czwartek, 29 stycznia 2015

o pośrednikach


Rusłana zamailowała, że ma klienta na nasz kochany domeczek. co prawda oferującego śmiesznie nieadekwatną cenę, ale może się skusimy.

Rusłana zajmuje się pośrednictwem na rynku nieruchomości i "pomogła" nam sprzedać stary dom. myśleliśmy, że pomoże też sprzedać kochany, ale współpraca daleko odbiegała od naszych wyobrażeń o jakości usług profesjonalistów, których wynagrodzenie liczy się w dziesiątkach tysięcy złotych.dlatego powinnam raczej napisać "profesjonalistów".

nie lubię jej. jest taka cwaniarsko zaradna i prymitywnie operatywna.

poznawszy już kilkanaście innych osób pracujących w tym fachu, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że nie lubię pośredników en masse. starają się zrobić dobre pierwsze wrażenie i to właściwie zamyka listę ich zawodowych zalet. spóźniają się na spotkania we własnych biurach. nie odpowiadają na maile. oferują minimalny zakres usług za maksymalne stawki. mają takie braki w kulturze osobistej, jak ksiądz, com go jeden jedyny raz podjęła w ramach kolędy, a on mnie w moim własnym domu pokazał, gdzie mam usiąść. idą na łatwiznę, odwalają swoją robotę byle jak i próbują klientów czarować rzekomym know-howem. szkalują konkurencję. nadużywają technik NLP i szeroko pojętych narzędzi manipulacji, a przy tym robią to nieudolnie. zamiast pisać ładnie, poprawnie i stylistycznie, lecą niegramatyczną sztampą. mają braki merytoryczne w podstawach budownictwa jednorodzinnego. bez żenady wypowiadają autorytarnym tonem stuprocentowe bzdury.

oczywiście, nie każdy z tych zarzutów można postawić każdemu pośrednikowi, którego poznałam w ciągu ostatnich 10 m-cy, ale nie było takiego, któremu nie postawiłabym przynajmniej dwóch.

odpisałam Rusłanie, że thx & f**k off, z tym że oczywiście uprzejmie i grzecznie, bo jednak etos inteligencji pracującej do czegoś zobowiązuje, a brak snu nie usprawiedliwia grubiaństwa ;).



p.s. mamy najdojrzalsze dziecko na świecie. byliśmy wczoraj na spotkaniu biznesowym, które przeciągnęło się do półtorej godziny. Synek przesiedział je grzecznie i bezczynnie w hallu z marmuru i szkła. nie wiem, czy ja bym miała tyle cierpliwości.


ciało mi się wymknęło


w czasie gdy umysł zamartwiał się utratą znacznej części kontroli nad własnym życiem, ciało skorzystało z okazji i też mu się wymknęło. i poszło w długą jak absolwentka liceum prowadzonego przez zakonnice na pierwszej studenckiej imprezie w akademiku.

i kiedy już intelektualnie jako tako zapanowałam nad przeżywanym wstrząsem (przeliczywszy bilans zysków i strat kalkulatorem i pod kreską, podjąwszy decyzje, przygotowawszy się na ich konsekwencje itd.), nagle stanęłam w obliczu nieprzyjemności somatycznych.

nie mogę spać. mam kłopoty z zaśnięciem, a jak już zasnę, to co i rusz mnie budzi łomotanie serca albo zadyszka (oraz takie nieprzyjemne uczucie, jakby mnie woda wypierała). zresztą w ciągu dnia też mnie budzi - z apatii - łomotanie i zadyszka.

wdrożyłam melisę i różne ziołowe preparaty uspokajające. różne, ponieważ wymagam skuteczności (no bo ile można nie spać w nocy i pracować w dzień, zanim się człowiek  zamieni w zombie?). i wreszcie mam dziś za sobą 7 godzin prawie nieprzerwanego snu. 


bardzo bym nie chciała wpaść w żadną nerwicę ani nic. bardzo. bo to życia szkoda.











wtorek, 27 stycznia 2015

szczyt hipokryzji ;)


onegdaj jeden chłopiec wygrał ogólnokrajowy konkurs na plakat antyalkoholowy. wygrane pieniądze przeznaczył na zakup cukru i owoców, z których zrobił domowe wino.

ja natomiast potrafię zjeść tabliczkę czekolady z okienkiem, popijając ją jednak herbatą odchudzającą.

kto da więcej?



piątek, 23 stycznia 2015

Regina w warunkach niepewności


niepewność, nieznane, niewiadoma... na pewno istnieje też jakaś gałąź nauki, która bada te kwestie i ludzkie zachowania w ich obliczu. jak dobrze pogłówkować, to możliwości jest sporo. my z A. postanowiliśmy na przykład "dynamicznie nie zrobić nic"*, a ja jeszcze dodatkowo łyknęłam kalms. poczekamy, co się stanie, jak CBE zacznie od marca drukować więcej euro, a nasz rząd pochyli się nad frankowiczami.

co prawda zgadzam się z Balcerowiczem, że pomoc frankowiczom jest niemoralna, skoro nikt się nie przejmuje wysokimi ratami ludzi, którzy zaciągnęli kredyty w złotówkach i innych walutach. ale z drugiej strony rząd regularnie i niemoralnie ugina się przed żądaniami górników, blokadami rolników, protestami lekarzy, groźbami nauczycieli, marszami pielęgniarek i tak dalej. więc właściwie co jest złego w tym, żebym się jeden jedyny raz znalazła w grupie niemoralnie faworyzowanej przez rząd swojego kraju kosztem reszty społeczeństwa? nota bene  metaforycznie "ten sam" rząd nie potrafi stworzyć narzędzi, które by zmusiły firmę, dla której ciężko i nieprzerwanie pracuję od 7 lat, aby mnie zatrudniła na cywilizowanych warunkach**. nie potrafi też stworzyć takiego systemu ubezpieczeń emerytalnych, który by mi zapewnił godziwą starość, a nawet jak chcę ją sobie zapewnić sama, to utrudnia, jak może. a skoro tak, to może niech ten rząd drugi*** raz w życiu zrobi dla mnie coś, co mi to życie ułatwi w sposób wymierny. niech mnie "ratuje", nawet mi powieka nie drgnie.


* komendant Vimes dynamicznie nie robi nic, kiedy się narazi żonie i boi się pogrążyć jeszcze głębiej ;)

** żebym na przykład przy podejmowaniu decyzji o kolejnym dziecku w ogóle nie musiała uwzględniać argumentów typu "brak uprawnień do urlopu macierzyńskiego". taaaaa, pomarzyć dobra rzecz.

*** załapałam się jeszcze na prawie bezpłatne studia: musiałam tylko sama kupować podręczniki i opłacać mieszkanie, a resztę mi ojczyzna sponsorowała. ale spłacam ten dług i nie wywożę swoich filologicznych umiejętności na obczyznę. taka jestem honorowa ;P
















czwartek, 22 stycznia 2015

uwięziona w heurystykach


praca autorki krzyżówek naraża mnie na zaznajamianie się z pewnymi obszarami wiedzy, których wolałabym być nieświadoma. na przykład heurystyki to są takie skróty myślowe, czy też uproszczone reguły wnioskowania, które powodują, że ludzie podejmują błędne decyzje. no więc właśnie układam taką specjalistyczną krzyżówkę, w której najrozmaitsze heurystyki odmieniam przez wszystkie możliwe przypadki, a nawet osoby, czasy i tryby....

zgłupieć można. bo potem staję przed ladą chłodniczą i nie wiem, czy wybieram pstrąga z powodu heurystyki dostępności (tak lubię wspominać, jak Junior pierwszy raz w życiu zjadł rybę i mu smakowała) czy pod wpływem efektu czystej ekspozycji (ciągle media trąbią, jaki ten pstrąg zdrowy) i tak dalej... (w końcu wzięłam łososia, nie wiem dlaczego). w tej sytuacji podjęcie jakiejś poważnej życiowej decyzji wydaje się absolutnie niemożliwe, no ludzie....

sprzedać dom za mniej, ale uwolnić się od franka (tylko po to, żeby za chwilę wziąć kredyt w złotówkach na nowy). czy utrzymać wysoką cenę, ryzykując, że nie sprzedamy go wcale, a tymczasem frank skoczy do siedmiu złotych i nas zje. (w jednym oknie przeglądarki mam stały podgląd na kantor, a w drugim na bezpośrednią relację z konferencji prasowej europejskiego banku centralnego, chociaż za chińskiego boga nie rozumiem mechanizmów, które sprawiają, że jego decyzje wpływają na nasz los.)

najbardziej się boję efektu potwierdzenia: jestem na tyle inteligentna, że jeśli podświadomie podejmę jakąś decyzję, to na pewno wynajdę argumenty, żeby do niej przekonać swoją świadomość. selektywna percepcja też jest straszna. z drugiej strony najmniej się boję efektu utopionych kosztów, ale przecież to może oznaczać, że właśnie on jest dla mnie najgroźniejszy!

chyba jednak najbardziej cierpię z powodu złudzenia kontroli i fenomenu sprawiedliwego świata, a przecież powinnam już wiedzieć, że nie ma sprawiedliwości, gdyż jak mawia pratchettowski Śmierć: JESTEM TYLKO JA (to znaczy ON).



P.T. Wszechświecie, gdybyś miał jakieś cenne rady lub pomysły, to jestem otwarta na crowdsourcing.


środa, 21 stycznia 2015

nuda, jak w polskim filmie


trwamy w stanie zawieszenia. Junior w gorączkowej malignie przesypia prawie całe dnie i większą część nocy. nie wiem, czy nie trzeba będzie zmienić antybiotyku. ja sobie nerwowo obserwuję kurs franka w internetowych kantorach (kurs banku mnie kosztuje za dużo zdrowia). A. natomiast wykorzystując urlop, którego z wiadomych względów nie spędza z synem w górach, ugrzązł w nowej pasji i przepraszam za dosłowność, ale non stop bawi się (na razie wirtualnie) lalkami.




poniedziałek, 19 stycznia 2015

i co się dziwisz....



w najdzikszych fantasmagoriach nie przyszłoby mi na myśl, że w chwili, kiedy wypadałoby z klientem uzgadniać godzinę spotkania w kancelarii notarialnej, to my - nikt inny, ale właśnie my - powiemy: ale wie pan, bo, no ten, wie pan, no to my nie możemy panu teraz tego domu sprzedać, sory nie? no chyba, że pan zweryfikuje swoją ofertę z uwzględnieniem obłędu wywołanego przez szwajcarskich bankierów....

źle to zniosłam. i pewnie zniosłabym jeszcze gorzej, gdybym nie została na weekend przeniesiona do innego układu współrzędnych (courtesy of i.). istniało ryzyko, że mi się pogorszy, skoro weekend się jednak skończył i ze skurczem w żołądku wróciłam do rzeczywistości. ale zaraz potem Juniorowa gorączka* przełożyła się na drgawki i majaki, więc mi się wszystkie priorytety ustawiły w odpowiedniej kolejności, a układy obwodowe i centralne przestały się zajmować pierdołami.

* jej wysokość pozostanie zagadką, bo otóż łatwiej jest włożyć wściekłemu kotu tabletkę do gardła, niż utrzymać termometr pod pachą drgającego i majaczącego dziecka. szczególnie, że matce jednak najbardziej zależy, żeby przestało drgać i majaczyć.





piątek, 16 stycznia 2015

krach, bęc, bum


no to mi bank szwajcarski zrobił prezent urodzinowy. podczas gdy ja sobie konferowałam z Lordem Stannisem, on uwolnił kurs minimalny franka. czyli - metaforycznie rzecz ujmując - kiedy już zbudowałam elegancką i pozornie solidną konstrukcję, wyjął mi kartę z samego dołu.

dobrze, że nie śledziłam wydarzeń na bieżąco, bo prawdopodobnie, widząc franka na poziomie 5,14, zapadłabym na zapaść... a tak to ocknęłam się przy 4,6 i tylko mi się na parę minut zrobiło ciemno przed oczami.

nie wiem, co zrobimy. jak by nie liczyć, sprzedanie domu i spłacenie kredytu wygląda w tej chwili na słabo opłacalne.  z kolei niesprzedanie domu i trwanie z kredytem wionie grozą dalszej niestabilności kursu. a przecież mamy Plany na Życie. i w ogóle Życie do przeżycia.

nawet myślałam pod wieczór, że nie zasnę z tej zgryzoty. i jak mnie rano obudził budzik, to była to trzecia* myśl, która na mnie spadła, ale za to pierwsza, która mnie natychmiast otrzeźwiła. jednak zasnęłam, a rano nie potłukłam ani jednego kubka. bo cyklicznie nawraca do mnie świadomość, że tu chodzi tylko o pieniądze. duże, fakt, ale tylko. raz na wozie, raz pod wozem. w sprawach ważnych u mnie wszystko cudownie. musimy tylko podjąć istotną decyzję finansową i potem jakoś żyć z jej konsekwencjami. nie będzie to jednak miało wielkiego wpływu na sprawy ważne: jesteśmy razem, jesteśmy zdrowi.

* moja pierwsza myśl nieodmiennie brzmi: to już? a druga: jeszcze tylko chwilkę.


p.s. jak nie lubię u2, to dziś jestem edgem, a świat jest tym wszystkim wkoło. a głównie rękami ze sznurkiem i bonem piszczącym do ucha.



czwartek, 15 stycznia 2015

Lord Stanis powraca


a co tam, jak spadać to z wysokiego konia... plwając na wszelkie potencjalne niepowodzenia i przesądy, zadzwoniłam do swojego ulubionego majstra budowlanego (kryptonim artystyczny Lord Stannis, ze względu na uderzające podobieństwo fizyczne).  

Lordzie Stannisie - mówię mu - pewnie pana zaskoczę, ale dom budujemy i szukam murarza. najlepszego murarza.  od słowa do słowa ustaliliśmy wstępny termin i zakres robót, ogólną specyfikację materiałową i lokalizację placu budowy. wysłałam mu projekt do wyceny i jestem spokojna: pierwszą dobrą ekipę już mam zabukowaną, a było niebezpieczeństwo, że ktoś nas uprzedzi i ją zatrudni.

idąc za ciosem, skontaktowałam się z właścicielem działki w sprawie okazania granic. jestem po słowie z geodetą i tylko nie mogę się dodzwonić do geotechnika, co jeszcze nie wie, ale będzie nam badał warunki gruntowe.

bo zapomniałam dodać - działkę wybraliśmy.

a po południu wpadnę do notariusza zagadnąć o różne takie kwestie prawne, co się muszę upewnić u źródła, że je można załatwić tak, jak mi się wydaje (bo nasz ojczyźniany system prawny nie pokrywa się z logiką i zdrowym rozsądkiem jeden do jednego, więc może się nie da).


taki sobie zrobiłam prezent urodzinowy i cieszę się jak dziecko :) wiem, wiem. troszkę jestem szurnięta.


środa, 14 stycznia 2015

przepełzany tydzień


jakoś słaba jestem. zasadniczo wszystko ogarniam (pfff, też mam co ogarniać: nerwowe poranki, praca, obiadki, pranie... zieeew) ale raczej pełznę przez ten tydzień, niż kroczę. być może odreagowuję trzytygodniową przerwę (w normalności), która mnie wybiła z rytmu i teraz muszę się weń wbić. a może podświadomie magazynuję energię na potem? i lecę na jakimś starym akumulatorze, co mu się ciągle żółta kontrolka świeci, ostrzegając, że zaraz się wyładuje?

więc tak sobie pełznę, ale tylko mnie to dziwi, a mogłoby przerażać. pamiętam całe miesiące życia przepełzanego w bezpodstawnym przerażaniu. pamiętam, że miałam tylko tyle siły, żeby zrobić w danym dniu jedną rzecz: na przykład lbo wyjść do warzywniaka, albo na pocztę. pamiętam, jak stanęłam w wejściu do wielkiego marketu i tak strasznie zachciało mi się płakać, że wykonałam w tył zwrot i wróciłam do domu, przez telefon tłumacząc A., że ja po prostu nie mogę tam wejść między regały, nie wiem dlaczego.

boże, jak to było dawno. i jak dobrze, że minęło. wzięło mnie na wspominki.... blech




wtorek, 13 stycznia 2015

jeszcze o sucharach

Spojrzałam dziś na moją absolutnie najulubieńszą piosenkę GnR pod kątem fryzjerskim. i co się okazuje? że otóż z perspektywy kilku dekad bruneci co do zasady jakoś wyglądają, natomiast reszta... spuśćmy zasłonę milczenia. albo w ogóle jakąś zasłonę. przypadek? czy może mieli color-coded sztaby wizażystów i bruneci lepiej trafili?

no ale dosyć tych staroci. pozostając jednak przy fryzjerstwie: Junior znowu zapuszcza włosy, tylko w tym roku nie chce już wyglądać jak Gotye, a jak ten wokalista. trzeba dziecku przyznać, że ma gust. na jego miejscu też bym chciała wyglądać jak ten chłopiec ;)

i mam jeszcze taką obserwację longitudinalną (jest takie słowo!), że młodsze pokolenia gitarzystów nie mają już imperatywu, żeby trzymać gitarę na poziomie kuśki. tak się jakoś wypośrodkowują między podpasznym stylem lat sześćdziesiątych a długorękim Slashem.







poniedziałek, 12 stycznia 2015

i chciałabym, i boję się


zrobiliśmy kolejną rundę po nieruchomościach gruntowych i mamy na oku nową działkę. jest kształtna, dobrze zorientowana i uzbrojona. gdyby to była kobieta, wzbudzałaby zachwyt, szacunek i postrach. ponieważ jest działką, te górnolotne przymiotniki oznaczają jedynie, że jest prostokątna, z wjazdem od północy i przyłączami wody, gazu, kanalizacji i prądu. pan właściciel bardzo operatywny i połapany (chociaż nie wiem, czy miał świadomość, jak mnie skutecznie kompletował, powtarzając raz po raz: a pani to widzę po pytaniach, że się doskonale orientuje w temacie. no masz.)

wchodzę powolutku, acz konsekwentnie w tryb inwestycyjny*, więc puchnie mi notesik z zapiskami na temat badań geotechnicznych gruntu itp. ale jeszcze się trzymam w cuglach, bo tyle rzeczy zależy nie ode mnie... dla ukojenia starganych nerw rozrysowuję projekt nowego domeczku w bloku milimetrowym. dla równowagi przypominam sobie, że budowanie domu to nie tylko cud tworzenia, ale ogłupiające formalności, nieustanna walka z materią ożywioną w postaci handlowców i budowlańców, logistyczne urwanie głowy, permanentny stan kryzysu finansowego, łamigłówki przestrzenno-techniczne, adrenalina i kortyzol na poziomie niebezpiecznie zbliżającym się do granic wytrzymałości organizmu...  łaaa...



* przez co nabieram wielkości i pędu jak Lady Sybil wchodząca w tryb diuszesy.



[...] czy radość może być nostalgiczna? bo mnie to zdecydowanie wypełnia nostalgiczną radością. raz, że bardzo pod nóżkę, dwa, że Axel to jeden z najseksowniejszych głosów ever niezależnie od dyskusyjnej zawartości merytorycznej jego przekazu, a trzy - przepraszam, bo to zabrzmi okrutnie - że patrząc na niego należy się cieszyć, iż na przykład Kurt się nigdy nie zdążył zestarzeć.



piątek, 9 stycznia 2015

powtarzam się


No więc TO ... to jest jak stać w muślinach na skraju pustyni pod zamglonym słońcem, które przez wiele godzin nagrzewało powietrze do granic ludzkiej wytrzymałości. Rozłożyć szeroko ramiona i poczuć na skórze ukłucia setek ziarenek piasku niesionych przez gorący wiatr. Żadnej ulgi, tylko intensywność wrażeń.




uparcie i skrycie


jesteśmy racjonalni i elastyczni*, więc w poszukiwaniu nowego miejsca życia (czyli działki pod nowy) otwieramy się na wszelkie opcje. zaczęliśmy nawet rozważać przeprowadzkę na drugą stronę Miasta i dalej. i wtedy przeszył mnie dreszcz. że ja nie chcę. mam takie fajne życie tutaj. od praktycznej strony wydreptałam sobie wszystkie ścieżki i na wszystko mam odpowiedź prostą: gdzie z oponą do wulkanizacji, do którego weta z likaonem, w jakich godzinach pracują apteki. co ważniejsze, widzę, że "tutaj" daje poczucie bezpieczeństwa Juniorowi, który ma swoich przyjaciół w szkole, swoją nauczycielkę od klawikordu i noworoczne postanowienie, że zda na zielony pas. długo by opowiadać.

mam cudowne życie. pewne rzeczy będą się w nim zmieniać - Junior będzie rosnąć - i to jest dobre**. pewne rzeczy będą się zmieniać niestety - jak licznik świeczek na moim torcie urodzinowym ;) pewne rzeczy zmienię osobiście - na przykład dom*** z dwukondygnacyjnego na parterowy. ale chciałabym, aby pewne rzeczy pozostały niezmienione: chcę się starzeć z A., chcę robić psa z głową w dół z Mariolką, chcę chodzić po swoich wydreptanych ścieżkach...****


* w obliczu szaleństwa na rynku nieruchomości A. podjął mężną decyzję o rezygnacji z pszczół. myślę, że dały mu do myślenia zachwyty licznych P.T. klientów, którzy oglądając dom, regularnie wpadali w zachwyt nad jego twórczością. a przecież się nie rozerwie: albo twórczość, albo pszczoły.
 
** pisząc to, poczułam się jak Stwórca, który szóstego dnia spojrzał na świat i po prostu musiał stworzyć człowieka, żeby go ktoś wreszcie pochwalił za kawał dobrej roboty.

*** potem znowu będę musiała w nim mieszkać, a niestety cała frajda z domami kończy się na etapie budowy. mieszkanie to już zło konieczne: gotowanie, sprzątanie... blech

**** do brzegu: musimy znaleźć jakiś sensowny kawałek ziemi wew gminie


.... tymczasem na świecie dzieją się złe rzeczy, od których gul mi staje w gardle....


środa, 7 stycznia 2015

dla odmiany jestem kłębkiem frustracji


wyguglaliśmy chyba wszystko, co było do wyguglania, na temat pola elektromagnetycznego generowanego przez stacje radiolokacji. i kupa. wychodzi na to, że śliczna działeczka pod wymarzony domek leży w jednej trzeciej promienia obszaru ochronnego. nawet nie na jego granicy, czy w środku. nie bardzo możemy ustalić, czym to konkretnie grozi, a jakoś nie mamy ochoty sprawdzać empirycznie na własnej skórze.

po wstępnym rozeznaniu online pojechaliśmy zatem w teren szukać innych działeczek.

założenia mamy takie, że musi nam się działka zmieścić w budżecie. a po wtóre chcemy na niej postawić dom: parterowy, w miarę możliwości z niezbyt stromym dachem, najchętniej nowoczesny w bryle i kolorystyce (czyli prosty i szary), w jakimś spokojnym zakątku, raczej bliżej miasta niż dalej, bo dziecko rośnie i nie wywiozę go na prowincję, gdzie psy szczekają drugim końcem i dociera jeden autobus na dobę. chcemy szybko rozpocząć i skończyć budowę, więc działka musi być uzbrojona i z jakimś znośnym dojazdem. i tak dalej.

dodatkowo ma być z naszej strony Miasta, bo tu nie występują powodzie i podtopienia. oraz powinna mieć nieklaustrofobiczne sąsiedztwo - w subiektywnej ocenie A. - czyli odpadają nam wszystkie modne sypialnie, gdzie ludzie upychają majestatyczne domiszcza na sześciu czy ośmiu arach, a potem sąsiedzi mogą sobie z balkonów gazety podawać, tak mają blisko jeden do drugiego...

okazało się jednak, że właścicieli działek pod Miastem, a nawet w sporym od niego oddaleniu kryzys nie bardzo zmiękczył i nasz budżet na nikim by tu nie zrobił wrażenia. po drugie szaleni urbaniści wymyślili sobie, że wszędzie po naszej stronie miasta dachy muszą mieć minimum 35 stopni spadku, w dodatku być pokryte dachówką lub zamiennikiem w kolorze ceglastym. ceglastym! sprawdziłam w słowniku, jak bardzo to określenie da się naciągnąć. nie bardzo, jako że oznacza pomarańczowoczerwony. okazjonalnie wprowadzają jeszcze inne fajne zapisy typu "kalenica równolegle do frontu", które już ostatecznie burzą moją wizję nowego domu.

wytypowaliśmy wstępnie dwie działki. na obu będziemy zmuszeni iść na tyle kompromisów, że autentycznie miałam wczoraj wieczorem ochotę trzepnąć sobą w kąt z krzykiem, że ja się stąd nie wyprowadzam i trudno - będę latać po tych schodach do późnej starości i w ogóle...



już nawet nie będę się rozwodzić, jak mnie wkurza stary-nowy bank, który wraz ze zmianą starego logo na nowe zwolnił chyba wszystkich kompetentnych pracowników, a pozostałym z prezesami włącznie wsypał coś do kawy, w związku z czym klient "o statusie złotym" nie może się od dwóch tygodni spotkać ze swoim "doradcą", ponieważ go - ha ha ha! - nie ma!








sobota, 3 stycznia 2015

rok owcy


jak informuje radio, owce są kreatywne, realistyczne i pesymistyczne. natomiast ja jestem koziorożec: kreatywna, realistyczna i konsekwentna. a także chwilowo hamująca optymizm, żeby potem nie było, że się witałam z gąską, a gąska dała drapaka. wiem, wiem, nic z tego nie można zrozumieć, ale boję się napisać jaśniej, żeby nie zapeszyć szczęścia....


na gwiazdkę dostałam zegarek, bo się kochanie będziesz musiała w tym roku nieźle organizować, to żeby ci było łatwiej ogarnąć oraz groźbę wymiany mojej starej komórki na smartfona, bo przecież będziesz dużo dzwonić, a poza tym ona już nie przeżyje kolejnego upadku na beton. no i potrzebuję lepszego fotoaparatu, żeby sobie dokumentować wyczyny, których mam nadzieję dokonać.


Wszechświecie, ja cię proszę, bez głupich numerów, bo ja tak nie lubię rozczarowań... normalnie tak samo jak czekania. więc zaserwowanie mi rozczarowania po miesięcznym oczekiwaniu byłoby okrutną torturą. a ty przecież taki nie jesteś. tak ci dobrze z oczu patrzy...


z pamiętnikarskiego obowiązku: święta minęły cudnie i spokojnie. w wigilię świętowaliśmy w trójkę fakt, że jesteśmy w trójkę. (jakie trzeba było cyrki odczyniać, żeby w tak nielicznym składzie Juniora zamotać i niepostrzeżenie podrzucić prezenty pod choinkę! w przyszłym roku to się już raczej nie uda). pierwszy dzień świąt spędziliśmy z Juniorem na bardzo gościnnych występach. w drugi dzień świąt zjechały się nam goście i urządziliśmy Juniorowi przyspieszone urodziny. następnego dnia Junior wpadł w depresję z nadmiaru uciech i prezentów....

a ja straciłam kolejny kilogram! i już się bez problemu mieszczę w 38, a nawet w niektóre 36! ha! :)