poniedziałek, 24 października 2016

i myk wahadełko w drugą stronę


czyli jest lepiej, jak w porządnym zaburzeniu dwubiegunowym (o bardzo krótkim cyklu, tylko trochę dłuższym niż dobowy).

ale ustalmy jedno: nie można tkwić w złym humorze, kiedy człowiek sobie wreszcie zrealizuje potrzebę, która w nim/niej dojrzewała bez mała trzydzieści lat, podlewana minimum raz w sezonie gorzkimi łzami rozczarowania. mówię tu o mojej osobistej potrzebie, będącej równocześnie wyzwaniem dla branży obuwniczej, która to branża wyzwaniu temu nie była w stanie sprostać, jak już rzekłam, przez bez mała trzydzieści lat. ileż ja  w tym czasie przymierzyłam kozaczków - pięknych, ładnych, a nawet i brzydkich, już ojtam, byle się dały wcisnąć na szeroką stopę z wysokim podbiciem wieńczącą niezbyt szczupłą łydkę i na tej łydce dopiąć zameczkiem. otóż jak się już dały wcisnąć, to się nie dawały dopiąć. aż do soboty. w sobotę bowiem znalazłam w tekamaksie kozaczki, które mi spasowały i na paluszki, i na podbicie, i na łydkę. kupiłabym je nawet, gdyby były brzydkie, bo po tylu latach się po prostu nie wybrzydza. kupiłabym je nawet, gdyby były drogie - raz na trzydzieści lat można zaszaleć. gdyby były brzydkie i drogie, pewnie bym się chwilę pozastanawiała, na co mi to? tymczasem one były śliczne, niedrogie, wygodne i pasujące. a mimo to wahałam się. A. patrzył z niedowierzaniem, ale co on może wiedzieć o ludzkich odczuciach w obliczu ewidentnej fatamorgany? na szczęście fatamorgana okazała się nie taka znowu ewidentna. wbrew moim obawom trzecie pianie koguta nie sprawiło, że kozaczki zmieniły się w emu czy inne nieszczęście; nie doznały też transmutacji w dynię po północy, ani też nie skurczyły się magicznie w cholewie po doprowadzeniu do domu.

a skoro już mam taki dobry humor, to może łyżka dziegciu? bo ustalmy drugie: nic, ale to nic nie przygotuje rodzica na to, co może znaleźć w kieszeniach synowskich ubrań. i na prawdę nie chodzi mi o rzeczy banalne, jak śrubki i gwoździe, ogólny złom drobny na różnych etapach korozji, kamyki, kawałki sznurka, łuski po nabojach, muszelki, scyzoryki, zapałki, wyżute gumy bez papierków, opakowania po wszystkim itepe. takie rzeczy rodzic bierze na klatę. ale cała garść drobniutkich trocin? po co się nosi w kieszeni garść drobniutki trocin?



Brak komentarzy: