piątek, 25 listopada 2016

no to się doczekałaś


tak A. podsumował moją relację z przebiegu wczorajszego obiadu, podczas którego Junior zjadł swoje pierwsze danie, swoje drugie danie i połowę mojego drugiego dania (bo mnie myślenie zabiera apetyt i zostawiłam sobie drugą połowę na jutro, czyli na dziś). co prawda bez surówki z czerwonej kapusty, ale nie będę się czepiać. widok mojego dziecka, które je z apetytem, jest czymś, na co czekałam tyle smutnych, długich lat, że naprawdę nie będę się czepiać )


czwartek, 24 listopada 2016

jakim cudem już jest czwartek?


dopiero co był poniedziałek rano, a tu już połowa parszywego tygodnia. parszywego, gdyż piję czarną kawą. piję czarną kawę, gdyż kawa z mlekiem - pardą: napojem - sojowym smakuje tak ch...o, że już bym wolała wodę z kałuży. a nie mogę pić kawy z normalnym mlekiem, gdyż w przeciwieństwie do ludzi, którzy "nie martwią się rzeczami, na które nie mają wpływu"* bardzo się nimi "martwię"**, ponieważ zazwyczaj one mają wpływ na mnie. na przykład bardzo na mnie wpłynął film pokazujący techniczne aspekty produkcji mleka. dobra, nie miałam złudzeń, że mućki brykają po zielonych łąkach jak w reklamie milki, ale jednak bliższe poznanie kilku aspektów tzw. hodowli bydła mlecznego sprawiło, że po prostu nie mogę i po prostu muszę coś zmienić - na miarę swoich niewielkich możliwości w mojej małej rzeczywistości (bo owszem na metody hodowli bydła mlecznego nie mam wpływu, jego mać).

więc na razie piję tę ...oną czarną kawę. plus jest taki, że bez trudu zeszłam z 4 dużych kubków do jednej niepełnej filiżanki dziennie. powiedzmy sobie szczerze - to nie jest napój, który bym piła dla przyjemności. właściwie to już tylko z przyzwyczajenia. i dlatego, że mam zajeśliczne filiżanki.

bardzo chętnie wyeliminowałabym sobie z diety resztę produktów otrzymywanych z mleka i mięsa, ale niestety chleb z marchwią mi nie wchodzi (dobra, zmyślam, nie próbowałam, ale i tak idę o zakład, że byłby dużo smaczniejszy niż tofu i hummus. ja p...lę, chyba trzeba mieć naprawdę wyrafinowane podniebienie, żeby to odróżnić od solonej tektury. albo po prostu trzeba się porządnie przegłodzić - ale żeby się TAK porządnie przegłodzić, to bym musiała jadać jeden posiłek na dwa dni. też niezdrowo). no i jeszcze muszę przecież dbać o swoją morfologię, bo chociaż osobiście byłam bardzo dumna z ostatnich wyników, pani dochtór mnie pozbawiła złudzeń bezwzględnym "no szału nie ma" - szczególnie jak na dwa miesiące intensywnego wzbogacania diety farmaceutykami, zieloną pietruszką, szpinakiem itp. podobno obiad z wołowiną raz w tygodniu to ciut mało.

na razie więc piję tę **oną czarną kawę, a krojąc wołowinę w paski lub w kostkę mamroczę po cichu: "przepraszam, siostro krowo, bracie byku, za cierpienie, którym zapłaciliście za mój posiłek. przepraszam i dziękuję". zresztą świnie, kurczaki i indyki też przepraszam. jeśli mnie nikt nie przyuważy i nie skieruje do zakładu zamkniętego - co jest bardzo mało prawdopodobne, bo przecież nie gotuję na mostach i molach, jak jakiś makłowicz, tylko w zaciszu własnej kuchni - to mogę zapoczątkować nową religię animalistyczną. no dobra, na początek skromną sektę: przepraszarian kulinarnych.

naprawdę, bardzo mi przykro, że jestem człowiekiem. czy może raczej, że my ludzie jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. także sory, Bóg, ale jeśli jesteś, to masz u mnie wielkiego minusa.


*właściwie jak bym tak codziennie rano pogadała z kimś, kto "się nie martwi sprawami, na które nie ma wpływu", to bym mogła całkiem zrezygnować z kawy! tylko nie wiem, czy bym wtedy nie musiała zacząć A. podkradać tabletek na nadciśnienie...

**nie, nie martwię się. tak naprawdę to się wk...m do białej gorączki, ale nie wiem, jak zamieścić ostrzeżenie, że na stronie padają niecenzuralne określenia, więc będę ich unikać ;)


piątek, 18 listopada 2016

wie geht's?


jak dotąd moje wysiłki w kierunku opanowania barbarzyńskiego języka zachodnich sąsiadów zaowocowały zdumieniem Juniora, no może z nutą podziwu, że mi "się chce". mójborzezielony, a przecież mnie się właśnie wcale nie chce, ale muszę...

Pan Mąż mnie ostatnio bombarduje mało reklamowanymi propozycjami filmowymi. taki na przykład "Tamten świat samobójców" z Tomkiem Waitsem okazał się bardzo zabawny i krzepiący, "ARQ" mnie satysfakcjonująco umęczył trwającym bez przerwy napięciem, ale produkcji "Duma i uprzedzenie i zombie" nie daliśmy rady. jaki to jest film? dokładnie taki, jak wynika z tytułu: czyli mamy siostry Bennet w mało wiernych epoce kostiumach (biust prawie na wierzchu i bez halki pod kiecką z rozcięciem do uda) walczące z wykorzystaniem broni białej oraz chińskich sztuk walki z niskobudżetowymi zombie, których charakteryzacja pochłonęła większość niskiego budżetu, więc obsada jest słaba, chociaż parę znanych twarzy się przewija.

z drugiej strony właśnie ten ostatni obraz najlepiej się wpisał w moje efekty uboczne sponsorowane przez przemysł farmaceutyczny, a przyjmujące postać "nietypowych snów". to znaczy w sumie nie wiem, czy one są nietypowe dla całej populacji, ale mnie się nigdy dotychczas nie śniły aglomeracje zasypywane piaskiem pustynnym, rzezie humanoidalnych kretów (tak, właśnie kretów. i owszem: humanoidalnych) ani że aplikuję o pracę w urzędzie gminy na stanowisku "asystent petenta". a wszystko to w pakiecie z nagłym atakiem paniki w chwili przebudzenia. biorąc jednak pod uwagę, że mogłabym na przykład wylosować efekt uboczny typu nagły niekontrolowany wzrost wagi, chyba nie mam się na co skarżyć? no z tą paniką to trochę nieswojo, ale moja niezawodna podświadomość znalazła na nią sposób: mija, gdy tylko zaczynam wizualizować, że siedzę na plaży i czyszczę piaskiem mocno osmalony kociołek.

poza tym konstans: dobra zmiana dba, żeby nam poziom wkurwienia we krwi nie opadał i pyka zapowiedziami kolejnych reform. a królik to nam się chyba co parę dni resetuje przez noc i zapomina, że przecież już był oswojony...


wtorek, 15 listopada 2016

listopad miesiącem inicjatyw edukacyjnych


o zmarłych tylko dobrze albo wcale, tak? no to co ja mogę napisać o Cohenie?




... umarł!




(sorki, wiem, że to wredne, ale z własnymi gustami nie będę dyskutować, bo jeszcze dostanę schizofrenii, co nie?)


otworzyli nam wew Gminie sklep ze zdrową żywnością. w pytkę drogo tam mają, ale kupiłam przypadkiem herbatkę, która mi tak podnosi ciśnienie - zdaje się lukrecją - że chyba nawet kawę będę mogła odstawić.

w związku z reformą szkolnictwa, która je zmasakruje na najbliższe lata, tak że podniesie się pewnie dopiero, gdy Junior będzie rozważał rodzicielstwo, postanowiliśmy się z A. zmobilizować, żeby dziecku skuteczniej przyświecać kagankiem oświaty. niestety nie udało mi się znaleźć sensownego kursu/korepetytora z niemieckiego i wyszło na to, że się muszę sama nauczyć chociaż jakichś podstaw, żeby z nim coś niecoś ćwiczyć. to raz. w zakresie nauk przyrodniczych szczęśliwie wyręcza nas lokalny uniwersytet przyrodniczy, a poza tym w internecie jest mnóstwo fajnych pomysłów na różne ogólnoprzyrodnicze eksperymenty (nie wiedzieć czemu moje chłopaki robią głównie te, które dają szansę, że coś eksploduje, a ja drżę przy każdej wizycie kuriera, że teraz to już na pewno wpadnie za nim jakie abewu z pytaniem, po co nabywamy na wiadra substancje służące do chałupniczej produkcji materiałów wybuchowych). to dwa. znalazłam też fajne kółko matematyczne dla dzieciaków, tylko oczywiście już jest środek sezonu i grupa pełna, więc nie wiem, czy nas pan prowadzący jakoś wciśnie... polonistkę mamy dobrą, więc możemy się na nią zdać. a z historii w ramach obywatelskiego buntu przeciwko nowej politycy historycznej rządu to Junior może nawet mieć tróję - w dupie to mam. do czego mu się w życiu przyda umiejętność odróżniania mniejszości etnicznych od narodowych? pytam grzecznie. (pomijając zaskakiwanie matki tą wiedzą?)

i tak to... na szczęście Junior podjął znowu treningi w swojej ulubionej sztuce walk (i został pupilkiem nowego trenera), więc ma naturalną przeciwwagę dla naszych intelektualnych zabiegów.




środa, 9 listopada 2016

sprawiedliwość dziejowa self-made


kiedy urodził się Junior - światło moich oczu - odwiedziła nas rodzina, żeby go przywitać na świecie, złożyć gratulacje, a w przypadku Szwagra - notabene ojca dwóch córek - wyznać ze szczerą satysfakcją "no, to już wam teraz nie będzie lepiej niż nam". pomijając wnioski, jakie można z tej wypowiedzi wysnuć na temat stosunku Szwagra do rodzicielstwa - a przy bardzo wysokim poziomie dobrej woli może nawet byłyby to wnioski pozytywne, chociaż nie umiem w sobie tyle dobrej woli wykrzesać - nasunęła mi się paralela:

wybrali sobie Amerykanie prezydenta. no to już im teraz nie będzie lepiej niż nam. my mamy dobrą zmianę, Angole Brexit, Francuzi koczujących imigrantów, Rosjanie Putina, Syryjczycy wojnę... każdy niesie swój krzyż. a Amerykanie czterdziestego piątego prezydenta.



wtorek, 8 listopada 2016

edukacja


Junior chodzi do dobrej szkoły. należy przez to rozumieć na przykład zaangażowaną kadrę, która pomijając kilka niechlubnych wyjątków, nie pracuje z dziećmi za karę i zna nowoczesne metody tej pracy. i przyjazną atmosferę. i nacisk na motywowanie, a nie zastraszanie. itp. ale nawet najlepsza szkoła nie poradzi, kiedy musi realizować program nauczania z kosmosu, co uświadomiłam sobie, usłyszawszy od Juniora parę tygodni temu, że będą mieli sprawdzian z Techniki. podejrzenia w mojej głowie pojawiły się już we wrześniu, gdy się okazało, że na Technikę potrzebny jest gruby zeszyt, bo będzie dużo pisania, ale jeszcze się łudziłam, że może chodzi o zasady behape przy robieniu kanapek i zbijaniu karmników. no więc niestety nie. aktualnie na Technice nikt się nie zajmuje takimi przyziemnymi sprawami. dziecka pisały bowiem sprawdzian z... budowy i rodzajów dróg. że torowisko a chodnik, że komu wolno się poruszać po drodze dla rowerów, a że drogi gruntowe lub utwardzone... serio, serio.

najpierw dostałam ataku śmiechu, wielokrotnie, bo dzieliłam się tą wiadomością z kilkoma osobami przez telefon i one wszystkie też dostawały ataku śmiechu. potem i po przejrzeniu zawartości przedmiotowego podręcznika sobie jednak pomyślałam, że jak tak, to znaczy, że pokolenie Juniora takiego na przykład przyszywania guzików będzie się uczyć dopiero po osiągnięciu pełnoletniości - na obozach survivalu (po konsultacjach z gimbazą ustaliłam co prawda, że guziki są w programie gimnazjum, w drugiej klasie. (serio, nie zmyśliłabym tego). ale że gimnazja idą do likwidacji, więc jakby problem pozostaje w mocy). a zatem muszę się nad życiową edukacją Juniora pochylić osobiście (to dość znamienne, że władze - tak świeckie, jak i duchowe - nie rozwiązują ludzkich problemów, tylko się nad nimi "pochylają", prawda?).

w związku z powyższym i dla zagospodarowania hektarów wolnego czasu, które Junior zyskał po rezygnacji z kursu gry na klawikordzie, zostały mu przydzielone dodatkowe funkcje i obowiązki domowe. (nie ukrywam, że pewny wpływ miał na mnie także mem z obrazkami różnych sprzętów AGD, które jest w stanie samodzielnie obsługiwać dziecko zdolne do użytkowania tabletu). tak więc z dumą informuję, że Junior potrafi sprawnie rozładować zmywarkę, umyć ręcznie filiżanki po kawie, rozwiesić pranie, uprać ręcznie drobne elementy garderoby typu rękawiczki, wymienić ściółkę w klatce królika, przygotować niedzielne śniadanie dla całej rodziny w postaci dzbanka z pachnącą herbatą earl gray, parówek na gorąco i bułeczek z masełkiem,  wyrzucić śmieci... - a dopiero się rozkręcam, bo szalenie mi się spodobało. raz, że ćwiczę charakter (ruguję przekonanie, że sama wszystko robię najlepiej), dwa, że rehabilituję ręce (metodą mniejrobienia), trzy, że dbam o przyszłe szczęście rodzinne Juniora i zadowolenie synowej, cztery, że nie muszę wysłuchiwać "mamoo, nuuuuudzi mi się, mogę sobie zagrać?". ha!



poniedziałek, 7 listopada 2016

iha


mówiłam, że nie mam żadnej syfozy, bo syfozy są dla chojraków? mówiłam, to wszyscy wkoło histeryzowali (dobra, przede wszystkim ja). żeby było śmiesznie: nie wiadomo, co mam - objawy mi się nie składają w żadną logiczną całość. ale przychylamy się z panią dochtór - to znaczy pani dochtór sie za mną przychyla - do teorii, że to wszystko przeciążeniowe. i pewnie powinnam po prostu nic nie robić rękami przez parę miesięcy, a samo przejdzie. tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli: nic. skoro mi ręka drętwieje od trzymania telefonu przy uchu, to nie trzymać. i basta. albo mogę chodzić i jojczeć, że mnie boli, sztywnieje i co tam jeszcze - to już mój wybór. proste?

no. zważywszy na niewykonalność nicnierobienia pani dochtór mi przez litość zapisała pastylki na leczenie objawowe (oraz dla spokoju sumienia skierowała na jeszcze jedno badanie pod kątem takiej już nawet nie syfozy, tylko wręcz chujozy. strasznie długo się na wyniki czeka). jak wzięłam pierwszą, to przyznam - było to bardzo metafizyczne doznanie budzić się w nocy nie dlatego, że mnie ręce bolą, ale ze zdziwienia, że mnie nie bolą. zresztą więcej tych pastylek dostałam. wszystkie mają długie listy skutków ubocznych i doprawdy nie wiem, co wolę: stuprocentowo pewne stare dobre bolenie rąk czy na przykład potencjalny krwotok wewnętrzny, ryzyko depresji  i ewentualne zaburzenia widzenia?

w kwestii Apaczów to jednak się okazało - kupa śmiechu! - że decydujące zdanie ma pani "żona bez budżetu" i chociaż pan mąż wynalazł nasz piękny wiejski dom w miejscu idealnie dostosowanym do swoich preferencji, to ona jako jednostka niemobilna  życzy sobie zamieszkać w mieście. w sumie dobrze mu tak: niech wdycha smog, skoro żony nie szanuje myślą i mową, szowinista jeden.


środa, 2 listopada 2016

tragiczne skutki kilkudniowej absencji


królik nam zdziczał. pozostawiony pod dorywczą, czy wręcz sporadyczną opieką Pana Domu zapomniał, że małe gryzonie nie powinny wściekle kąsać dłoni, która je karmi, i kąsa.

poza tym cisza i spokój. Apacze od mercedesa podobno myślą i dokonują wielkopomnego wyboru (Apaczowa bardzo sympatyczna), a ja odpoczywam, a w każdym razie sypiam. trzeba przy tym dodać, że nigdzie nie sypiam tak mocno jak u Mamy, co wszakże może mieć przyczynę w niskim poziomie tlenu w maminodomowym powietrzu, bo Mama nie jest fanatyczką wpuszczania tegoż pod swój dach jesienną i zimową porą. ale już wróciłam, to pewnie sypiać będę gorzej, ale za to wstawać bez bólu głowy. czego sobie i PT Państwu życzę.