkoła ma już zaklepany budżet na rozbudowę, która rusza w najbliższe wakacje. to ja się pytam, o co ta pani chce walczyć? będzie malować tego strupa, którego już dawno powinni zamknąć (a dzieckom podstawić autobus do naszej szkoły)? czy może chce walczyć o projekt, który już wygrał? sukces murowany, bo może jeszcze nie wszyscy słyszeli i dadzą się przekonać, że to jej zasługa?

inny kandydat razem z ulotką przekazał mi nożyczki (bardzo gustowny model z czarnymi uszami, będzie Juniorowi pasował do tornistra), których mam użyć do "przecinania układów". niestety: pan ma na zdjęciu irokeza na żelu (brzydzę się żelu na męskiej koafiurze), w programie zwiększenie pomocy społecznej i budowę żłobków (nie czuję się targetem tej oferty) oraz strasznie mnie wkurzył nieudolną próbą manipulacji (głos za nożyczki? serio?).

kolejny kandydat potrzebował wydać całą książeczkę ze swoim programem rozbitym na kategorie: dla młodzieży, dla seniorów, dla przedsiębiorców, dla młodych rodziców, dla ubogich... jakby miał budżet Szwajcarii i kadencję trwającą 20 lat, to może by się wyrobił z pierwszą połową postulatów...

i tak dalej, i tak dalej...

tą metodą dotarłam do punktu, w którym został mi już tylko jeden kandydat. na burmistrza. w ulotce brzmi na nieźle wkurzonego i obiecuje, że wybuduje wew gminie basen.  i bardzo dobrze, popieram wkurzenie jako motor pozytywnych przemian, a basen to jedyne, czego mi u nas wew gminie brakuje, więc niech chłopak próbuje.




piątek, 7 listopada 2014

gdzie się podziały wesołe piosenki?


po weekendzie zupełnie bez uzasadnienia tryskam energią. trzyma mnie gdzieś do czwartkowego popołudnia. a już w piątek jestem marność nad marnościami.

miła pani na infolinii za nic nie odpowiada i może się najwyżej skonsultować z działem, ale nie mam głowy do składania reklamacji.

czekam na maila od kuzyna (nieswojego) z Australii, ale tam inna strefa czasowa, to może powinnam pocztę w nocy odbierać?

redaktor ateista przyjął sugestię zaktualizowania zaleceń szelmowskim ";)" i pożyjemy zobaczymy.

włączyłam internety w celu podniesienia się na duchu. iluż zdolnych ludzi jest na świecie. na przykład taka Gaba albo chłopaki z Beirutu.

że nie wspomnę o tym gościu, co wymyślił kawę rozpuszczalną, mieszam ją sobie z inką i udaję, że to wcale nie jest czwarty kubek w ciągu godziny, zieeeew.


(...)
skeczowa córka do skeczowej matki: wychodzę za mąż.
skeczowa matka: klucze zabierz.

kilka minut później Junior wymyśla własny dowcip:
- Biorę prysznic.
- A gdzie go zaniesiesz?

kocham go bałwochwalczo :)


środa, 5 listopada 2014

ślepa bandyta


kochany pamiętniczku, jaką wczoraj miałam przygodę, to nie uwierzysz (niewielką i nieciekawą). otóż była właśnie 17:18, wyjeżdżałam korsunią z terenu zabudowanego, gdy mi wtem zgasł prawy lefrektor. pewnie bym się nie zorientowała, ale otoczyła mnie ciemność, a miałam na liczniku coś kole siedemdziesiątki i uderzyła mnie świadomość, że jadę wąską drogą obsadzoną wielkimi drzewami, zza których lubi wyskoczyć zając lub lis w porywach do sarny.

czy zawróciłam, gdy do mnie dotarło, że znaprzeciwka coś sporadycznie nadjeżdża, więc nie mogę ciąć na długich, a lewy lefrektor mam jakoś tak ustawiony, że równie dobrze mogłabym jechać przy świeczce? ależ! w końcu miałam przed sobą zaledwie 16 km, z czego przez dwie trzecie drogi rzędy latarni. ale przyciszyłam radio, myśląc sobie, że nawet jak nie zobaczę, w co przydzwaniam, to przynajmniej usłyszę...


no, i to właściwie już wszystko. wiem, ziew. ale uprzedzałam.





wtorek, 4 listopada 2014

próżny trud


dzwoni sąsiad: chcesz chleb? bo mi wyszedł o jeden za dużo. przynieść ci?

czy mi przynieść chleb sąsiada? a czy trzylatek chciałby lizaka?

no to przyniósł. żytni na zakwasie. ze słonecznikiem i żurawiną. z chrupiącą twardą skórką. najlepszy chleb na świecie.

no i niestety, już po moich przyoszczędzonych kilogramach. zniweczyłam cały wysiłek 6 tygodni pożerając pół bochenka od razu, a resztę jeszcze tego samego wieczora. wszystko przez sąsiada. przyjaciel, cholera....




niedziela, 2 listopada 2014

zarządzanie życiem, poziom: zaawansowany/fizyka


pięknie się z A. dogadujemy i uzupełniamy, jeśli chodzi o podejście do życia i myślenie o przyszłości. i w ogóle działamy jak dobrze skomponowana korporacyjna rada  nadzorcza. mamy bowiem raz: wizję, dwa: strategię i trzy: taktykę.

wizję opracowaliśmy wspólnie. chodzi o to, żebyśmy żyli długo i szczęśliwie, nie martwiąc się o chleb powszedni i kurs franka. i robiąc to, co lubimy. a jeśli już pracując, to z nudy, przyzwoitości i żeby sobie finansować fanaberie.

strategię wymyślił A: musimy w tym celu odkręcić kilka kurków, z których nam będzie regularnie skapywać do sakiewki. musimy się też uwolnić od franka. i musimy zająć się czymś przyjemnym, a zarazem rentownym. dzięki zapobiegliwości A. jeden kurek mamy już odkręcony; drugi został przygotowany i czeka na odpalenie w odpowiednim momencie. przyjemnym zajęciem będzie zgłębianie tajemnic życia pszczół od strony praktycznej. pozbycie się franka stanowi kwestię taktyczną.

od taktyki jestem ja. dążąc do połączenia przyjemnego z pożytecznym, wykombinowałam, żeby za jednym zamachem pozbyć się franka i schodów. stąd pomysł, że sprzedajemy z zyskiem nasz kochany nowy domek, pozbywamy się obciążenia, uwalniamy środki i budujemy nowy cudny domek bez schodów. potem możemy spokojnie odkręcić drugi kurek i zająć się pszczołami.

szybciutko sobie rozpisałam etapy i podpunkty. sprzedaż naszego kochanego domku oznacza, że przez pewien czas będziemy skazani na tułaczkę i niedolę. aby tę tułaczkę skrócić, musimy uwinąć się z budową cudnego. aby się uwinąć, musimy w momencie sprzedaży naszego kochanego mieć w garści konkret w postaci działki pod cudny.

w szukaniu jestem - jak wiadomo - mistrzynią. wyznaczam parametry i priorytety, określam dane i niewiadome... a w praktyce: jadę w teren i zaczepiam ludzi, którzy powinni znać odpowiedź na moje pytanie, aż trafię na takiego, co faktycznie zna. metoda kłopotliwa, ale prosta i niezawodna. tak więc działka została  znaleziona. z miłą właścicielką jestem już zakolegowana (nie oszukujmy się: Przyjemny rozmówca, wyłącznie uważny słuchacz... Umie znaleźć podejście do każdego... Umie zrozumieć, zafascynować się, wyrazić uznanie, współczuć...).

do czwartku myślałam, że największy problem, jaki musimy rozwikłać, to znalezienie klienta na nasz kochany. w czwartek A. napomknął, że może jednak warto pomyśleć o radarach. bowiem patrząc na północ od potencjalnej działki pod cudny, to za polem, zagajnikiem, drogą i drugim polem stoją radary. i wzbudzają niepokój. stosowne władze niby stwierdziły, że radary tu nie dostrzelą i można teren użytkować w sposób związany ze stałym pobytem ludzi. ale kto by tam wierzył władzom (nie było w horoskopie, że jestem paranoiczką? przeoczenie).

zatem od czwartku zgłębiam zasady działania radaru. otóż radar generuje mikrofale (jak mikrofalówka! dzięki, od dziś będę na nią spoglądać zdecydowanie bardziej podejrzliwie) i pole elektromagnetyczne. i to pole to jest ZUO. w swojej humanistycznej naiwności zakładałam jednak, że jest to ZUO mierzalne i podlegające prostym regułom wyrażonym zrozumiałym wzorem.

nie wiem, co ja sobie wyobrażałam... to znaczy, wiem doskonale. wyobrażałam sobie, że wyznam guglowi swoje niepokoje, a on mi wyrzuci stronę poważnego instytutu badawczego z tabelką, z której sobie raz-dwa wyczytam, iż "zgodnie z danymi z najnowszych pomiarów dla radaru typu jakiegośtam z wiązką o częstotliwości ileśtam GHz ustawionym na wyniesieniu x m nad poziomem terenu pod kątem takimto, zasięg pola elektromagnetycznego na poziomie terenu w obszarze otwartym/zalesionym/zabudowanym wynosi ileśtamset metrów".

i to właśnie dowodzi, jak ja nie mam pojęcia o radarach, wiązkach i polach albo jak fatalnie są wydatkowane fundusze na badania naukowe dotyczące takich ważkich kwestii...




piątek, 31 października 2014

nie ma słońca, nie ma życia


bardzo się staram nie osunąć w tryb kolców bez róży, bardzo. szukając powodów do uśmiechu, skonstatowałam, że spodnie mi latają i muszę założyć pasek. pasek, pasek, nie mam paska?

oj, jednak mam pasek. taki ozdobny z mnóstwem okolonych metalem dziurek. cokolwiek sado-macho, ale zakryje się płaszczem. po przepleceniu go przez szlufki spodni w kolorze khaki... wyglądam jak nazistka z trzeciej części szklanej pułapki.  nic to, najwyżej nie będą płaszcza zdejmować ;)

akcja znicz* z(nie)nacka wywołuje we mnie emocje, tylko nie wiem, czy raczej jestem wkurzona czy raczej mi smutno


* po prawdzie to znicze nie mają nic do rzeczy. po prostu nie lubię jeździć do Świętego Miasta bez A. właściwie to nigdzie nie lubię jeździć bez A. nie, jak mam być szczera, to nic nie lubię bez A.

czwartek, 30 października 2014

znak zodiaku: Entuzjasta


psycholog mi powiedziała, że nie pamiętam wcale nie dlatego, że mam dużą pamięć operacyjną kosztem read-only memory (moja teoria), ale dlatego, że jestem racjonalna (a nie emocjonalna). tak powiedziała po drugim dzbanku wina, więc muszę kiedyś poprosić, żeby zweryfikowała swoją fachową diagnozę na trzeźwo.

w każdym razie podoba mi się: "jestem racjonalna" brzmi dużo lepiej niż "mam sklerozę i dlatego mogę słuchać opowieści A. o naszych wakacjach 2 lata temu z takim zaciekawieniem, jakby mnie w ogóle przy tym nie było" ;)

myślałam, że bycie cholerykiem wyklucza racjonalność, ale okazuje się, że teoria jest bardziej złożona. w tym horoskopie jest aż 16 znaków zodiaku! po szybkim quizie wyszło mi, że mój to etyko-sensoryczny ekstrawertyk, w skrócie Entuzjasta (yupi! i meksykańska fala!):

Płomienny. Ma silne, często władcze emocje. - no raczej. często aż za  silne i zbyt władcze.
Umie zapalić się ideą i być wiernym jej przez całe życie.- płonąc przy tym jasnym, równym płomieniem. sama prawda
Czciciel sztuki jako źródła świadomej radości.- słowa klucze: "czciciel" i "świadomej"
Nastrój stwarza sobie sam i umie udzielić go innym.- ale nigdzie nie jest powiedziane, że to ma być zawsze dobry nastrój, tak?
Emocjonalnie delikatny, dobry, współczujący. - ha! jeśli przyjmiemy, że czasami moja dobroć i współczucie objawiają się tak, że powstrzymuję się przed waleniem bliźnich po głowach pałką, to owszem.

Niestrudzony. Trwale aktywny.- no niestety. na szczęście dużą część aktywności przerabiam wewnętrznie, więc da się ze mną wytrzymać.
Cały czas jest wśród ludzi, cały czas lata w różnych sprawach. - boże broń. dowolny boże, byle skutecznie.
Łatwo przełącza się. Pracuje bardzo gorliwie. Jeśli bierze się za prace to uparcie doprowadza ją do końca. W pracy nie wyróżnia ciekawego od nieciekawego - to nie przedmiot rozważań i analizy, pracę trzeba zrobić i koniec. -  bez przesady, odróżniam nieciekawe i wolę ciekawe, ale nie ma co dramatyzować: praca nie musi być źródłem bezustannej ekstazy, a jak się coś zaczęło, to się to kończy.
Wydaje się, że wszystko, za co on się wziął udaje mu się, że działa szybko i osiąga dobre rezultaty. Sam on najczęściej ma odwrotny punkt widzenia, dlatego bardzo lubi otwarte chwalenie swojej pracy. - no bo jak się już biorę, to działam i osiągam. nie ma co stać i się modlić. akurat nie mam odwrotnego punktu widzenia, wręcz przeciwnie, ale można chwalić - chętnie posłucham.

Mój dom - twój dom. Przyjemny rozmówca, wyłącznie uważny słuchacz.- jestem bardzo dobrym rozmówcą dla osób dysponujących inteligencją werbalną na poziomie chociaż trochę powyżej egzystencjalnego minimum. inni mnie wkur... irytują. z uważnym słuchaniem to różnie bywa - jak mi ktoś opowiada przebieg rozgrywki w minecraft, to sory, ale się wyłączam, chociażby nie wiem jaki był elokwentny.
Umie znaleźć podejście do każdego. Dając radość innym jest sam zadowolony. Lubi biesiadę, wesołość. Gość - to jego beniamińczyk. - tak, tak i i tak. nie wiem, co to jest beniamińczyk, ale kojarzy mi się z rasą psa...
Umie zrozumieć, zafascynować się, wyrazić uznanie, współczuć. Ufa ludziom. Nie zazdrości, cieszy się z sukcesów innych. Delikatnie zauważa wady ludzi, żartuje z nich, ale nie znieważa. - no cała ja. nieskromnie powiem, że niezazdroszczenie jest jedną z moich największych zalet. wady ludzi, których kocham, wzbudzają we mnie czułość. a znieważam tylko tych, których nie lubię, bo trzeba sobie czasami pozwolić na odrobinę przyjemności.

Кonserwator. Nie szuka i nie lubi nowych decyzji, woli stare, wypróbowane drogi. - no pewnie. umysł ścisły jak inżynier Mamoń.
Skomplikowane zagadnienia może rozwiązać, dopiero kiedy zostanie w samotności.- albo tak, albo na jodze. Marlenka-joginka co prawda apeluje, żeby podczas medytacji skupić się na oddechu, ale co ja poradzę, że mnie wtedy mózg bardzo sprawnie rozwiązuje skomplikowane zagadnienia. już mi się zdarzało na jodzie przeżywać takie objawienia, że się popłakałam ze szczęścia (dobrze, że światło było przygaszone, a potem szybko przeszłam do psa z głową w dół i nie wywołałam sensacji, co ja taka cała we łzach)
Ludziom daje zbyt dużo uwagi, oni go odciągają. Przy pracy na ludziach robi dużo zbędnych ruchów, jak by dla tego, żeby ukryć, czym on naprawdę zajmuje się. W ten sposób włącza w prace swojego duala (Analityk). - no i dlatego musi mnie bóg przed ludźmi bronić, jak wyżej. bo mnie rozpraszają. z tym dualem to nie rozumiem, następna psia rasa?
Lubi, żeby mu ufali, nie lubi udowadniać. - raz na jakiś czas mogę udowodnić, czemu nie. jest nawet jedna grupa społeczna, której pasjami uwielbiam udowadniać - szeroko definiowani budowlańcy.
Nie jest agresywny, ale broni się bardzo aktywnie. Nie daje siebie skrzywdzić nawet władzy. - och, tak! pięknie powiedziane. na przykład w sądzie się potrafię pięknie bronić. mogłabym prowadzić szkolenia w zakresie skutecznego i sugestywnego składania zeznań "Jak sprawić, by powód zwątpił w swoją wersję wydarzeń". co do agresji to zależy, czy liczy się werbalna ;)

Uwielbia porządek. Lubi ładnie ubierać się, troszczy się o swoją powierzchowność. Nie znosi nieporządku i nieokreśloności we wszystkim, zaczynając od powierzchowności i skończywszy na garażu i spiżarce. - mogli po prostu napisać "pedantka".
Do gustu innych dostosowywać się nie chce.- też mi gust. innych. pfff
Komplementy dotyczące jego powierzchowności są daremne - on uważa, że sam wie, jak on wygląda. - wiem, wiem, ale chętnie posłucham, naprawdę.

Życiowe relacje. Z jego opiniami inni liczą się, ale starają się uniknąć ciasnego kontaktu. - trochę jak małpy z wężem boa, nie? ale takie są fakty, nie ma się co czarować.
Bliskich przyjaciół mało.- bo przedkładam jakość nad ilość.
Nie zawsze łatwo wytrzymać jego emocjonalny pressing. - sama ledwo wytrzymuję. ten pressing.
Wszystko osiąga swoją pracą, nie czeka na pomoc innych. - potem czasami trochę żałuję, ale zazwyczaj jak się ocykam, to już jest po ptokach.
Rodzina dla niego - najważniejsza w życiu. - bez dwóch zdań, z tym że dla określonej definicji rodziny. jakoś tak się składa, że czuję się bardziej zżyta z rodziną z wyboru niż z większą częścią tej części, z którą mnie łączą tak zwane więzy krwi.
Jeśli trzeba będzie wybrać między miłością a dysertacją – wybierze miłość - to jego życiowe przeznaczenie, а nauka - egoistyczna satysfakcja. - a to można inaczej? w sensie mając do wyboru miłość lub cośtam, wybrać cośtam? ale tak serio serio?


czuję się przeanalizowana i oczyszczona. siadam do pracy. strasznie mam nudną w tym tygodniu, ale w przerwach sobie poczczę sztukę i jakoś się doturlam do popołudnia na łonie rodziny :)

środa, 29 października 2014

fajne


lubię TO :) no, wszystko* mi się podoba :) bym jaką nike przyznała, za wartość literacką. i nawet powiem, że wśród piosenek, których nie jestem w stanie zanucić, to będzie moja ulubiona.


* może mi hormony pierwszego trymestru sygnał przekłamują. trymestr co prawda nie mój, ale hormonom widać nie robi różnicy :)


(..) jednak mnie ten nurt nie wciągnął i po kilku podejściach palce bezwiednie przeskoczyły na całkiem inne tory.



wtorek, 28 października 2014

ograniczenie władzy rodzicielskiej


starasz się. w ciąży odstawiasz Mistrza i słuchasz chopina oraz orkiestr z dixielandu. przy kołysce odtwarzasz offenbacha i klasykę rocka. tłumaczysz i nasączasz: to jest Synku led zeppelin, to coma, a to faith no more. to zostaw - to głupie (jethro tull). tu posłuchaj, to ładne to gitara. a tu sobie wyobraź, jak by było bez sensu, gdyby nie perkusja. tak, Synku, chodzi o bębenki. masz bębenek i popróbuj. wprowadzasz do repertuaru Mistrza.

znosisz cierpliwie przelotne fascynacje szantami (instruując jednakże: Synku, słuchaj czego chcesz, ale niech to nie będzie reagge ani szeroko pojęta muzyka luzofońska, jeśli nie chcesz, aby się Ciebie  ojciec i matka wyrzekli) i katy perry (to przez te kolorowe teledyski, uspokajasz się).

zapisujesz pacholę na zajęcia z klawikordu i poświęcasz długie kwadranse swej ulotnej młodości na ćwiczenie gam. pękasz z dumy podczas bezbłędnego wykonania jingle bells na występie w domu kultury. i jeszcze bardziej pękasz z dumy, gdy próbuje grać ze słuchu największe przeboje queenu na zmianę z he's a pirate. wracając z podwórka co prawda nuci będzie zabawa, ale z drugiej strony podkręca volume przy solówce saksofonu w soundtracku do lost highway, więc się nie martwisz. sama też kiedyś słuchałaś roxette i enyi (seryjny morderca kobiet w girl with the dragon tatoo też słuchał enyi, ha ha ha).

wszystko idzie w dobrym kierunku. pacholę spędza popołudnia, układając na klawikordzie autorskie kompozycje. czasami dzieli się z Tobą mękami procesu twórczego: "fis! mamusi! to musi być fis!". oczywiście, jak mogłaś nie wiedzieć: emcekwadrat i fis. (ale o co chodzi?) prowadzicie dojrzałe dyskusje, jakie to głupie, że prawie wszystkie piosenki są o miłości, i jak dobrze, że u Mistrza wcale nie.

i nagle pewnego dnia wraca ze szkoły z płonącymi policzkami. "puszczę ci, mamo, najfajniejszą piosenkę świata". przez długi czas tytuł najfajniejszej piosenki świata dzierżyły ex aequo: hymn ultravox, somebody gotye i 500 miles proclaimers, więc jesteś ciekawa co się zmieniło. pacholę, które w youtube czuje się nawet lepiej niż na lego.com, puszcza. i wiesz, że coś w tobie pękło, bo co ty możesz?



poniedziałek, 27 października 2014

po weekendzie


kochany pamiętniczku, miałam cudowny weekend. najsamprzód odnalazłam krem do pięt! był już najwyższy czas, bo te maseczki parafinowe dają na dłuższą metę efekt przeciwny do przyobiecywanego przez producenta.

po drugie uzupełniłam braki garderobiane na odcinku nakryć głowy, nabywając piękny model o wdzięcznej nazwie "bezdomka", which made my day. bez-domka.doceniam poczucie humoru P.T. Wszechświata, szczególnie że model bardzo twarzowy. chociaż podejrzewam, że twarzowość ta jest w dużej mierze czynnikiem autogennym - będąc dziecięciem i dziewczęciem byłam przekonana, że w każdej czapce wyglądam szkaradnie i z pewnością tak właśnie było. w wieku dojrzałym doszłam do wniosku, że w każdej czapce jest mi pięknie, toteż pięknie wyglądam.

potem się wyspałam, co zawsze pomaga na samopoczucie. popasałam rodzinę w lesie pod czujnym okiem kota, który stwierdził, że idzie z nami. do tego lasu. luzem. w końcu daleko nie jest. mam po tym ćwiczeniu plus pięć do sprawności "nieprzewracanie się w śliskim błocie mimo kota pod nogami" i plus piętnaście do "łapanie po lesie kota wystraszonego na widok obcego psa". a pewna grupa osób spacerujących wczoraj po parku krajobrazowym rozważa zapewne nad kawą, czy pisać do Faktu, że spotkali szczenię likaona biegające na wolności, czy może ta pani w czapce bezdomce mówiła prawdę, że "to tylko taki kot".

i na koniec zrobiliśmy przyjęcie. z przekąsek podałam kalarepę, marchewkę i selera naciowego z dipem czosnkowym. wobec tak dietetycznego menu zgromadzeni uznali zgodnie, że  możemy zaszaleć z kaloriami w postaci płynnej i odbyliśmy degustację tych produktów alkoholowych z ostatniego sezonu, które już się jako tako nadają do degustacji. wino jabłkowe i nalewka malinowa - bdb. wieczór zakończyłam wzbudzającym powszechną wesołość wnioskiem: "ale zapieprz z tym dorosłym życiem". nie wiem, czy dzisiaj też ich to tak bardzo śmieszy, zważywszy, że pili więcej ode mnie :D






piątek, 24 października 2014

zdziwiona


ze sporym zdziwieniem skonstatowałam, że łączy mnie wspólnota poglądów z niejakim Nergalem. moje dotychczasowe wyobrażenie na temat wyżej wymienionego, oparte na wycinkowych i tendencyjnych doniesieniach medialnych, całkowitym braku fascynacji jego osobowością sceniczną i jednym się minięciu na koncercie, w ogóle na to nie wskazywało.

a otóż okazuje się, że on od 20 lat mówi swoim fanom to samo, co ja mojemu Dziecku, odkąd się zaczęło komunikować werbalnie: myśl i decyduj za siebie. samodzielnie. nie ufaj nikomu bezkrytycznie, nawet mnie.

 fajnie.



braki towarzyskie


no więc tak (nie zaczyna się od no więc, filolożko), weszliśmy w trybiki roku szkolnego i działamy już niemal bez zgrzytów z nowymi ustawieniami w tygodniowym grafiku zajęć lekcyjnych i zawodowych, pozaszkolnych i hobbystycznych.

Junior zmienił sekcję i teraz trenują razem z A. mamy krótsze dojazdy, łatwiejszą organizację i trenera o jeden dan wyżej z mnóstwem tytułów mistrzowskich na koncie (i do tego ciacho: smukły brunet z kozią bródką, więc nie mój typ, ale obiektywnie ciacho. jak przyszedł na spotkanie organizacyjne w marynarce narzuconej na rozchełstany podkoszulek z rozciągniętym dekoltem, tośmy się musiały z innymi mami wachlować ulotkami dla ostudzenia emocji ;).

niby mała rzecz, taka zmiana sekcji, a konsekwencje istotne. przede wszystkim nowy trener bardziej mi pasuje jako drugorzędny role model dla Juniora. w odróżnieniu od poprzedniego świetnie motywuje do wysiłku, sam aktywnie startuje w zawodach (i wygrywa, taki drobiażdżek) i w bonusie: nie zwierza mi się ze swojego trudnego dzieciństwa i okresu dojrzewania*.

nie do końca mi to jednak rekompensuje utratę życia towarzyskiego, któreśmy sobie prowadzili z mamą Antka i tatą Michała w bufecie przy hali sportowej (pierwszy lokal ever, gdzie mogłam na wejściu skinąć do właściciela porozumiewawczo to samo, co zawsze. ech ;) nakłada się na to fakt, że mi już bokiem wychodzą telefony, komunikatory i mejle-srejle, więc aktualnie czuję się popołudniami nieszczęśliwa i samotna, bo nie mam z kim pogadać, chociażby o... wyimaginowanych problemach wieku dojrzewania absolwentów awf...


* nie wymyślam sobie. nie przeszłoby mi coś takiego przez wyobraźnię, a jednak. moja Siostra mimowolnie wzbudza "przyjaźń" u wariatek, a ja prowokuję młodych mężczyzn do kłopotliwych zwierzeń. taka karma.





czwartek, 23 października 2014

terapia par


zacznę od początku. byliśmy nieprzyzwoicie młodzi i absolutnie niekompatybilni. a przy tym tak głupiutcy, egoistyczni, niezdolni do bliskości i ogłuszeni hormonami, jak mogą być tylko ludzie nieprzyzwoicie młodzi. zachwycało mnie w Tobie wszystko. a potem złamałeś mi serce. trzask prask.

bardzo długo źle Ci życzyłam. najbardziej tego, żebyś nagle zrozumiał, jakim byłeś frajerem, że mi to serce złamałeś, i żebyś mnie błagał o przebaczenie, a ja bym Ci oczywiście nie wybaczała. tak, wiem. bardzo dojrzale :)

dzisiaj życzę Ci bardzo dobrze. lubię myśleć, że na pewno jesteśmy mądrzejsi, zdolni do altruizmu, bliskości i samokontroli. nie mam pojęcia, jakim jesteś człowiekiem, ale zakładam, że pod pewnymi względami byłbyś dla mnie nadal urzekający.

a mimo to coś mnie w środku uwiera, kiedy o Tobie pomyślę albo migniesz mi gdzieś na horyzoncie. w przegródce "rzeczy ważne" mam wciąż to złamane siedemnastoletnie serce. już chyba rozumiem dlaczego. chciałabym wiedzieć, że byłam dla Ciebie ważna. nieistotne, czy przez cztery tygodnie czy przez pięć miesięcy. że masz mnie w przegródce "przeszłość/osoby ważne". ale przecież nie zadzwonię do Ciebie  po dwóch dekadach z takim pytaniem. to by było takie wenezuelskie... w każdym razie, no cóż, Ty byłeś dla mnie ważny.







środa, 22 października 2014

siedzę na brzegu kanapy i się kołyszę


mój naczelny nie wierzy w słowo "dobrostan". amen. nie przekonuje go argument, że występuje w słownikach. no bo pffff...

to trochę tak, jak magowie ze Świata Dysku, którzy nie wierzą w bogów. oczywiście wiedzą, że bogowie istnieją, ponieważ przy odrobinie szczęścia - lub pecha - można ich spotkać, a nawet zostać rażonym piorunem. jednak magowie w bogów nie wierzą, podobnie jak nie wierzą na przykład w stół, który istnieje w sposób równie oczywisty jak wzmiankowani bogowie.

i naczelny to samo - "dobrostan" zstąpił do słownika, żeby go nawrócić, a on obstaje przy swoim. i co ja mam teraz zrobić z dobrostanem, o którym piszą różni psychologowie? przerabiać go na "dobre samopoczucie"?

być może jest to znak od boga Świata Kuli, że jednak istnieje i jako jednostka mściwa zamierza mnie pokonać moją własną bronią? "zobacz, ateistko, jak to jest mieć do czynienia z ateistami. no, sama zobacz. jeszcze ci dowalę redaktorem, co nie wierzy w zalecenia redakcyjne, to się ze śmiechu nie pozbierasz". ;)

więc uprzedzając fakty, czynię jak w tytule posta.


wtorek, 21 października 2014

tak naprawdę to tam nie było t-shirtów




„…to może byście  z tatą zrobili ten seks i urodziłabyś mi jeszcze jednego synka?” czyli braciszka. Tak się mniej więcej kończą ostatnio wszystkie rozmowy z Juniorem.  Zapałał do idei posiadania rodzeństwa, najchętniej ciut starszego brata, ale w ostateczności może być nawet dużo młodsza siostrzyczka. „Do wspólnego bawienia się”, uzasadnia i nie przyjmuje argumentu o różnicy wieku, która byłaby siłą rzeczy na tyle spora, że nawet gdybym tego bobasa powiła dokładnie za dziewięć miesięcy od dziś, to zanim bobas osiągnie wiek bawialny, Junior będzie się już bawił całkiem inaczej.

Rozmyślam o tym w różnych sytuacjach. Podjęliśmy decyzję i wiem, że jeśli czegoś będę w życiu żałować, to właśnie tej decyzji. Że Junior pozostanie jedynakiem. Ale pamiętam też powody, dla których właśnie taką decyzję podjęliśmy.

Przypomina mi je na przykład widok rodziny stojącej przede mną w kolejce do kasy w supermarkecie. W moim koszyku nic takiego: dwie zgrzewki mineralnej, 3 litry mleka, ekologiczne jaja, jakieś jogurty, makarony… i wyjojczany przez Juniora mały biały resorak. W koszyku pięcioosobowej rodziny  przede mną: plastikowy flet prosty i biały podkoszulek bez aplikacji, hit cenowy. Najstarsza i najmłodszy – którzy dostaną zawartość koszyka na własność – zazdrośnie strzegą skarbów. Przed sobą nawzajem. Środkowa i tata wydają się nieobecni. Mama jest czujna, jak gryzoń wrzucony do terrarium, które pachnie szybką śmiercią. Jej oczy prześlizgują się po ludziach i przepełnionych regałach, ale jakby niczego nie rejestrują. Najstarsza – ta od fletu prostego – pyta, czy może już wyłożyć zakupy. Rozkłada dwa małe przedmioty tak, aby zajęły jak najwięcej miejsca na długiej na półtora metra taśmie. Trochę mnie to wkurza, bo chciałabym zacząć wykładać swoje zgrzewki, wszystko sobie metodycznie poukładać, przygotować do szybkiego spakowania… I wtedy napotykam spojrzenie mamy. Oczy, w których jest Bieda.

Bieda, to nie jest problem braku rzeczy. Tak naprawdę bez większości rzeczy można się obejść. Tak jak bez białego resoraka i plastikowego fleta. Prawdziwa Bieda rodzi się z biedy, ale jest stanem umysłu, który nie pozwala marzyć nawet o tym, co mamy w zasięgu ręki. Taki stan, który wszystko, co jest w życiu kolorowe, ładne, wesołe, fajne, warte pożądania… ludzi, przedmioty i sytuacje przesuwa za nieprzekraczalną granicę, za którą istnieje "lepszy świat" zamieszkiwany przez "lepszych ludzi". Been there, done that, got the t-shirt.

Moglibyśmy mieć drugie dziecko. Nie wpadlibyśmy w biedę rozumianą jako przekroczenie wszystkich debetów, komornik u drzwi, chleb ze smalcem na obiad. Raczej. Ale na pewno wewnętrznie stoczyłabym się w Biedę. I w końcu któregoś dnia zobaczyłabym ją w oczach Juniora i drugiego Bąbelka. Been there, than that… Ale oni nie muszą. Niech im się charakter hartuje pod wpływem innych czynników. Nie, nie im. Jemu. Pozostanie jeden, ale będzie wiedział, że może wszystko. I będzie to wiedział od początku, zawsze. „Tylko” musi sobie sam znaleźć kogoś „do wspólnego bawienia się”.




poniedziałek, 20 października 2014

będąc średnio sześć miesięcy w tyle za mainstreamem


dopiero dziś wpadłam na takie cudeńko. i wpadłam w miłość... kocham choreografa i tę tańczącą dziewczynkę
bo ona się rusza tak, jak ja się czuję.

czasami się ocknę taka zawieszona w połowie wysokości futryny. reaguję w rytmie nieadekwatnym do bodźców zewnętrznych. albo zbyt boleśnie adekwatnym. dokładnie te szpagaty, piruety i wykopy ze sztywnego kolanka miewam na synapsach. w ułamku sekundy przechodzę z entuzjastycznych podskoków w  rozpaczliwe pełznięcie do narożnika - w półskłonie na sztywnych nóżkach. zupełnie bez uzasadnienia tracę równowagę. a chwilę potem robię megasalto, bo mogę wszystko. wysuwam ostre kolce we wszystkich kierunkach albo mięciutko głaszczę się po brzuszku. chowam się za zasłonkami i robię do świata głupie miny. macham mu na pożegnanie, a potem kopię drzwi, żeby mnie wpuścił z powrotem. chodzę po ścianach i pokazuję im nu-nu paluszkiem.


... but I'm holding on for dear life...


 to jest doskonałe.



 

i przy okazji mi się nasunęła refleksja na temat pięknej i multi-uzdolnionej Nataszy (która umie śpiewać, tańczyć, robić akrobacje i w dodatku wszystkie te trzy rzeczy NARAZ!) i jej rollowania, które chyba już cały internet wyśmiał. i miał rację. jak oglądam dwa utwory "o pustych pannach, co tylko imprezują", to artystyczny jest zdecydowanie tylko ten z linka powyżej. a tak bardziej ogólnie, Natasza jest piękna i multi-uzdolniona, ale tak absolutnie niewiarygodna. nieprzekonująca. szkoda.


sobota, 18 października 2014

co ty wiesz o wychowywaniu dziecka, Niccolo


wkręciłam Juniora, żeby mnie uczył niemieckiego. co tak będzie bez sensu i zapału te lekcje odrabiał, niech matkę pouczy. pół dnia mi robił testy, ćwiczenia i sprawdziany. same zadania w autorskim opracowaniu. masę materiału leksykalno-gramatycznego "przyswoiłam" i "powtórzyłam". mój profesor jest pełen zapału, szalenie mu się podoba, że mi  piętrzy trudności, sprawdza postępy i wystawia oceny. i w ogóle nie zauważył, ile sam się przy tym napracował.

gdyby Machiavelli zamiast Księcia chciał napisać Rodzica, to bym mu mogła podrzucić pomysł na rozdział albo dwa ;)


piątek, 17 października 2014

nie mogę jeść, więc piję


dramatycznie brzmi, wiem, ale opisuje sytuację banalną. chudnę. trochę schudłam i jeszcze trochę bym chciała. ale coś za dużo o tym myślę, więc cały czas chce mi się jeść. wielce kontrproduktywnie (jest takie słowo? jak nie ma, to trzeba zrobić). i otóż aby nie jeść: piję. herbatę czarną. wodę. potem kawę. potem zieloną. wodę. jakieś zioła. potem inkę. i znowu inkę. i herbatę owocową. kawę...

przy takich ilościach płynów, powinnam być totalnie nawilżona (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi). ale widać mam jakieś problemy z przyswajaniem wilgoci, bo potrzebuję kremu do pięt. tak, to już ten moment, potem przyjdą kremy na hemoroidy i równia pochyła. ale póki co pięty. no więc zgubiłam krem do pięt. bo pomyślałam, co tak będzie leżał na widoku przy łóżku. i go schowałam, żeby się nie rzucał w oczy, ale był pod ręką. i przepadł. gdzieś w trójkącie bermudzkim: sypialnia - garderoba - łazienka. szukam i szukam i nie znajduję. czyli przepadł na amen. bo wiadomo, że w tym domu tylko ja znajduję, a wszyscy inni gubią. i nie ma szans na zamianę ról. wszyscy inni owszem czasami szukają, ale z reguły kończą zwrotem do wyższej instancji, która będąc wyposażoną w tajemniczy macicowy gps bierze i znajduje. ale nie tym razem. krem do pięt wziął i przepadł. a taki dobry był. amerykancki*. wzdech.

[dziś hormonalno-humoralny indeks poszedł w górę, prawdopodobnie dlatego że wreszcie mogłam się wyspać, a redaktor Wojtek, posiłkując się crowdsourcingiem, znalazł rym do "księżyc": Księżyc! powiedział wąż do dwóch wężyc.]

*tak naprawdę był polski. amerykancki leży na miejscu, ale jest mniej dobry.





czwartek, 16 października 2014

się nie mogę otrząsnąć


byłam wczoraj w "naszym starym domku". bo coś tam. nieważne.
wjeżdżam na "naszą" cichą, malowniczą uliczkę między skwerkiem a stawem i co widzą moje piękne oczy? na wprost"naszego starego domku" - dokładnie między "naszym starym podwóreczkiem" a stawem, gdzieśmy onegdaj sadzili bzy i orzechy włoskie - stoi ... no nie mogę, przez gardło mi nie przejdzie... dobra... przepompownia ścieków.

nie wiem, czy się bardziej załamałam, że jakieś uwstecznione dziady tak zrujnowały piękno tego zakątka, czy bardzie mi ulżyło, że wyprowadziliśmy się i sprzedaliśmy Gawrę, zanim uwstecznione dziady - pardąsik, władze gminne - zaczęły budować kanalizację.
tuż przed finalną umową sprzedaży dostałam pismo o możliwości zapoznania się z projektem i wniesienia zastrzeżeń. kładłam nowym właścicielom do głowy, że muszą sobie tego dopilnować. tłumaczyłam, jakie to ważne.  i co się okazuje? przemiłe, poczciwe mieszczuchy nie miały czasu, żeby się zainteresować, jak ten projekt wygląda i ocknęły się dopiero, jak im zaczęli infrastrukturę stawiać parę metrów od kuchennego okna.

koszmar koszmar koszmar koszmar koszmar ogrodzony trzymetrowym płotem.





środa, 15 października 2014

jesienna melancholia


tylko patrzeć, jak się zacznie. ale mam już przygotowany zapas bodymaksa oraz lampę do fototerapii i nie dam się wziąć z zaskoczenia. na razie na podtrzymanie stanu manii wystarcza filozoficzna mądrość Mistrza, komentującego przemijanie tak trafnie, że zdjęłabym czapkę z głowy, gdyby nie to, że jesień jeszcze zbyt ciepła, by czapkę z szafy wyjąć*

a little more every day falls apart and slips away
i don't mind i'm ok
nothing ever stays the same :)



* nie mam czapki w szafie! nie wiem, jak doszło do tego przeoczenia, ale sezon coraz bliżej, a ja nie mam czapki.


p.s. tak patrzę i nie rozumiem, w jakiej ja jestem strefie czasowej na tym blogasku. niby teraz takie wszystko nowoczesne i wyręczające, a jednak bezrozumne.



czwartek, 2 października 2014

jak rozstąpiłam fale


mieliśmy remont drogi, takiej wąziutkiej, ślepej, która prowadzi z wiejskiej przelotówki do naszego domku. rozłożony na mnóstwo drobnych etapów: jedna firma równała starą nawierzchnię i pobocza, druga podnosiła studzienki kanalizacyjne, trzecia lała asfalt, znowu pierwsza robiła nowe pobocza.

i akurat się za te pobocza zabrali wczoraj po południu, gdy ruszyłam na jogę. zdążyli zrobić z 10 metrów od wiejskiej przelotówki, gdy nadjechałam z naprzeciwka. w robieniu tego pobocza uczestniczyła ciężarówka typu wywrotka sypiąca kruszywo na łyżkę jadącej za nią ładowarki z taką specjalną przystawką z boczku. z tej przystawki kruszywo spadało sobie elegancko na pobocze, chociaż obie maszyny stały na jezdni. na dokładnie całej jezdni: od jednego płotu do drugiego.

stanęłam i spojrzałam w oczy kierowcy wywrotki. głęboko i wyczekująco. wzruszył ramionami i gestem kazał mi zawrócić. kazał. mi. zawrócić.

jeszcze dziesięć lat temu to bym łykając łzy i pocąc się ze stresu jakoś dojechała tyłem do swojego podjazdu i oczywiście zrezygnowała z jogi. ale.

wyłączyłam silnik, trzasnęłam z fantazją* drzwiami i poszłam sobie zrobić przejazd. potrzebowałam dwóch minut, żeby z "nie da się, musi pani poczekać z godzinkę, aż dojedziemy do końca" zrobić "proszę jechać". nie oparł mi się kierowca wywrotki, operator ładowarki, pomocnik od niczego, brygadzista ani nawet radny nadzorujący roboty z ramienia władz gminy.

po czym z fantazją trzasnęłam drzwiami, odpaliłam silnik i pojechałam sobie na jogę, posyłając panom promienne uśmiechy, bo w końcu postawieni pod ścianą okazali się uczynni i ugodowi ;)


*w tym miejscu powinnam płynnym ruchem wyłączyć radiowy odtwarzacz, ale uznałam, że burn będzie stanowić doskonałe tło dla dalszego rozwoju wydarzeń.





wtorek, 30 września 2014

o kreatywności i odwadze


sprzedajemy tę naszą posiadłość, to jest szukamy klienta, czyli zamieszczamy ogłoszenia. więc przy okazji przeglądamy oferty niejako "konkurencyjne" (chociaż nasz dom jest bezkonkurencyjny). i trudno nie zauważyć, że pośrednicy nieruchomości mają naprawdę ciężki kawałek chleba, bo większość sprzedawanych domów pozostawia bardzo wiele do życzenia, a przecież nie mogą w ogłoszeniu uczciwie napisać "przedmiotem oferty jest dom, który pozostawia wiele do życzenia...".

więc wzbijają się na wyżyny językowej kreatywności. początkujący przeglądacz może się nawet nabrać, ale wnikliwy umysł szybko odkryje, że te kreatywne opisy są robione według klucza. i tak, jeśli piszą: "dom z klimatem", to znaczy, że mamy do czynienia z zawilgoconą ruderą z pleśnią na ścianach. "dom z duszą" oznacza, że dom jest tak stary, iż prawdopodobnie błąkają się po nim dziesiątki potępionych dusz poprzednich właścicieli (potępionych za to, jak ten dom zapuścili). ale najlepszy jest "dom dla konesera", który nieodzownie anonsuje koszmar architektury stylizowany na zamek Gargamela, z nieprzewidywalnie połamanymi połaciami dachu, okazjonalną wieżyczką oraz/lub kolumną tu i ówdzie, zaprojektowany oraz/lub wybudowany przez kogoś, kto w pogardzie miał zasadę złotego podziału, symetrię, ergonomię* itp. oraz wyznawał bardzo subiektywne poglądy na temat piękna. albo po prostu miał wielkie ambicje i za grosz poczucia estetyki.

oprócz tej kreatywności rzuca się jeszcze w oczy odwaga sprzedających. po pierwsze jest to odwaga kolorystyczna. ....no nie, nie umiem tego opisać... tego szalonego nasycenia kolorów, burzących kwasy żołądkowe zestawień ciemnego brązu z różem, błękitu z pomarańczem itd. wnętrzarsko panuje skromny (czytaj: tani) eklektyzm, a z elementów dekoracyjnych szczególnie ujęło nas zestawienie krucyfiksu, obrazka, kalendarza i włączonego telewizora w jednym ciągu: pan jezus, pan papież, pan drugi papież i pan deląg.

ale bezsprzecznie największą odwagą popisują się rodacy przy ujawnianiu swojej prywatności rozumianej jako ogólny bałagan utrwalany na publikowanych w sieci zdjęciach. pranie na sznurkach, jakieś szmaty (ręczniki? szlafroki) rzucone gdzie bądź i całe baterie kosmetyków w łazienkach, kuchenne kredensy i blaty zastawione garami, utensyliami kulinarnymi i szerokim asortymentem drobnego AGD, kocie kuwety po kątach, jakaś rozwalona elektronika na schodach i pod biurkiem, kalosze pod progiem, plastikowy złom stanowiący pozostałości zabawek w tak zwanym ogródku, na stoliku niedopita herbata, okulary i gazeta z programem... ciekawe, czy to z braku świadomości, że na zdjęciach widać wszystko czy z lenistwa?

* szczególnie lubię potykacze, czyli schodki pośrodku salonu albo między salonem a kuchnią/jadalnią. i kuchnie oddzielone od jadalni/salonu kilometrowymi korytarzami - rozumiem, że służba gotuje i państwu posiłki donosi do stołu, a smród spalonego oleju oraz szczeciny prosiąt opiekanych na rożnie nie ma się snuć po pokojach...


poniedziałek, 29 września 2014

bardzo frustrujące


dom sprzedajemy. to jest chcemy sprzedać. to jest klienta szukamy.

i to jest takie frustrujące... towar jest z wyższej półki i cena adekwatna do jakości. wydawać by się mogło, że w tym segmencie rynku PT klienci to ludzie poważni. z jakimś stażem doświadczeń życiowych, zdolnością kredytową i ogólnie do rzeczy.

przygotowanie dużego domu do pokazania poważnym klientom, to nie jest kwestia starcia okruszków z ceraty. widział ktoś w salonie samochodowym auto z brudnymi szybami, kurzem na desce rozdzielczej i plamami na tapicerce? (nie mówię o komisie). no więc przygotowanie dużego domu z ogrodem do pokazania poważnym klientom wymaga ok. półtora dnia pracy dwóch dorosłych i dobrze zorganizowanych osób. od skoszenia trawnika i umycia dwóch arów okien po wstawienie do wazonu świeżych goździków.

więc to jest bardzo frustrujące, kiedy dopinamy wszystko na ostatni guzik, a tzw. poważny klient, który telefonicznie zadeklarował wielkie zainteresowanie oraz zachwyt urodą nieruchomości i ogólnie wyliczył komplet swoich priorytetów odpowiadających jota w jotę charakterystyce lokalizacji, rozwiązań technologicznych i naszych gustów wnętrzarskich... nagle w ostatniej chwili przysyła esemeska, że sorki, ale cośmutamwypadłoizadzwonimożepóźniej.


środa, 9 lipca 2014

no to ciach

na twarz nakładam brokat i jazda ;)