środa, 23 grudnia 2015

z romansem tle - czyli czego mi można życzyć w te święta



latoś* wśród tłumów Apaczów odwiedził nas Leoncio z Izaurą i liczną dziatwą Izaury, nie pochodzącą bynajmniej ze związku z Leonciem. nie poświęciłam im natenczas przesadnej uwagi, bo słabo rokowali (to znaczy zachwycali się, ale tacy, co się zachwycają, to tu nic wyjątkowego). Leoncio zamiast oglądać dom, wolał opowiadać o swej niedoli na obczyźnie (poważny wypadek w pracy) i jakie z niej szczęście wynikło (podczas rekonwalescencji spotkał na fejsie licealną miłość uwolnioną z oków nieszczęśliwego związku i postanowił dać uczuciu drugą szansę. przypuszczam, że większość słabych hollywoodzkich scenariuszy piszą ambitni agenci nieruchomości na bazie prawdziwych historii z życia swoich klientów. a że życie na ogół jest słabe, to im wychodzą słabe scenariusze... potem tylko za brzydkie pierwowzory podstawia się ładnych aktorów i słaby film gotowy) oraz o swojej wyjątkowej zamożności i planach. ach, i jeszcze o tym, że wszystko wie. śmiesznie się rozmawia z takimi ludźmi. muszę kiedyś zrobić eksperyment, czy jak rzucić "a wczoraj mi się śniło, że..." lub "znalazłam w lesie kupę dzika, z której wypełzło..", to też przerywają słowami "a tak, wiem, wiem. ja to wszystko wiem".  Izaura mówiła mniej, bo musiała pilnować dziatwy, która się rozłaziła po kątach i rysowała czekoladkami po ścianach.

poza tym Leoncio z Izaurą nie mogli się zdecydować, czy są na etapie licealnego zauroczenia czy może małżeńskiego rozczarowania, więc na wszelki wypadek zachowywali się na zmianę tak i tak. co powinno nam było dać do myślenia.

bo otóż pozostajemy z Leonciem w sporadycznym kontakcie sms-owym, na podstawie którego sobie odtwarzamy -  trochę jak antropolodzy rytuały pogrzebowe neandertalczyków na podstawie pyłku kwiatowego wśród kości - burzliwy przebieg Leonciowego romansu z Izaurą. romansu obfitującego w gwałtowne rozstania, nagłe wyjazdy, wątpliwości i nadzieje, namiętne powroty i zrywy serca, z powodu których nie możemy z nimi - jak dorośli ludzie - usiąść przy stole i ustalić jakieś wiążące cokolwiek. nie tam, że mi wszystko jedno co, bylebym nie musiała czytać szesnastego odcinka harlekina pt. "pani regino... ludzią poprostu nie można ufać!" (jak można się domyślić – pisownia oryginalna). wiadomo, że chcę ustalić bardzo konkretne coś,  a ponieważ jestem mną, chcą to ustalić natychmiast, na litość! a potem mogę im nawet kibicować w wędrówce przez ciernie i wyboje do "długo i szczęśliwie", niech stracę. może ta "magia świąt" coś pomoże i Leoncio z Izaurą się na coś zdecydują...  a potem niech już będzie szybko po świętach, bo jeszcze ich nie ma, a już mam dość. tego mi właśnie można życzyć.


* wcale nie latem, tylko "w tym roku".

sobota, 19 grudnia 2015

cała polska dziś się śmieje, bo zaczyna mieć nadzieję


Kociarze przepraszają za Jarka

Błogosławione prącie jego i republika bananowa

Zabierz Dudę, oddaj księżyc

I ♥ Gorszy Sort

Białe jest białe



Fajny mamy ten naród. +10 do poczucia humoru. +10 do inteligencji. +10 do samodzielnego wyciągania wniosków.




p.s. ciągle mnie nurtuje, czy jak prezydentowa zobaczyła transparent, to wzięła to trochę do siebie?




czwartek, 17 grudnia 2015

ale zara, jak tydzień do wigilii?


dzisiaj w radiu powiedzieli. aż skoczyłam do kalendarza zweryfikować. i faktycznie.

prawdopodobnie właśnie mija najkrótszy rok mojego życia. on mi tak jakoś wziął i śmignął przed oczami, że się aż rozmył od prędkości...

wyjechałam wczoraj ukradkiem na zakupy świąteczne. jedyny plus świąt, jaki mnie jeszcze przekonuje, to frajda z robienia Juniorowi prezentów i obserwowanie, jak się z nich cieszy. w dodatku od tego sezonu radość zaczyna być oficjalnie liczona na konto rodziców i krewnych, bo dziś przy śniadaniu Junior oświadczył stanowczym głosem: a w ogóle na gwiazdkę to nie żaden gwiazdor prezenty przynosi, tylko rodzice kupują. pani nam wczoraj powiedziała prawdę. otwarcie. no skoro tak otwarcie, to nie śmiałam ściemniać, że pewnie, że nie gwiazdor, tylko aniołek, co ta pani, pfff.  więc zostaje nam jeszcze tylko do obrony mit świętego mikołaja, ale obawiam się, że do następnego grudnia i ten upadnie...

jeszcze tylko dodam, że zarobiona jestem.


poniedziałek, 14 grudnia 2015

katalog, cz. I


założę sobie taki katalog obelg rzucanych przez prezesa Wielkie Kacze Ego, którymi czuję się dotknięta. zapewne będzie tego sporo, ludzka pamięć jest zawodna, a jakbym kiedyś wpadła - no nie wiem, na przykład w pociągu - na jakiegoś zabawnego komentatora publicystę, który twierdzi, że ależ prezes jest łagodnym kotkiem i nie ma co się w nim dopatrywać groźnego tygrysa oraz doprawdy wypowiada się nader spolegliwie, buduje wspólnotę polaków ponad podziałami, ma koncyliacyjny sposób bycia i ogólnie samo dobro w sobie, to mu tylko - temu komentatorowi publicyście - podam linka, bo doprawdy będę się bała z nim gadać (mam taki  nawracający koszmar, że jadę z Juniorem pociągiem - co jest bez sensu, bo raczej nie jeżdżę pociągami - i mamy bilety z miejscówkami. wchodzimy do naszego przedziału, a tam - i w tym momencie traumatyczna narracja mi się dywersyfikuje, zależy kto mnie akurat wkurzy w telewizorze - prezes, cejrowski, pawłowicz, giertych, terlikowski, żukowski.... sama to bym podróż przestała w korytarzu, bo ja się panicznie boję prawicowych paranoików, ale jak tu dziecko małoletnie narażać na takie trudy. więc usiłuję Juniorowi jakoś szeptem przekazać, żeby absolutnie nie zwracał uwagi na współpasażerów, nie patrzył im w oczy, nie słuchał, co mówią, a już pod żadnym pozorem nie reagował na zaczepki. brrrrr).

a zatem wracając do katalogu, to w ostatni weekend prezes przekroczył już wszystkie granice przyzwoitości, wskazał palcem i nazwał po imieniu. i ja tu sobie mogę wypraszać, ale nie mam nic na swoją obronę. tak, przyznaję się, jestem z ONYCH. i owszem, obawy prezesa są uzasadnione: ONI są wciąż obecni. mam nadzieję, że ma takie koszmary, w których wsiada do pociągu, a tam w jego przedziale sami ONI. i budzi się nad ranem z krzykiem w mokrych gaciach.



niedziela, 13 grudnia 2015

pływalność ciał a sortowanie społeczeństwa


jak stwierdziliśmy z Juniorem zgodnie, ostatnie zajęcia na polibudzie "można było sobie odpuścić". wykład poprowadził gościnnie pan major specjalizujący się w fizyce nurkowania. chyba mu na zaproszeniu zapomnieli napisać, że targetem wykładu będzie przyszłość narodu w wieku od lat 6 do 9, więc zaczął hucznie slajdem z definicją ciśnienia i stosownym wzorem P= F/S... i poszło. parę razy się próbował zmitygować, ale fajne doświadczenia przeprowadzane w pośpiechu na bocznej scenie zostały przyćmione przez rzucane w salę pytania typu: no? no, jaką pływalność ma to jajko? no? no, negatywną! plus mądre uwagi na temat prawa pascala i tym podobnych. ja sporo wyniosłam z tego wykładu, bo kocham fizykę jak syrena... mhm coś suchego - miłością, która nie oczekuje zrozumienia i wzajemności. dzieci chyba były mniej zachwycone. moje dziecko na pewno.

to w piątek. sobota była trzecią z kolei sobotą z apaczami. już mi się szczerze nie chce gadać z tymi ludźmi. organizm odmawia współpracy. wczoraj z rana wręcz demonstracyjnie chrupnął mi kręgosłupem w odcinku piersiowym i stwierdził: nie wstanę, tak będę leżeć!  oczywiście to był tylko taki foch: wstał, ubrał się i rozmawiał z apaczami, ale co sobie pomyślał, to jego. wolałby dla przykładu pomaszerować w obronie demokracji. nie żeby zakładał, ze to coś da. dla prezesa – który go z inteligencji przemianował w wykształciucha, a ze specjalisty wykonującego wolny zawód w łże-elitę na umowie śmieciowej – i tak pozostanie organizm najgorszym sortem z genem zdrady, a mając zupełnie niepolskie nazwisko może się jeszcze spodziewać uznania na zakamuflowaną opcję niemiecką i niech się cieszy, że mu żadnej bruzdy do tej pory nie zdiagnozowano. więc dla takiego prezesa demonstracje choćby i milionów podobnych organizmów nie będą żadnym argumentem, żeby zrezygnować z prezesowego planu naprawy wszystkiego, co nie pasuje do prezesowej wizji państwa. wolne żarty.

czy tylko ja mam wrażenie, że prezes postrzega państwo tak, jak panie z dziekanatu uczelnię? wszystko by hulało, gdyby nie ci przeklęci studenci. prezes ma to samo z obywatelami. wszystko psują i utrudniają. ciągle im się nie podoba i uważają, że sami wiedzą lepiej, czego chcą i potrzebują. już by prezes dawno zrobił z tego państwa cacko, gdyby nie to cholerne społeczeństwo...







czwartek, 10 grudnia 2015

buciki


mikołaj mi sprezentował buciki.













prawdziwe kombatowe.czuję się w nich frywolnie. jak Trinity. myślę sobie, że celne kopnięcie kogoś stópką w takim buciku może doprowadzić do zakończenia znajomości i równoczesnego zbezczeszczenia zwłok. a przyznam, że miałabym chętkę parę osób w ten sposób znokautować. tak, tak... nie jest to obuwie dla ludzi, którzy mają trudności z opanowaniem agresji... to już raczej dla mnie ;)


wtorek, 8 grudnia 2015

co zrobisz, jak nic nie zrobisz


dziad z brodą oczywiście naznosił do domu słodyczy. i weź się człowieku odchudzaj. weź miej silną wolę i zaparz sobie na lunch odtłuszczone siemię lniane, jak obok na półeczce leży pudełeczko kuszących rafaello. no weź i zaparz - chętnie popatrzę. no szlag by trafił i piorun jasny. ale jest nadzieja - już  jest pudełeczko bardziej w połowie puste niż w połowie pełne. teraz tylko trzeba wyciągnąć baterie z wagi i można będzie udawać, że nic się nie stało, dziewczyno, nic się nie stało ;)

ewentualnie mogę sobie indukować bulimię! wystarczy po każdym posiłku klikać TO i rzyg jak stąd na krym gwarantowany. jeśli tylko psychicznie wytrzymam...


poniedziałek, 7 grudnia 2015

taka logika


ponieważ dziś musiałam wstać o czwartej w nocy, to wczoraj wieczorem nie mogłam zasnąć. oczywiste i zrozumiałe, nie? i z tej okazji przeżyłam swój pierwszy kontakt z Sagą Zmierzch. niezwykły bełt z Underworld (dla dobra pożycia małżeńskiego muszę znać wszystkie "prawdziwe" filmy o  wampirach) oraz BewerlyHillsBardzoDługiNumer (tu nie mam nic na swoje usprawiedliwienie oprócz tego, że młodość-głupiość). nie dowierzam i szczerze podziwiam kunszt twórców, którzy ten bełt tak ekstraordynaryjnie wybełtali. i jeszcze plus dziesięć punktów za bardzo estetyczne wilkołaki, bo jednak te z underworldu to pozostawiają sporo do życzenia, szczególnie jak trochę zmutują. w ogóle dziesiąta muza po macoszemu wilkołaki traktuje. jakieś uprzedzenia?

no, to skoro już wyrażam swoje zdanie na temat gatunku fantastycznego, to zahaczę o literaturę. tuż przed zamknięciem biblioteki na okoliczność remanentu miałam mało czasu i chwyciłam, co tam było na półce z "nowościami". trafiło mi się między innymi 666 do mroku Roberta Gonga. według blurba: powieść science-fiction, doskonała baśń, czarna groteska lub po prostu humoreska. podpisano - Redakcja. serio? ale tak serio, serio, droga redakcjo? to nas teorii literatury z różnych podręczników uczyli. najlepsza rzecz, jaką mogę powiedzieć o tej książczynie, to że ma zachęcający blurb. fabuła bez sensu, akcja się nie trzyma kupy, o postaciach nie można nawet powiedzieć, że są psychologicznie mało prawdopodobne, bo żadnej w nich psychologii, coponajwyżej zlepki klisz.  podejrzewam, że lepsze dialogi lecą w mjakmiałkość, a już humoru to - sory - przez teleskop hubble'a nie wypatrzysz. plus styl i język jak w wypracowaniu gimnazjalisty. z gimnazjum o profilu mat-info, jego mać. nie wiem, nakładem własnym autora wydane? smutek oraz żal. taka jest moja subiektywna opinia, ament.

czwartek, 3 grudnia 2015

bo tak

są takie chwile, kiedy mam wielką ochotę wszystko sobie zlekceważyć. zrobić zlecenie byle jak, na odczepne. napić się wina z rana, chociaż w południe powinnam gdzieś pojechać. nie odpowiedzieć na ważnego maila. włożyć różowe skarpetki do białego prania. i w ogóle się wypiąć. bo tak.

nie wiem, siądę może między kotami na dywanie, posłucham jak mruczą i znowu mi przejdzie. zawsze przechodzi.

takie mam to życie szalone inaczej, że nawet potencjalne szaleństwa, jakie mogłabym popełnić, to ziew, ziew i bryndza. i ziew. nie wiem, herbatę posłodzić białym cukrem zamiast miodu? odlot. no jestem po prostu odpowiedzialna, poukładana, pragmatyczna i zorganizowana do bólu hemoroidów... i czego ja narzekam? źle mi z tym? źle mi z tym, że mam w szafce w pralni dwa estetyczne pojemniki z wieczkiem i na jednym stoi napisane "proszek do tkanin białych" a na drugim "proszek do tkanin kolorowych"? noszkurdę, jakby nie wystarczyło "białe" i "kolor"? przecież te pojemniki są przezroczyste, więc widać, że mam w nich proszek. litości! w dodatku napisane markerem permanentnym, więc przepadło - już tak zostanie na wieki wieków ament. ale co, źle mi z tym? naprawdę nie mam większych problemów? dobra, chwilowo praca mnie nudzi a szef irytuje. i wczoraj poszliśmy z okazji urodzin A. na obiad do restauracji, gdzie szef kuchni z przypraw uznaje tylko sól. jakby mu tam gesslerowa wjechała z lokowaniem prymatu, to by chyba umarł od feerii barw i zapachów, ale chłopakom smakowało, więc co ja się irytuję? 

nie wiem, nie wiem, może sobie dla urozmaicenia przemieszam te proszki w pojemnikach? tak że w ogóle nie będę wiedziała, jaki proszek gdzie? i wtedy wyciąganiu prania z pralki będzie towarzyszył dreszcz nieznanych emocji? no ale jeśli się okaże, że w ogóle nie ma różnicy,  w jakim proszku co piorę, to czy moja egzystencja nie stanie się jeszcze bardziej jałowa i w ogóle?

westch. dobra, idę. wirowanie się skończyło.


środa, 2 grudnia 2015

listopad nabrał rozpędu

w grudniu. na pociechę wspomnienie złotej jesieni:









wtorek, 1 grudnia 2015

czarno widzę przyszłość polskiej nauki


siedzę nad tekstem polskiego naukowca - młodego, z tytułem, międzynarodowym doświadczeniem i aspiracjami - który ma zostać książką (tekst, nie naukowiec). i myślę sobie, że rozumiem, dlaczego w rankingach najlepszych uczelni świata, gdzie jednym z kryteriów jest liczba odwołań do prac naukowych, szorujemy brzuchem po dnie. kto by się odwoływał do kompilacji cytatów, mając dostęp do źródeł? bo ten tekst jest kompilacją cytatów. licznych. zadałam sobie trud dokładnego przeczytania megabajtów materiałów źródłowych, więc wiem, co mówię. w dodatku - moim skromnym zdaniem magistra całkiem innej dziedziny, ale za to bardzo dobrego w czytaniu ze zrozumieniem - są to cytaty źle dobrane, opacznie zrozumiane i ułożone bez większego sensu i składu. (chociaż i tak najgorsze są te fragmenty, które wyglądają jak autorskie przemyślenia autora - dopóki człowiek nie przeczyta wszystkich materiałów źródłowych. jeśli wiesz, co chcę powiedzieć).

ludzie, ja to czytam trzeci raz i nadal nie wiem, jaki jest temat tego przekrojowego dzieła - nie tytuł, bo tytuł znam i przyznaję, że jest to bardzo dobry tytuł, który nic nie znaczy. nie wiem, co autor chce udowodnić czy może zakwestionować. chociaż po sprawiedliwości: przy niektórych akapitach mam ochotę dopisać: "acha, wiem, do czego zmierzasz, szkoda, że o tym nie napisałeś". a najbardziej mnie rozwalają zdania typu: "ktośtam robi cośtam i ma ku temu zrozumiałe powody". koniec i bomba, kto ich nie zna ten trąba. naprawdę? gdybym uczyła polskiego w gimnazjum, to bym za takie figury retoryczne kazała na grochu klęczeć, ale co mogę zrobić polskiemu naukowcowi?

dam sobie rękę uciąć, że jestem ostatnią osobą, która próbuje ten tekst przeczytać ze zrozumieniem (bo na redakcję to teraz wydawnictwom chyba szkoda pieniędzy; autor przecież napisał, to nie będzie się jeszcze wygłupiał z czytaniem; a recenzenci będą czytać szybko, bo nie mają czasu na pierdoły...). potencjalny odbiorca podda się najpóźniej w połowie drugiej strony.

i co mam teraz zrobić, żeby czuć się w porządku? grzecznie zwrócić autorowi uwagę, że powinien zacząć od początku? od samego początku, czyli głębokiego namysłu, o czym to ma być? jak można komuś coś takiego taktownie powiedzieć? "jesteś świetnym wykładowcą, ale to się do niczego nie nadaje"? kiepsko - wiadomo, że liczy się tylko to, co leci po "ale". więc może: "słuchaj, ten materiał jest bez sensu, ale ładnie ci w niebieskim"? czy po prostu zrobić, za co mam płacone, bez zbędnego napinania się, bo przecież wiem, że z błota bata nie ukręcę...


niedziela, 29 listopada 2015

co to ja miałam...


ustaliliśmy z A., ze coś mam sprawdzić w internecie. tylko oboje zapomnieliśmy co, więc teraz się błąkam i klikam w ciemno w nadziei, że mi się przypomni. ale ten internet duży jest i może minąć sporo czasu...

tymczasem A. z Juniorem robią zawody w strzelaniu ze spluwaczki - plastikowej wersji broni nazywanej przez indian ameryki południowej dmuchawką, oczywiście w ich narzeczu. spluwaczka została nabyta, gdy A. zagadywał Juniora w sklepie sportowym, podczas gdy ja - pod pretekstem kupowania sobie damskiej bielizny - przedzierałam się przez sklepy z zabawkami, powtarzając w myślach treść Juniorowego listu do Świętego Mikołaja (niebieski kwiat i kolce, niebieski kwiat i kolce). ogólnie nie jest dobrze: dorwałam ostatni jako taki miecz świetlny lorda vadera, ale model nieświecący. świecące bowiem miały ten feler, że się same rozkładały. poza tym nie posiadały żadnego dzyngsa do zadzierzgania za pasek - a już widziałam oczami wyobraźni, jak sama próbuję taki dzyngs jakoś przylutować do plastikowej rękojeści, żeby ulżyć Juniorowej frustracji niezadzierzgiwalnym orężem. nie ma mowy. na dziale lego nie wiedziałam, czy wybrać zestaw z białymi klonami czy z niebieskimi. a na dziale kolekcjonerskim okazało się, że karty z potworami wyszły i to prawdopodobnie na dobre! i co my teraz zrobimy? sami je będziemy malować? frustracja za frustracją. tyle że w promocji dostałam bidon galaktycznego szturmowca, może się nim jakoś wykręcimy...


czwartek, 26 listopada 2015

o tym mówię, c'nie?



















źródło: pudelek.pl ;)

strach się bać


tu miał być śmieszący mnie wpis o tym, jak spotkałam u okulisty poetkę, która mi czytała na zmianę swoje wiersze (było lato, piękne lato/byłeś ty i byłam ja/ było słońce, piękna plaża/ byłeś ty i byłam ja...) i przepisy kulinarne (gęsinę pani jadła? bo mam taki przepis na pieczeń z gęsi. gęś umyć w zimnej wodzie i przez cztery godziny moczyć...). ale mi coś mało do śmiechu.

oglądam sobie wieczorami serial horrorystyczny na TVPInfo. pod nalewkę z pigwy, bo tak całkiem na żywca za bardzo się boję. zaczęło się chyba,  jak zrobili ministrem mon-u paranoika, co kampanię przesiedział w szafie. a potem to już z górki: beneficjent prezydenckiej łaski na koordynatora służb, specjalista od sprzedawania przekrętów ciemnemu ludowi na wiceministra kultury, peezel (czy tylko mnie przeszkadza, że wszyscy ludowcy mówią, że są z peezelu?) wykopane z prezydium sejmu i tańcząca między ławami profesor poseł, co to dla niej i ofiary gwałtów są szmatami, i unijne flagi takoż...

(w międzyczasie krucjata pod teatrem i zapowiedzi absurdalnych zmian w szkolnictwie - sześciolatki znowu do przedszkoli, najwyżej się trzylatki nie zmieszczą, ale oj tam - niech siedzą z matkami w domu. przynajmniej się matkom utrwali, gdzie ich miejsce. ponowna rewolucja gimnazjalna - szczególnie się ucieszą gminy, które przez 15 lat dostosowywały infrastrukturę do wymogów poprzedniej reformy. więcej lekcji historii - najlepiej kosztem informatyki, bo wiadomo, co te gnojki wyczytają w tych komputerach? na bank różne wywrotowe treści. można by też przyciąć lekcje wuefu, żebyśmy nie mieli za zdrowego społeczeństwa, bo to tylko kłopoty z długowiecznymi emerytami. i języków obcych,  żeby nam podatnicy nie uciekali. lepiej im utrudniać od skorupki. a w miejsce tych przyciętych lekcji można by rozszerzyć programu nauczania biologii o podstawy kreacjonizmu jako teorii równorzędnej wobec ewolucji Darwina. to tak na początek.)

a wczoraj uchwała o nieważności uchwały. ja się nie znam na konstytucji, więc chętnie słucham tych, co się podobno znają. a oni mówią, że przecież poprzednia miłościwie panująca ekipa rządząca jako pierwsza namieszała w przepisach o TK, więc nie ma co teraz rozdzierać szat. zaczęłam się więc zastanawiać - czemu mi dyndało, gdy poprzednia ekipa mieszała w przepisach o TK, a teraz muszę oddychać do papierowej torebki? czyżbym łykała propagandowe przekazy tendencyjnych mediów jak młody pelikan paprykarz szczeciński? nie, no jednak nie. politycy, którzy nie robili tego, co naobiecywali, bo lubili ośmiorniczki i ciepłą wodę w kranie, byli irytujący (eufemizm). z pewnością okradali i marnotrawili, naciskali i ulegali naciskom, rozgrywali i wykorzystywali, nosili za drogie zegarki i wuj wie, co jeszcze...  ale oni sobie cenili status quo: dobre menu i ciepłe kąpiele. nie bałam się, że wypowiedzą wojnę Putinowi, zaprowadzą cenzurę, przeprowadzą jeszcze jedną lustrację, zniosą konstytucyjną równość płci i zasadę niezbywalności praw nabytych, ustanowią podatek od bezdzietnych, gejów i singli, przywrócą karę śmierci (przede wszystkim dla propagujących aborcję i antykoncepcję), zdiagnozują wszystkich oponentów jako osoby cierpiące na schizofrenię bezobjawową, wypiszą kraj-raj z unii i zabiorą mi paszport, uchwalą, że nieopłacanie abonamentu radiowotelewizyjnego stanowi dowód na wspieranie niemiecko-rosyjskiego kondominium  i tak dalej... a teraz się boję, serio serio. bo co to takiemu prezesowi rzucić na szaniec pokolenie czy dwa i cudzym kosztem zapisać się na Kartach Historii Świata? demografia i gospodarka z czasem nadrobią straty, a miejsca na kartach - raz zdobytego - już mu nikt nie odbierze. a już co tam będzie dokładnie napisane... pfff o dmowskim czy piłsudskim też się różnie mówi, nie? ale swoje ulice mają w każdym mieście powiatowym. a na przykład kardynała Richelieu zawsze w filmach grają całkiem przystojni mężczyźni. czyli mu się opłaciło, tak? mówię wam - lepszy zdrowy psychicznie złodziej niż rewizjonistyczny paranoik z manią wielkości, ale za to bez prawa jazdy i konta w banku.


p.s. dostałam materiały referencyjne do zlecenia. 948 megabajtów danych w postaci nieskatalogowanych, nieopisanych i słabo czytelnych zdjęć stron z różnych książek. najpierw się utopię, potem zastrzelę, potem powieszę, potem podetnę żyły, a potem - jak już otworzę, zidentyfikuję i odpowiednio zapiszę każdy pliczek - siądę z uśmiechem do pracy tzw. właściwej.

poniedziałek, 23 listopada 2015

zderzenie światów


tysiąc razy sobie obiecywałam, że ani słowa więcej o procesjach Apaczów, ale to jest naprawdę silniejsze ode mnie. zaspokaja mi chyba jakieś niezrealizowane aspiracje socjo(pato)logiczne.

ostatnio poznałam Alutkę. nie tam, że panią Trzepiecińską, tylko normalną Alutkę z krwi, kości i stylu. przyjechała z mężem i córeczką takim pięknym audi, ale to takim pięknym audi, że nie wiem, po co komu dom, jak już ma takie ładne auto - ja bym z niego nie wysiadała. no ale może za dużo szarpania z fotelami wieczorem, żeby je rozłożyć do spania, bo że się w nim w trójkę można swobodnie wyciągnąć, to ręczę bez sprawdzania. pan mąż zabójczo przystojny i chociaż zauważalnie niższy od żony to wyraźnie bez kompleksów na tym tle. no a samaAlutka... gdyby tak zsumować brokat z wszystkich kreacji sylwestrowych, jakie miałam i jeszcze kiedyś może będę mieć, to by się tak nie błyszczał. napięta, świetlista cera i połyskliwy włos ułożony w bardzo czasochłonną fryzurę, która sprawia wrażenie, że wcale nie jest fryzurą, tylko "ach, wyszłam z morskiej piany na wiatr i tak mi zostało". ewidentnie podrasowane usta, ale tylko trochę za bardzo, mniej więcej pół milimetra do wulgarności. biżuteria w takiej ilości, że jakby ją porwali, to mogłaby się sama za nią wykupić z niewoli. no i ta sukienka... no taka sukienka, że mnie - prostej kobiecie ze wsi - w życiu by nie przyszło do głowy, żeby ją założyć na okazję mniej wystrzałową niż poprawiny. normalnie very versace (a torebka LV).

zaraz na wstępie walnęłam gafę, dopytując, czy nowa szkoła córeczki - bo właśnie wracali ze spotkania rekrutacyjnego swojej siedmiolatki - będzie gdzieś niedaleko paninej pracy (córeczka zmienia szkołę, bo państwo się tu przeprowadzają z daleka). skąd mnie w ogóle przyszło do głowy, że ona pracuje? w sensie oprócz nad swoim pięknym wyglądem? zdziwienie wyzierające spod jej profesjonalnie wymakijażowanych powiek sprowadziło mnie raz-dwa na ziemię i już wcale potem nie wiedziałam, jak z nimi rozmawiać. jak nawiązać nić porozumienia z ludźmi, którzy żyją na innej planecie? jak opowiadać o zaletach dużej powierzchni roboczej blatu w kuchni, na którym można w trójkę lepić pierogi, takiej Alutce, która w ogóle w domu nie gotuje? jak zachwalać zalety wygodnej pralni ludziom, którzy wszystkie swoje jedwabie, kaszmiry i alpaki - może oprócz skarpet - oddają do czyszczenia chemicznego? postawiliśmy więc na milczenie, co okazało się bardzo dobrym wyborem. Alutka wzięła na siebie cały ciężar konwersacji, czy też raczej monologowania. pan mąż się wbił ze dwa razy, ale tylko po to, żeby podkreślić, że on żonie daje wolną rękę w wyborze domu i w ogóle się nie wtrąca (tylko prosi, żeby dom był w bardzo cichej okolicy). dobrze facet kombinuje: przynajmniej nie będzie potem wysłuchiwał, że coś jej nie pasuje. a po drugie wygląda na jakiegoś ważnego prezesa, który całymi dniami tylko decyduje i decyduje, to może w domu lubi wejść pod pantofel i odetchnąć?

najbardziej traumatycznym przeżyciem było dla mnie (a kto wie, może dla Alutki też?) wejście Alutki do garderoby. mojej garderoby. prawie było słychać, jak obrzucając wzrokiem zawartość naszych bezdrzwiowych szafach, przetwarza dane wejściowe:cyk-cyk-cyk, no dobrze, są tu jakieś tekstylia (w wyrafinowanym słowniku Alutki z pewnością nie ma określeń typu szmata, ale tekstylia stanowią najbliższy akceptowalny odpowiednik), tylko gdzie ci ludzie trzymają prawdziwe ubrania?

nie mam puenty. serio. ale za to mam kamyczek do ogródka branży pośrednictwa w obrocie nieruchomościami. taki nawet głaz polodowcowy. otóż Alutka wyznała, że nasz dom to jej się już dawno spodobał, ale ponieważ korzysta w Mieście z pomocy pewnej pani agentki Eulalii (imię do wiadomości redakcji, ale równie popularne), to wysłała jej linka do naszego ogłoszenia (z wyboldowanym "dziękujemy, ale nie" do pośredników) z prośbą o recenzję (co to za okolica, jak tu jest z dojazdami itp.). a pani agentka Eulalia jej odpowiedziała, że sprawdziła i.... TA-DAM: ten dom został wynajęty i w ogóle już nie jest na sprzedaż. nasze zdumione spojrzenia stanowiły chyba najlepszy komentarz. agentka Eulalia przebija całą profesjonalną-inaczej konkurencję. jeszcze teraz brak mi słów. to może na tym skończę.

czwartek, 19 listopada 2015

mam świetny pomysł na biznes


bardzo nowoczesny. już się z nim  noszę od jakiegoś czasu, tylko nie mam kapitału, żeby zainwestować, a poza tym za leniwa jestem, ale jakby ktoś chciał, to odstępują za darmo dla dobra ludzkości jako takiej.

chodzi o to, że w wielu branżach - na przykład AGD, farb do wnętrz albo płytek ceramicznych - oferta rynkowa jest przeszeroka, ale rzadko który sklep ma na stanie wszystkie lodówki albo szare kafelki z brokatowym rzucikiem, jakie człowiek chciałby akurat zobaczyć obok siebie, żeby podjąć ostateczną decyzję o zakupie. w dodatku jak już się człowiek na coś zdecyduje, to i tak przeważnie sklep tego nie ma w magazynie i trzeba zamówić, a dostawa za dwa tygodnie. więc często klient wraca wkurzony do domu i zamawia przez internet, bo tam 17 złotych taniej i dostawa za jedyne 11 dni (!). co jednak może pozostawiać dyskomfort, jeśli w sklepie trafił na sprzedawcę, który mu przez czterdzieści minut tłumaczył, na czym dokładnie polega funkcja "pranie bez zagnieceń" itepe a teraz nie zrobi targetu na sprzedaż pralek i mu premia przepadnie. no.

więc ja mam pomysł na taki model biznesowy: stworzenie Salonu Wystawowego, w którym producenci będą płacić (dużo) za wystawianie swojego asortymentu, a klienci (symbolicznie) za wstęp - jak do muzeum - oraz za robienie zdjęć. Salon nie będzie miał żadnych stanów magazynowych, chociaż może oferować klientom zamawianie towarów z dostawą bezpośrednio do domu. (o! może jeszcze mieć taki interfejs do wyszukiwania najtańszej oferty w sklepach internetowych, które mu będą płacić prowizję od zamówień złożonych za pośrednictwem tego interfejsu).

nie wiem, czy rynek już dojrzał do mojej koncepcji, ale ja to bym taki Salon pasjami odwiedzała. a pewnie niejeden desperat w obliczu remontu kuchni czy łazienki także. więc jakby co, to drogie start-upy, bierzcie i czerpcie z tego wszystkie ;)


środa, 18 listopada 2015

sezon infekcji uważam za rozpoczęty


ciężar inauguracji na swe barki przyjął Junior. na razie lajtowo: tu jakiś glut w nosie, tam lekkie drapanie w gardle. akurat dość, żeby odwołać basen i treningi, ale za mało, żeby wdrożyć coś ponad syropki, domowy sok z malin i tran w kapsułkach.

odwołany trening oznacza bardzo długie popołudnie w środku tygodnia do spędzenia w domu. zarządziłam zatem integracyjne lepienie pierogów. Junior przesiewał mąkę, ja przygotowałam farsz mięsno-warzywny i wałkowałam ciasto, A. kleił i zmywał. dobre wyszły. nawet Junior dał się namówić na spróbowanie i wzbogaciwszy danie o keczup wciągnął cztery sztuki. (gdyby były na słodko, pochłonąłby tuzin, ale cieszymy się z tej jaskółki i nie wymagamy od razu zbyt wiele).

lubię takie zwykłe dni. z nich się składa dobre życie.


poniedziałek, 16 listopada 2015

war Z


jestem intelektualnie bezradna wobec bieżących wydarzeń międzynarodowych. nie ogarniam.

przysuwam krzesła bliżej do stołu, jakby to, że zbijemy się w ciasną kupkę nad sobotnim śniadaniem z jajkami na miękko miało nas uchronić przed złem tego świata.

emocjonalnie to lepiej nie mówić.

dopiero po paru godzinach dociera do mnie trafność paraleli postawionej przez A.: że jak w filmie z Bradem Pittem przed atakiem zombie chroniły śmiertelne choroby, tak nas - w sensie ludność kraju-raju - przed terrorystami spod znaku półksiężyca może uchronić bieda: odwieczny kryzys i niskie socjale oraz ogólnie mentalność kotka śmietnikowego, który jak już coś wyszarpie, to niechętnie się podzieli, bo tak do końca wciąż nie wierzy, że w porze następnego posiłku w misce znowu coś będzie...

na mój rozum wniosek jest tylko jeden: jeszcze do niedawna powtarzałam, że w porównaniu z pokoleniami rodziców, dziadków i większości przodków, żyjemy w naprawdę dobrych czasach. już nie jestem tego taka pewna.


czwartek, 12 listopada 2015

o sposobach na jesienną chandrę


jak powszechnie wiadomo, bóg opuścił mnie już dawno, ale czasami - figlarz - zsyła na mnie swoje dopusty... na przykład kiedy mi źle i przeżywam rozterki (unieszczęśliwić męża i znowu nie emigrować? czy raczej unieszczęśliwić syna, skazując go na dorastanie w kraju, w którym będzie marginalizowany przez system edukacyjny i oficjalnie szufladkowany jako dziecko ekspatów?). co - pomijając wszystko inne - stanowi dobitny dowód na słuszność forsowanej w niektórych kręgach tezy, iż wobec braku obiektnych powodów do rozterek zawsze coś tam sobie sama zorganizuję.

ale wracając do ad remu, czyli dopustów... na przykład wczoraj z tej całej frustracji na tle ekonomiczno-geograficzno-politycznym przyszło mi do głowy, że jakie mamy brudne fugi! (aaa, bo zaczęło się od tego, że mi wyszły tabletki do zmywarki i szukałam, czy nie mam gdzieś jakichś żelaznych zapasów, ale zamiast nich znalazłam dwie butelki płynu do czyszczenia fug, a przecież to marnotrawstwo w żywe oczy, tak kupić dwie butelki, schować w kotłowni i czekać, aż im termin ważności minie). i w sumie taki bez sensu wolny dzień w środku tygodnia, to może ja wezmę te fugi wyczyszczę. szczoteczką do zębów. na pięćdziesięciu paru metrach podłóg (potem mi się miłosiernie druga butelka skończyła). i oto dziś mam tylko jeden problem i w dodatku całkiem obiektywny: jak mnie cholernie bolą stawy!

można sobie poprawić? można.

wtorek, 10 listopada 2015

kryzys wieku średniego


bardzo jesteśmy sfrustrowani. gdyby nie głupi wyskok Szwajcarów, to już byśmy pewnie kończyli budować chlewik, a tak to stoimy w miejscu i różne pomysły nam przychodzą do głowy... właściwie to jeden pomysł, który wraca cyklicznie na łono naszej podstawowej komórki społecznej od jej zarania. i właściwie to nie nam do głowy, bo ja jestem stacjonarna, ksenofobiczna i ogólnie mam problemy z aklimatyzacją, więc w życiu bym czegoś takiego nie wymyśliła.

przechodząc do sedna, A. odświeżył koncepcję wyjazdu z kraju-raju, tym razem radykalnie zmieniając proponowaną destynację (no bo do nowej zelandii mi było za daleko, do kanady potrzeba wiz... jednym słowem, wszędzie coś nie-halo. gdybym dostawała stówkę od każdego kraju, którego politykę wizową studiowałam, to mogłabym zabrać męża i syna na wystawny obiad do jednej z restauracji modesta amaro). przechodząc jeszcze bardziej do sedna, jest to jedna z geograficznych miłości A. (który jest niestety bardzo niewymagający termicznie*). członek strefy euro z przyzwoitym pekabe i raczej niewielką populacją, co na mój rozum tłumaczą uwarunkowania klimatyczne i językowe.

póki co oczywiście nigdzie nie wyjeżdżamy, bo przecież mamy domek na karku, ale rozpoczęliśmy eksperyment socjo-lingwistyczny. wychodząc z założenia, że warunkiem jako takiej równowagi psychicznej w obcym miejscu jest poczucie bezpieczeństwa, pośrednio wynikające z kompetencji komunikacyjnych, postanowiliśmy sprawdzić, czy jesteśmy w stanie opanować narzecze tambylców. czyli zaczęliśmy się uczyć języka**. nadmienię tylko, że jest to język aglutynacyjny, dysponujący piętnastoma przypadkami (nawet sobie tego nie umiem wyobrazić), ale za to pozbawiony czasu przyszłego. jednak z myślą o zapobieganiu fali samobójstw wśród próbujących go przyswoić cudzoziemców tambylcy mówią mniej więcej tak, jak się pisze.


* z pobieżnej analizy klimatu wyszło mi, że będą tam nosić pod spodniami kalesony z polaru przez 10 miesięcy w roku oraz naprawdę nie będziemy potrzebować domu z ogródkiem, bo po co komu  możliwość wyjścia do ogródka przy takich pogodach, jakie oni nazywają "letnimi".

** A. ma przewagę, bo sporo pamięta ze szczenięcych wojaży. ja przez dwa pierwsze dni uczyłam się "dzień dobry". a dziś odkryłam, że mają jeszcze kilkanaście innych wariantów powitania, w związku z czym otarłam się o depresję. ale pocieszam się, że teraz pójdzie mi lepiej, bo nam się internet naprawił, więc mogę się "wstępnie osłuchać" (nie wiem, jak mi to ma ułatwić opanowanie deklinacji z piętnastoma przypadkami, ale na razie to bym się chciała nauczyć liczyć do dziesięciu, żeby nie zaniżać domowej średniej.

piątek, 6 listopada 2015

łoł, ale aż tak? no to miło mi.


pojechałam do szkół w sprawach komitetoworodzicielskich i wpadłam w sekretariacie na panią wicedyrektor. w jednej osobie byłego szkolnego pedagoga i ulubioną panią Juniora*. zagadnęła, czy ja może w sprawie synka, po czym entuzjastycznie poinformowała, że w sumie jest zadowolona, że nowy rząd zapowiada wygaszanie gimnazjum, bo właśnie wyliczyła, że jeśli dotrzymają terminów, to Junior się załapie i ona się bardzo cieszy, że będzie mieć takiego fajnego ucznia w szkole dwa lata dłużej. ja się właściwie nie cieszyłam z zapowiedzi kolejnej rewolucji edukacyjnej, ale może powinnam spojrzeć bardziej partykularnie i docenić, że moje dziecko pozostanie dwa lata dłużej w otoczeniu, gdzie jest lubiany i doceniany, rozwija się  i czuje świetnie?

* ta sama, którą Junior w pierwszej klasie rozbawiał do łez opowieściami o swojej rodzinie: "moja mama jest specjalistką o specjalności i pracuje przy komputerze, a mój tata jest prezesem banku** i buduje domki dla pszczół".

** prawdziwy zawód bohatera do wiadomości redakcji, ale akurat równie mocno się kojarzy z pszczelarstwem co ten zmieniony przez redakcję, więc efekt komiczny mniej więcej można sobie odtworzyć.


czwartek, 5 listopada 2015

kto smutnemu zabroni?


trochę nam się słabo wiedzie na różnych życiowych płaszczyznach. nie tam, żeby zaraz jakieś dramaty i ciosy poniżej pasa prosto w oczy, raczej dużo małych, ale upierdliwych pacnięć łapą z ledwie co wystającymi pazurkami. co jest w sumie niefajne, bo w odpowiednio wyeskalowanej sytuacji można zdecydować: stanąć do walki czy uciekać. wobec upierdliwych pacnięć uciekanie nie wchodzi w grę (no bez jaj, przed takimi pacnięciami?) więc człowiek walczy, walczy i walczy... aż się odechciewa.

A. mówi, że na pewno to wszystko ma sens. z nas dwojga on jest zdecydowanie bardziej wierzący w sensy. i w to, że do tej pory rzeczywistość zawsze nas premiowała za ciężką pracę, wytrwałość i nierzucanie ręcznika na ring. więc teraz też wszystko będzie dobrze. nie mam sumienia kontrować, że to się nazywa fenomen sprawiedliwego świata, przez ludzi gotowych do bardziej brutalnej szczerości nazywany także iluzją.

Junior twierdzi, że my - czyli  dorośli - to mamy dobrze, bo możemy sobie sami decydować, co, kiedy i jak chcemy robić. nie mam sumienia pozbawiać go złudzeń, że dorosły to może sobie najwyżej czasami zdecydować, czy musieć to teraz i tu, czy raczej musieć tamto tam i wtedy (w największym uproszczeniu są to wybory typu wstaję z bladym świtem do roboty i chodzę najedzona albo się wysypiam do południa i handluję głodem).

smędzę, ale kto smutnemu zabroni.



wtorek, 3 listopada 2015

grobbing


przed cmentarzem stał biały dostawczak, a przy nim przedsiębiorczy biznesmen i stojak z balonami wypełnionymi helem. do wyboru: księżniczki barbi, minionki, żółte kaczuszki, spajdermeny itp. widać zostało z jakiegoś festynu. uważam, że to skandaliczne niedopatrzenie. przecież nisza rynkowa ma wielkość wszystkich kraterów na księżycu razem wziętych! spodziewam się, że w przyszłym roku dostawczak wciśnie się - jak człowiek - między znicze i chryzantemy oraz postawi na bardziej okazjonalny asortyment: pełne helu bukiety chryzantem, dmuchane Ś.P. oraz - bo w końcu żyjemy w czasach nieustępliwego postępu, kurcze blade, prawda? - marcepanowe szkieleciki w lukrecjowych trumienkach.

aż się ciśnie na usta komentarz: rzyg. ale muszę się powstrzymać, bo jakoś tak monotonnie ostatnio wszystko komentuję, c'nie?


piątek, 30 października 2015

żałoba


 u Waterloo żałoba po Czesiu. i chcąc nie chcąc, przypomniała mi się żałoba po TuTu.

w przeciwieństwie do Czesława, Królowa* nie miała dobrego charakteru. była kotem, któremu przejścia zaczęły się, zanim otworzyła ślepia i pierwszy raz spojrzała na świat.  do wszystkiego dochodziła tym trudniejszym sposobem. jak ona mnie nienawidziła przez pierwszy rok wspólnego życia! dopiero gdy wyjeżdżając na świąteczną uroczystość, zostawiłam ją na weekend u przyjaciół, gdzie większość czasu spędziła pod wanną, odmawiając przyjmowania pokarmu i płynów, dopiero wtedy pierwszy raz okazała radość na mój widok i przyznała, że ze mną jest jej lepiej niż beze mnie.

przez 9 lat popełniliśmy wobec niej wiele błędów, ale najpoważniejszym okazało się powierzenie jej zdrowia konowałowi, który kotkowi zapodał niesterydowy lek przeciwzapalny w dawce jak dla konia...

cholera, nadal nie mogę o tym na spokojnie myśleć, mówić ani pisać.

kiedy dostawała ostatni w życiu zastrzyk, zasłaniałam jej oczy, żeby się nie bała, że znowu ktoś obcy ją dotyka. i nie ciekły mi łzy, nie płakałam, ani nie szlochałam. wyłam. potem pod lecznicą jeszcze przez 20 minut wyłam z głową na kierownicy. w ogóle nie pamiętam, jak wtedy dojechałam do domu i co było dalej.

pamiętam, jak jeszcze mocniej pokochałam A., gdy jakiś czas później dowiedziałam się, że w tajemnicy obdzwaniał rodzinę i znajomych, których można by posądzić o subtelne próby pocieszania mnie zdaniami typu "no i dobrze, tylko kłopot miałaś, po co komu taki kot ze schizofrenią", aby ich uprzedzić, żeby absolutnie nie wspominali przy mnie o Królowej, jeśli liczą na dalsze kontakty.
 
i pamiętam, że kiedy po miesiącu odbijania się od ścian zafundował mi kurację w postaci Princzipessy, to długo miałam do niej żal: że taka jest miła, kochana, przytulna, normalna, taka Nie-Królewska...


* Mojego Serca

czwartek, 29 października 2015

ja wiem, że to już nudne, ale takie jest moje życie


od pewnego czasu staram się już pomijać wątki kolejnych klientów specjalnej troski, którzy nas tu sporadycznie nawiedzają, ale wczorajsze spotkanie zasługuje na wyróżnienie, więc zrobię wyjąteczek.

najpierw koło południa zadzwoniła niewyraźnie mówiąca pani z bardzo poważnej firmy maklerskiej (?), czy ogłoszenie aktualne. gdy potwierdziłam, ostrzegła, że teraz zada dziwne pytanie. pfff nie takie już słyszałam, pomyślałam sobie, ale jednak okazało się, że akurat takiego nie. otóż: czy do działki da się podjechać ciężarówkę. si. a czy na działkę da się wjechać ciężarówką? a jak dużą? a takim tirem z naczepą? a tak (aczkolwiek nie bez szkody dla roślinności. ale można wybrać, czy rozjechać zagajnik bzowy, żywopłot z ogników lub młodnik orzechowy - do wyboru, do koloru). to poproszę adres, bo szefowa podjedzie obejrzeć z zewnątrz (i sprawdzi, czy nie skłamałam?).

zawiódł mnie instynkt i wróciłam do pracy. wtem godzinę później pod domek zajechał elegancki land rover, z którego wysiadła elegancka blondynka i z nagannym amerykanckim akcentem spytała przez domofon, czy może wejść dom obejrzeć, bo właśnie widzi w internetach, że jest na sprzedaż.

kocham takie sytuacje. po prostu kocham. normalnie w środę to nasz dom wygląda tak, że przygodny przechodzień może sobie zęby wybić, potykając się zaraz za progiem o koty z kotów (właściwie tylko z likaona, która linieje całorocznie, bo princzipessa jako arystokratka nie hołduje takim prymitywnym tradycjom futrzaków), a to była normalna środa. w każdym razie do tego momentu. byłam więc zmuszona panią spławić pod pretekstem, że właśnie wychodzę po dziecko (jakoś nie potrafiłam się przełamać i powiedzieć normalnie: nie, bo mam bałagan...).

ponieważ 10 minut później pani z uporem stała na zakręcie i oglądała okolicę, byłam zmuszona dla ratowania twarzy faktycznie wyjść po dziecko. z wrodzonej uprzejmości przystanęłam z panią na tym zakręcie i dowiedziałam się, że jest szefową tej niewyraźnie mówiącej i ma klienta, który właśnie podpisuje kontrakt z baaardzo duuużym koncernem motoryzacyjnym rozlokowanym o rzut beretem od von Hrabiovitz i w związku z tym poszukuje w okolicy ładnego domu na dużej działce. klient jest międzynarodowy i po siedemnastej ma samolot, więc czy mógłby ewentualnie około trzeciej podjechać obejrzeć, bo tu by mu chyba pasowało...

troszkę mi w oczach pociemniało, bo mógłby i powinien, ale to już za półtorej godziny, a koty po kolana, że nie wspomnę, iż w każdym kątku po lego-ludziątku, a lustra w łazienkach pokryte wzorem w pepitkę z pasty do zębów (regularnie przecieram tylko takie pole o średnicy 10 cm, żeby widzieć, gdzie sobie oko domalowuję...) mać! dobra, jesteśmy umówione. ale pani jeszcze potwierdzi.

potwierdziła za kwadrans trzecia, że będą kwadrans po. właśnie chowałam odkurzacz. jeszcze zdążyłam się nieco odświeżyć i ustalić, w jakim języku obcym się można z panami komunikować. w ich rodzimym (słabo) i w jedynie słusznym (bosko). panów przyjechało dwóch - jeden z postury taki raczej klon depardie, a drugi wręcz przeciwnie - smukły, wiotki i nawet przystojny. działkę przemierzyli na kroki (a niby na Zachodzie ludzie nowocześni), ustalili, czy tir by się zmieścił i gdzie. po czym padło pytanie, którego polski biznesmen by chyba nie zadał (chociaż mogę się mylić): że sąsiedzi to raczej nie byliby szczęśliwi, gdyby tu tiry miały parkować? trochę miejsca jest, więc pomyślałam, że przecież ten tir czy dwa (tir czy dwa! o ja naiwna) nie muszą przy samych sąsiadowych świerkach stać, i odpowiedziałam, że zależy, ile  by ich miało być. fifty. eeee... yyyyy... nie zmieszczą się (chyba że zrobią parking podziemny i piętrowy na N kondygnacji. zrobią?!)

oszołomiona zaprosiłam panów do wnętrza. okazali należny zachwyt i zlecili z amerykancka akcentującej pani wybadanie statusu ziemi, która normalnie o tej porze roku zalega o poranku mgłami, a z tych mgieł wyłaniają się sarenki, kreując atmosferę bajki i sielanki za moim kuchennym oknem. bo depardie ma wizję, że dom z ogrodem by zostały jak są, a tę ziemię by obsadził drzewami, żeby sąsiadom nie psuć widoku (ludzki pan, nie?), i pośród onych drzew urządziłby parking na te swoje pińdziesiąt tirow z okładem...

nie chciałabym sąsiadom takiego prezentu na odchodne robić... ani sarenkom. ani nawet mgłom. zawsze do tej pory mówiliśmy sobie z A., że jak się skądś wyprowadzamy, to zostawiamy to miejsce piękniejszym, niż je zastaliśmy, i miło by było iść dalej z tą myślą. z drugiej strony: musimy dom sprzedać, zanim nowy samodzielnie rządzący rząd przy udziale samodzielnego inaczej prezydenta (prawie)wszystkich polaków (Polaków! choroba, teraz narodowcy w sejmie,trza się mieć na baczności) rozłoży gospodarkę i złotówki będzie można tylko na hrywny wymieniać. no nic. samo się okaże, co dalej, nie? (ale miło od takiego depardie usłyszeć, że się ma piękny dom i kto to tak pani wszystko ładnie urządził. no jak kto? hajendowy dizajner;))



poniedziałek, 26 października 2015

nadrabiam, nadrabiam


w piątek Junior uczestniczył w swoich pierwszych zajęciach na polibudzie. w indeksie zrobił piękne ilustracje, na których utrwalił dwa eksperymenty. a  żeby nie zostawiać za dużo pustego miejsca, obok przepisał kilka wzorów z wiszących na ścianach tablic. takie mam dziecko pilne. ponieważ jako osoba towarzysząca ja również uczestniczyłam w swoich pierwszych zajęciach na polibudzie, mogę stwierdzić, że fajnie było: wreszcie wiem, o co chodzi z tą flotacją - jakby ktoś potrzebował, to mogę w przystępny sposób wyjaśnić.

w sobotę od rana odtwarzaliśmy w kuchni co fajniejsze doświadczenia, bo dlaczego A. ma być stratny i nie wiedzieć, jak to świetnie wygląda, jak się do wazonu z wodą i olejem nasypie parę łyżek soli, nie?

w końcu jednak musiałam powiedzieć basta! i zabronić Juniorowi dalszego kręcenia mikstur z użyciem barwników spożywczych, bo trzeba było jechać po śruby motylkowe do kosiarki.

w niedzielę oczywiście basen. przez całą swoją zinstytucjonalizowaną edukację zawsze byłam w grupie największych sierot na zajęciach sportowych. niespecjalnie mi to przeszkadzało, bo równocześnie byłam w grupie zdecydowanie większościowej. a tu znienacka i na jodze, i na basenie okazuję się zabójczo sprawna fizycznie nie tylko na tle emerytek, ale też swoich rówieśniczek, a nawet osobniczek na oko o dekadę młodszych. z tego wszystkiego pokonałam tyle, ale to tyle długości basenu, że doznałam wyrzutu endorfin, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.

rozbujanie endorfinowe przeszło mi dopiero, jak się zaczął wieczór wyborczy. (prezesowi się weekendy pomyliły? czy może teraz będzie trzeba obowiązkowo wszystkie imprezy zaczynać apelem poległych i seansem spirytystycznym z wywoływaniem ducha "naszego pana prezydenta"?). wynik wyborów podsumuję krótko: rzyg i ziew. a na pytanie, jak się czuję w nowej rzeczywistości, odpowiem zwięźle: wysportowana (i jak "biało-czerwona drużyna" wypowie ruskim wojnę, to będę szybciej od jej członków biec w stronę zachodniej granicy, być może nawet dam radę przepłynąć odrę, a poza tym mam zdecydowanie bliżej do raichu niż cała ściana wschodnia, więc prawie się nie boję).



środa, 21 października 2015

żal


wyobrażam sobie, że szkolenie polityka przed debatą wygląda tak, że mu jeden spindoktor z drugim tłumaczą: słuchaj, jak padnie niewygodne pytanie, to przez 50 sekund opowiadaj, jak to wszyscy oponenci kłamią, a tobie się ostatnio emerytka z radomia skarżyła na kolejki do dermatologa. potem zasygnalizuj, że nasza partia wie, jak rozwiązać problemy prawdziwych ludzi, a potem to już będzie gong. nie martw się, że mówisz nie na temat i ktoś sobie może pomyśleć, że masz wszystkich w dupie. przecież nie masz (takiej wielkiej dupy). najważniejsze, żeby pokazać, że znasz ludzkie problemy i masz dobre chęci. to się dla ludzi liczy. potem taki jeden spindoktor z drugim idą do działacza, który im tłumaczy: słuchaj, zrobiłeś to, co trzeba było, aby wywiązać się z powierzonego ci zadania. przecież to nie twoja wina, że polityk mówi, że wie, jak rozwiązać problemy prawdziwych ludzi, a potem ich wcale nie rozwiązuje (bo ma je w dupie... chciałem powiedzieć: w planach na kolejną pięciolatkę). najważniejsze, że uczciwie zapracowałeś na swoje wynagrodzenie. potem taki działacz idzie do swojego terapeuty, który też go jakoś pokrzepia. i tak dalej - taki łańcuszek... ale gdzieś na samym końcu powinien siedzieć jeden koleś (raczej nie sądzę, aby to była koleżanka), coś jak mistrz masoński łamane przez master of puppets, który nie ma nikogo, kto mógłby podjąć próbę usprawiedliwiania jego brzydkich uczynków i zostaje mu tylko picie wódki. w samotności. (niestety jest to bardzo dobra jakościowo wódka, po której nawet kaca sukinsyn nie ma).

tak więc jeśli chodzi o wczorajszą debatę to ogólnie żal. pytania były beznadziejne - bo jak ocenić pytanie o to, z kim wejdziecie w koalicję? do kogo była adresowana ta debata? bo ja w swojej naiwności myślałam, że do wyborcy, który chciał poznać poglądy i programy partii w pigułce. a widać dziennikarze uznali, że debata ma głównie posłużyć im do lansu i rywalizującym politykom do rozpoznania gruntu. zresztą - jak zwykle - pytania politykom nieszczególnie przeszkadzały, no może antysystemowemu piosenkarzowi, bo on za późno wpadł na to, że przecież kto mu zabroni na pytanie o wizję służby zdrowia odpowiedzieć wyliczeniem koniecznych zmian konstytucyjnych.

gdybym miała wskazać jasne strony (bo postanowiłam wszędzie szukać jasnych stron), to tak: premiera miała ładną garsonkę; nikt się nie spytał pana z razem, czy to jest aby polskie nazwisko; jakby tak wyciąć wypowiedzi korwikiego, to można by dojść do wniosku, że język debaty publicznej się nam wziął i poprawił; przedstawiciel ludowców wygląda jak Flintstone (!) i kiedy udaje "głos rozsądku" jest tak samo jak Flintstone zabawny. tyle. ja nie mam na kogo zagłosować.




wtorek, 20 października 2015

w żłoby dano, przy żłobach stano


bardzo elegancka była ta wczorajsza debata - pardą, rozmowa o polsce - w wykonaniu dwóch przewodniczących. przede wszystkim zauważyłam, że panie kończyły wypowiedzi równo z gongiem - niewiarygodne, takiemu prezesowi "ja jestem samo dobro" jarosławowi czy innemu millerowi to by chyba musieli mikrofon wyłączać, żeby osiągnąć podobny efekt. po drugie, jak słusznie zauważył jakiś komentator - ewidentnie paniom pytania nie przeszkadzały. opowiadały o czym chciały, czy co im tam sztaby zaplanowały... trochę ziew i rzyg, chociaż doceniam, że oto w debacie publicznej na najwyższym szczeblu debatują dwie przewodniczące przepytywane przez dwie dziennikarki (i jednego dziennikarza - jak miło, że parytet zaczyna działać w drugą stronę, c'nie?).

dużo żywsza była debata u redaktora foksa. jak mnie rozczuliła pani marcelina z kolczykiem w nosie! wyglądała - i żeby było zabawniej, mówiła - jak licealistka wrzucona pomiędzy "prawdziwych dorosłych". taka była ewidentnie nieprzeszkolona przez sztab i zastanawiająca się nad odpowiedziami, że aż to było niepokojące. podobnie jak upór, by wszystkie tematy poddawać debacie publicznej i pozwalać ludziom decydować, jakby nie było z góry wiadomo, że ludzie zadecydują, iż chcą obniżenia wieku emerytalnego do 35. roku życia, obcięcia podatków, podniesienia zarobków, zlikwidowania składek na zus i po mercedesie dla każdego...

jak tak patrzę na ten nasz polityczny krem-de-la-krem, to nikomu nie wierzę (no może trochę marcelinie, ale te jej dobre chęci, to wiadomo: psu na budę). i nie wierzę też, że można tym razem zagłosować inaczej niż "przeciw". ja tam będę głosować przeciw, bo mi naprawdę wszystko jedno, czy mi ktoś próbuje narzucić szariat czy "prawo boskie" made in toruń. obu jestem jednakowo przeciwna.


poniedziałek, 19 października 2015

notka dedykowana krajowym drogowcom z poczuciem humoru


możliwe, że Junior wyczytał gdzieś w encyklopedii młodego czytelnika (w 24 tomach od A jak aborygenii i adopcja do Z jak zarazy w średniowiecznej europie), że w czasie snu spala się określoną liczbę kalorii, a ponieważ jesteśmy z A. akurat mocno nakręceni na zrzucanie wagi, uległ ogólnodomowej tendencji i doszedł do wniosku, że ta liczba jest za niska. żeby ją podnieść, śpi bardzo czynnie: wykonuje nieskończenie wiele przewrotów z boku na bok i proporcjonalnie z pleców na brzuch. w nocy z piątku na sobotę przyszedł te przewroty ćwiczyć w naszym łóżku, bo cośtamcośtam złe sny (każdy pretekst jest dobry). to jest bardzo miłe, kiedy się w człowieka w nocy wtula taki mały człowiek, pod warunkiem jednak, że ten mały człowiek nie wykonuje akurat ćwiczeń aerobowych, prawda, toteż po kwadransie zabrałam swoją poduszkę i przeniosłam się do juniorowego łóżka. skutek był taki, że spało nam się wszystkim bardzo smacznie. nawet kotom, które wykorzystały wędrówkę ludów, żeby zająć strategiczne pozycje na krześle i pufie w pokoju juniora. no tak nam się dobrze spało, że kiedy się w końcu obudziłam, okazało się, że jeśli się natychmiast wszyscy zaczniemy bardzo, ale to naprawdę bardzo spieszyć, to jest cień szansy, że Junior zdąży na swój własny występ w ramach popisów sekcji klawikordowej gminnego domu kultury.

wpadliśmy do sali tuż przed jedenastą, a Junior z tego pośpiechu zapomniał się rozchorować z tremy i wypadł bardzo dobrze, a nawet powiedzmy sobie wprost: bezbłędnie.

następnego dnia jechaliśmy na basen, ale dopiero na piętnastą, więc szanse, że zaśpimy były praktycznie zerowe. ponieważ nie lubimy się spieszyć, przygotowaliśmy cały ekwipunek - od kąpielówek po kanapki i termos z herbatką na po wyjściu z wody - i ruszyliśmy w drogę o stosownie wczesnej porze. widać jednak wszechświat sobie zaplanował, że gdzieś się spóźnimy w ten weekend, a wiadomo, że jak wszechświat ma plan, to nie ma go co rozśmieszać, snując własne. i tak o: mieliśmy już jakieś marne pięć kilometrów do Wtorka (tego ościennego powiatu, gdzie jeździmy się pluskać), gdy natknęliśmy się na rozstawioną na całą szerokość jezdni zaporę w postaci metalowych płotków, za którymi zionął dość głęboki rów, też na całą szerokość jezdni. tuż obok jakaś dowcipna dusza ustawiła lakoniczny znak, że oto przed nami widnieje przepust w drodze numer i do Wtorku dojazdu nie ma. ani dojazdu, ani objazdu i w ogóle ciesz się, zbłąkany wędrowcze, że możesz zawrócić... jeszcze...

wzmiankowany przepust zionął sobie pośrodku wioski, ale nie łudźmy się, że o za piętnaście trzecia w niedzielę w takiej wiosce można się natknąć na tłumy spacerowiczów. kto ma trochę rozumu, ten ogląda familiadę, a nie marznie w jesiennej słocie, prawda... no ale złapaliśmy jednego wioskowego głupka - w sensie gościa, co wyszedł z dzieckiem w wózku na spacer - i dowiedzieliśmy się, że objazdu właściwie nie ma, ale jak pojedziemy "tędy i cały czas się pani trzyma asfaltu" to dotrzemy na miejsce. asfalt. hm, czy to, czego się trzymałam, zasługuje na szczytne miano asfaltu? należałoby raczej powiedzieć "asfaltu avec", przy czym proporcje asfaltu do avec wynosiły miejscami jak jeden do czterech, no może do sześciu, w każdym razie przy wystarczająco dużej determinacji dało się ten asfalt dostrzec bez wysiadania z auta i klękania na szosie, więc na kolejnych skrzyżowaniusieńkach w kolejnych czterech wioseczkach błyskawicznie podejmowałam decyzje, gdzie skręcić, i tylko trochę bardziej niż minimalnie przekraczając obowiązujące ograniczenia prędkości, dojechaliśmy do celu dokładnie o piętnastej. uf, co nie?


piątek, 16 października 2015

śmy wymyślili


sposób na jesienne załamanie pogody, wczesne zachody słońca, długie wieczory, niedobory serotoniny i ogólnie wisielczy nastrój. ja i A. metoda jest banalna i dziw bierze, że dopiero w tym sezonie zaczęliśmy ją stosować.

otóż... werrrrrrrble... ta-dam: chodzimy spać o dwudziestej drugiej. czasami to wymaga strasznej siły woli i wysiłku: weź, jeszcze kwadrans do dziesiątej, nie rób obciachu, umyj zęby i zejdź pogadać, razem wytrzymamy.... ale co do zasady, dajemy radę. w efekcie przynajmniej nie mamy podstaw narzekać, że jesteśmy niewyspani, a to już zawsze coś.


czwartek, 15 października 2015

o?!


nareszcie na pudełku napisali o kimś, kogo znam. w sensie, że "znam nie tylko z pudelka" ;)

refleksję mam taką, że na miejscu zdradzonej żony nie chciałabym, aby cały świat czytał spowiedź mojego męża i w pewnym sensie uczestniczył w moim dramacie. dowiedział się, jaka była moja reakcja. czy płakałam, co powiedziałam. jedno zło się stało, kiedy mąż ją zdradził. potrzeba jeszcze teraz drugiego zła? przecież to jest upokarzające - tak się dzielić z obcymi ludźmi najintymniejszymi szczegółami życia... uwielbiam pana Piotra jako aktora i lektora (ten głos! ach, ten głos!). nie mam pojęcia jakim jest człowiekiem, ale przykro mi, że dał się namówić na promowanie swojej biografii takimi nowoczesnymi, brudnymi metodami. wolałabym, żeby tajemniczo i z klasą, przyznał - jeśli już musiał - że miał romans i odmówił dalszych komentarzy. a nie przebijał się na ten rynek, który żyje spekulacjami na temat, czy jakaś doda lub inna pi*da miała majtki na showcośtamawards czy nie miała.


poza tym pada bez przerwy. zawarłam z kotami konsensus: one się nie tarzają w glinie, ja nie robię nic gorszego niż wytarcie im brudnych łap i mokrego futerka ręcznikiem.


wtorek, 13 października 2015

w nocy minus cztery


potentegowało się z aurą: jeszcze miesiąc temu były upały, a tu nagle mróz. u Mamy wczoraj padał śnieg, a dziś rano jeszcze leżał w ogródku - nie miał od czego stopnieć. i to bardzo niedobrze, bo jest susza, więc te parę mililitrów wilgoci na metr kwadratowy bardzo by się przydało.

u nas też zasadniczo susza, chociaż nad ranem nieco popadało. akurat na tyle, żeby na ulubionej przez koty grządce glina rozmokła w stopniu gwarantującym przyklejenie się do łapek biegnących zwierzątek, dzięki czemu udało im się zrobić brązowy gliniany wzorek na tarasie oraz od drzwi do misek (potem zostały przechwycone i wykąpane. koty, nie miski. pomimo głośnych protestów. w sumie nie wiem, co gorsze: siarczyste mrozy od połowy października czy długa dżdżysta jesień z regularnym praniem dwóch futrzaków).


co jeszcze... klawikord: coś około tuzina setek. kurs gry na klawikordzie: po 20 peelenów za godzinę lekcyjną. głębia irytacji przy codziennym zaganianiu Juniora do ćwiczeń: niezmierzalna. ale to uczucie, gdy proponuje "mamo, ja będę grał zwrotka - refren - zwrotka - refren, a ty śpiewaj, dobra?" i wykonujemy w duecie na całe gardło Gimme Gimme Gimme: bezcenne!

co jeszcze... jak wyglądają trzy pudełka klocków po godzinnym starciu z osobowością prawie-obsesyjną? ano mniej więcej tak:








i niech mi teraz spróbuje city/ninjago wymieszać z hero factory - ze skóry obedrę! (najtrudniej się wciska ludzikom dłońki w nadgarstki. dopasowywać garderoby i wyrazów twarzy nawet nie próbowałam. jakbym była całkiem obsesyjna, to bym musiała, nie? zawsze to jakaś pociecha).

uau, ależ jestem multimedialna ;P




poniedziałek, 12 października 2015

tytuł posta (nic mi nie przychodzi do głowy)


posłaliśmy Juniora na polibudę - niech się wdraża od skorupki. w sobotę odbyła się uroczysta immartykulacja* (indeksy imienne - pełna kultura. bardzo doceniamy, a inicjatorce się Order Uśmiechu należy). imprezę uświetnił odziany w togę i biret Jego Magnificencja, z berłem i wszystkimi szykanami. Junior był bardzo przejęty, kiedy berło spoczęło na jego ramieniu, a wszyscy prorektorzy uścisnęli mu małą dłoń :) A. strzelał fotki jak szalony. a ja to się nawet wzruszyłam, wyobrażając sobie, że może za paręnaście lat będziemy w tej samej auli przyglądać się, jak Junior odbiera dyplom inżyniera...

skoro już wypadliśmy do Miasta, chciałam załatwić sprawunki w księgarni językowej. hmmm, powiem tak - się jednak świat zmienia. miałam bowiem w głowie obraz księgarni językowych w ścisłym centrum dużego miasta sprzed dziesięciu lat i przeżyłam szoczek poznawczy. primo, połowy z nich już nie ma. secundo, reszta z nich w zasadzie nie ma asortymentu. chyba funkcjonują jako punkty odbioru zamówień składanych przez internet, a jak gupia pani ze wsi sobie chce ofertę przejrzeć, to sorki, nie u nas (czyli właściwie nigdzie).

w niedzielę Junior zainaugurował kurs pływania. oglądałam z trybun, bo mnie bierze jakieś choróbsko. A. w ogóle został w domu, bo go bierze jakieś choróbsko. młody natomiast pokonał osiem długości basenu w 45 minut (na makaronie, stylem takim raczej rozpaczliwym, ale podziwiam go za upór i wytrwałość), wyszedł do szatni z sinymi ustami i pomimo natychmiastowej termicznej reanimacji w nocy zaczęło go brać jakieś choróbsko. dziś jesteśmy wszyscy na obserwacji i zobaczymy, kto choróbsko przewalczy, a kto ulegnie.

jeśli chodzi o ten mecz z Irlandią, co to się wszyscy bardzo cieszą, jest super: lubię, jak się wszyscy cieszą**. to taka miła odmiana :)



*"prawdziwi" studenci mają teraz indeksy elektroniczne, to co im rektor wręcza na immartykulacji? hasła dostępu???
** nieważne, że powód bez sensu.

środa, 7 października 2015

wiersz biały


ale w modnej bieli łamanej lub brudnej. taki off-white. prawie szarość.

idzie jesień
żyć mniej chce się

tak nie mam nic do napisania, że aż dziw bierze. to nic się nie dzieje? no coś tam się dzieje, ale takie to dzianie niefotogeniczne...

czytam Bez litości Jamesa Scotta i zgadzam się z recenzentem: jest jak u Hitchcocka. zaczyna się od trzęsienia ziemi (zima u schyłku XIX wieku, północ stanu Nowy Jork. po czterech miesiącach pracy w mieście matka, brnąc przez śniegi, wraca do farmy na odludziu z prezentami dla pięciorga dzieci. na miejscu zastaje dom dziurawy jak rzeszoto od kul i zwłoki męża oraz czworga dzieci), a potem napięcie rośnie (i ja się boję czytać dalej, bo mam wrażenie, że wszystkich spotka coś złego, a chociaż wiele wskazuje na to, że właściwie prawie wszyscy zasłużyli na karę, to i tak się boję).


wtorek, 6 października 2015

jeżu (kolczasty), jak się cieszę!


szary pimpek poszedł w dobre ręce! ufff :) jeszcze jedna dobra nowina na ten tydzień. chwilowo musi wystarczyć.

[a na demotywatorach po jednej stronie reklama podsuszanej kiełbasy, a po drugiej reklama lepszej polski sygnowana przez miłościwie panującą. taki smutny znak czasów].

poniedziałek, 5 października 2015

szczęście niejedno ma imię


pojechaliśmy do parku rozrywek wodnych do ościennego powiatu (nazwijmy go Wtorek), bo chociaż jest tak samo oddalony jak park rozrywek wodnych w Mieście, to jedzie się do niego o połowę krócej, ponieważ się jedzie, a nie stoi w korkach i na światłach. i dlatego, że chociaż zapewnia mniej rozrywek niż park w Mieście, to nie jest tych rozrywek aż trzy razy mniej, a bilety wstępu są owszem trzy razy tańsze.

nosiliśmy się już od pewnego czasu z zamiarem uporządkowania Juniorowych kwalifikacji okołowodnych, bo chociaż "nurkuje jak na olimpiadzie" i pasjami wykonuje różne podwodne akrobacje, to jednak wciąż z jedną ręką zatykającą nos i w ogóle tak raczej od oddechu do oddechu niż, powiedzmy, na jakimś sensownym dystansie pływackim. i otóż trafiliśmy akurat na niedzielne zajęcia szkółki pływackiej! próbując znaleźć realny termin regularnych wyjazdów na basen, nawet nie marzyłam, że szkółka prowadzi zajęcia w niedzielę. a prowadzi! Junior co prawda oponował, że "nie jest zainteresowany" i "przecież umie pływać", jednak sprowadziłam go na ziemię wywarczanym przez zęby (bo naprawdę potrafi się zachowywać jak najbardziej irytujące wszystkowiedzące modele nastolatków, a gdzie mu tam panie jeszcze do nastoletniości? czy on w ogóle dożyje nastu lat, jak mi będzie tak na nerwy działać?) "to przepłyń jedną długość  kraulem i nie ma sprawy". zamilkł, więc pobrałam ulotkę i od najbliższej niedzieli będzie uczęszczał.

bardzo się cieszę, bo oprócz takich oczywistych korzyści jak nieumieranie Babci na zawał za każdym razem, kiedy powierzony jej opiece Junior zanurza się w akwenie razem z głową (w minione wakacje podobno umierała, ale że upał panował niemiłosierny, to nie umiała mu odmówić wycieczek nad wodę), mam też korzyść nieoczywistą: zyskaliśmy stały punkt niedzieli, wokół którego będziemy organizować całą resztę. każdy inny dzień ma taki stały punkt i to jest dobre. dobre, bo daje rytm i narzuca porządek (oraz zwalnia od wymyślania co tydzień od nowa: a co będziemy dziś robić? wiadomo, że przynajmniej przez 20 minut siedzieć w jaccuzi).


piątek, 2 października 2015

wchodząc w zbędne szczegóły. albo nie.


szarego kocura oddam - wciąż, jeszcze, znowu - w dobre ręce.

albowiemż "właściciel", nad którym słusznie nie chciałam się rozwodzić, gdym o nim ostatnio wzmiankowała, doprowadził Bulgota (aka Fikander, Budda... co tam kto zapamiętał) do stanu poważnego odwodnienia i lekkiego przeziębienia. ale się mały doturlał do naszego tarasu i został wzięty pod opiekuńcze skrzydła. takiego wała, że go znowu odniosę.

chwilowo mam więc trzy koty, z których dwa piszczą z zazdrości, a trzeci bulgocze (optymistycznie zakładam, że jest to etap pośredni między syczeniem i warczeniem z jednego końca skali kocich odgłosów a mruczeniem i zdrowym kocim miau-gadaniem z drugiego końca). Siostrze już zapowiedziałam, że jak nikogo innego nie znajdę, to ją Bulgotem uszczęśliwię. protestuje, ale dość słabo, więc może się uda...?

pewnej pani z jednego z dużych półwyspów na kontynencie Ameryki Północnej (Kalifornia? Jukatan? słaba jestem z geografii) się nasz dom podobno spodobał. się uprasza o trzymanie kciuków. i może by ktoś chciał szarego kocurka? fajny jest. trochę się na ludziach zawiódł, więc aktualnie nieco wystrachany, ale fajny. anybody?

Bulgot:

























Bulgot z Likaonem:

środa, 30 września 2015

póki życia, póty nadziei, c'nie


mieliśmy wczoraj pt klientów na domek. bardzo mili państwo. pani przypadkiem wykonuje taki sam zawód jak ja. "chociaż głównie to mi tłumaczy, jak mam się zachowywać" - skomentował jej mąż.

nawet nie angażowaliśmy pana pośrednika do prezentacji, bo a) jakoś miałam takie beznadziejne wrażenie, że to kolejni apacze (terminologia zapożyczona od znajomych, co właśnie mieszkanie sprzedają. apacza można poznać po tym, że jego główną formą aktywności na rynku nieruchomości jest "a chodzę, a paczę") i b) jak myślałam, o jakich kolejnych nieszczęściach życiowych się dowiem, które na pewno na niego ostatnio spadły, to mi się robiło słabo (tym razem pewnie trafiłabym na pogrzeb babci...). tak więc ogarnęliśmy państwa samodzielnie z A. i było bardzo miło:
- w sumie wszystko co trzeba zrobić, to odświeżyć ściany. oczywiście zależy, jakie państwo kolory preferują. 
- te są idealne. dokładnie pod mój gust.
- kochanie, źle mówisz. ja się chciałem targować.
- aaaaa, sorki. no to... wie pani, te kolory (dramatyczna pauza) fatalne!
chóralne buahahahaha. i w ten deseń półtorej godziny.


wracając do przygotowań: niby miałam to beznadziejne wrażenie, ale jednak iskierka nadziei też mi się wciąż w sercu nieco tli, a tu okna brudne (normalnie bym tego nie widziała, ale w trybie sprzedażowym bardzo mi się wyostrza percepcja na tym punkcie). już jestem naprawdę niezła w tym myciu okien: chociaż to się wydaje niemożliwe, jestem w stanie umyć wszystkie w jedno przedpołudnie, a potem jeszcze ogarnąć sanitariaty i odkurzyć podłogi. sił mi użycza na kredyt nadzieja. tylko potem nadzieja żąda zwrotu z odsetkami. co tu dużo gadać, auć, mój biedny łokieć.

a teraz nie pozostaje mi nic innego, jak mieć nadzieję, że państwo po zakończeniu rekonesansu (co im może zająć tydzień lub dwa) dojdą do jedynie słusznego wniosku, że chcą mieć nasz dom i przestaną z tym głupim targowaniem się, bo nas to donikąd nie doprowadzi.


poniedziałek, 28 września 2015

akcja 'wruszka'

(Fikander odnalazł właściciela. pierwotnego. co prawda tenże nie zauważył przez tydzień, że mu kot zginął, ale ucieszył się i przyjął go z radością. i pies go rozpoznał, więc co miałam robić, porwać i uciec? aż nie chce się wchodzić w szczegóły).


Junior wymienia zęby mleczne na stałe zgodnie z harmonogramem. można by według niego pisać książki o rozwoju uzębienia u homo sapiens*. dotychczas wszystkie wyleciane mleczaki kazał przechowywać, wiec chowaliśmy je w maleńkim blaszanym pudełeczku w kolorze różowym z księżniczką na wieczku (spadek po kuzynce). ostatnio jednak Junior ma potrzeby finansowe, których nie jest w stanie zaspokoić z kieszonkowego w wysokości 7 zł tygodniowo (wypłacanego pod warunkiem, że codziennie ściele łóżko bez wielokrotnego przypominania), więc - pewnie pod wpływem filmu Jack Frost - doszedł do wniosku, że przehandluje jednego zęba z pudełeczka wróżce zębuszce. szumnie to ogłosił w sobotę przy obiedzie, ale że cały wieczór graliśmy w remika, to nam umknęło (btw, jak tak patrzę w internecie, to chyba trochę źle żeśmy zapamiętali zasady... aaaaleojtam).

i w niedzielę rano wybuchła awantura, bo pod poduszką zamiast wyczekiwanej pięciozłotówki nadal leżał mały siekacz! i zaczęły się łzy i złorzeczenia. że pewnie zębuszki nie ma! i to wszystko jedne wielkie oszustwo fingowane przez rodziców na całym świecie! (Junior tak strasznie potrzebuje pierwiastka magii w szarej rzeczywistości, że aż mi serce pękało). a jeśli jednak wróżka istnieje, to jest "gupią zembuchą" (pisownia oryginalna, zaczerpnięta z opatrzonych mściwymi podpisami dzieł tworzonych przez Juniora od świtu, ponieważ nauczyliśmy go uzewnętrzniać emocje - z naciskiem na negatywne, teraz się zastanawiam, czy to dobrze -  poprzez twórczość plastyczną). przyjęliśmy linię, że nikt nie pamiętał, żeby zostawić uchylone chociażby jedno okno w domu, a zębuszka jest ewolucyjnie przystosowana do przenikania przez szyby zespolone z maksymalnie dwóch tafli i naszym nie dała rady. poza tym A. przytomnie zauważył, że Junior kazał jej czekać na swojego zęba ładnych parę lat, więc teraz powinien okazać odrobinę cierpliwości.

wieczorem Junior wysmarował do zębuszki list, który położył na stoliku przy łóżku. ząb natomiast ułożył - za naszą sugestią - na liście, żeby wróżka nie przeoczyła i ogólnie miała łatwy dostęp. w rolę wcielił się Tata, który wziął też na siebie zadanie udzielania odpowiedzi na Juniorowy list. w liście tym synek poprosił zwięźle, że jeśli wróżka jest, to niech do niego coś napisze. ponieważ A. podchodzi bardzo na serio do Juniorowego zapotrzebowania na magię w życiu codziennym, to opracował niemal nowy krój czcionki ("Wróżka New Roman", dużo zawijasów przy każdym ogonku), żeby odpowiedź wypadła przekonująco.

i co? i jak rano Junior znalazł kasę i odpowiedź, to stwierdził: "ale pismo to ta wróżka ma podobne do twojego**, mamo". wniosek? choćbyś się ojcze nie wiadomo jak starał, jeśli twoje dzieło nie będzie sygnowane, splendor i tak spłynie na matkę ;) 


* znacie to? ogląda facet film przyrodniczy. lektor mówi: Panda ma 16, rekin nawet około setki a przeciętny człowiek 32 zęby. facet zrywa się z fotela i krzyczy przerażony: rany, jestem pandą!

** co jest całkiem bez sensu, bo nawet lekarze piszą wyraźniej od mnie. kolejny dowód, że myślenie życzeniowe zaciemnia rozum.

środa, 23 września 2015

AAA szarego kocura oddam w dobre ręce


Budda aka Filip aka Filander wraca do zdrowia i jeśli jeszcze ma trudności z przemieszczaniem się, to z wrodzonej nieśmiałości oraz przejedzenia.

zabrałam go wczoraj na wybieg. przesadzałam kwiatki, więc myślę - niech połazi po trawniku. ale leniuszek usadowił się między doniczkami. i zaraz obok zmaterializowała się Likaonica z opuchniętym nosem (ale już mnie opuchniętym, dostaje antybiotyk). mimo że Fikander starał jej się przypodobać żałosnym popiskiwaniem (już umie!), został osyczany z pół metra, po czym na wszelki wypadek powiedziałam Likaonowi, że to nieładnie i niech da spokój.

zaraz potem zjawiła się Princzipessa - jak wiadomo, wszystkie koty mają wbudowany tryb pasterski i lubią pilnować ludzi przy robotach w plenerze - która oceniła Buddę złym okiem, ale nic nie powiedziała. kocur ewakuował się między moje stopy, ale że musiałam po coś tam pójść, odstawiłam go delikatnie pomiędzy doniczki. po chwili wracam i kucam przy worku z ziemią, a Princzipessa biegiem tyr-tyr-tyr ładuje mi się między stopy - dokładnie tam, gdzie chwilę wcześniej był kocur - i wymownym spojrzeniem informuje go, gdzie jest jego miejsce, a raczej: które miejsce nie jest jego.

ponieważ Princzipessa jest za duża, żebym mogła kucać z nią między stopami - trochę się czułam, jakbym ją próbowała ujeżdżać - musiała się przesunąć, ale niedaleczko. i tak, gdy po chwili A. wyszedł spytać, jak mi idzie, zastał mnie otoczoną przez trzy siedzące w równych odstępach koty, rzucające sobie nieprzychylne (w dwóch przypadkach) i zdziwione (w jednym najmniejszym przypadku) spojrzenia. kocia królowa i dwór.

wrzuciłam Fikandra na olx. będę się z nim rozstawać z ciężkim sercem, ale naprawdę nie ogarniemy go logistycznie. już teraz nasze wyjazdy na święta itp. przypominają zwijanie obozu cyrkowego.



bym zapomniała!

ostatnio klasa Juniora rozmawiała o różnych zawodach i specjalizowaniu się w różnych rzeczach. i Junior doniósł, ze sporą satysfakcją, iż pani podała przykład jego mamy - czyli mnie, c'nie - jako osoby specjalizującej się w tym, w czym się specjalizuję. i na to cała klasa kolegów i  koleżanek zrobiła wielkie "jacie! Junior, to twoja mama naprawdę jest tymatym? jacie!" i Junior się pławił do końca lekcji w rówieśniczej zazdrości, że ma taką specjalizującą się mamę. może mi przestanie zadawać pytania w stylu: mamo, czemu ty masz taką głupią pracę? mamo, a nie nudzi ci się tak pisać przy tym komputerze? mamo, a nie wolałabyś być nauczycielką albo kierowniczką hipermarketu? (Junior uparcie wierzy, że kierownik hipermarketu jest jak udzielny książę, który sobie może w każdej chwili wejść między dowolne regały i wziąć "na zawsze" nerfa albo czekoladę z orzechami). chyba narysuję laurkę dla pani wychowawczyni normalnie ;)


wtorek, 22 września 2015

prawie karta prawie choroby


kocur roboczo zwany Buddą (bo żyło mu się dobrze, to przeszedł przez ogrodzenie, poznał prawdziwy świat i teraz strasznie dużo medytuje), Filipem (od konopi) lub Fikandrem (patrz Bromba i inni)  ma się lepiej. strasznie dużo je i proporcjonalnie śpi. czasami tak mocno, że nawet nie budzi się na siku, co mu niestety nie przeszkadza tego siku robić... blech. trochę chodzi po swoim pokoju, ale nie bryka. szczególnie serdeczna relacja łączy go z moimi stopami i nie przegapi żadnej okazji, żeby między nimi przysiąść. głównie lewa zdaje się dobrze mu robi na poczucie bezpieczeństwa i jak tylko dłuższą chwilę się nie rusza, próbuje ją przysposobić na poduszkę. poza tym z usposobienia jest raczej zły na świat: ciągle macha ogonem. może go wkurza, że nie może mruczeć? bo jakoś na razie nie może. ale zaczyna piszczeć i bulgotać.

Likaon natomiast dostał antybiotyk na spuchnięty nos i mamy obserwować, czy pomaga. jak nie pomoże, to znaczy, że jednak ma tam jakieś ciało obce. trzeba ją będzie uśpić i usunąć. obie wolimy, żeby do tego nie doszło.



poniedziałek, 21 września 2015

nowina 2

aletrzymasz się czegos, Il? pisze posta ze smartfona przez wi-fi!

nowiny


przede wszystkim w sobotę prawie zabiłam kota.

a było to tak. w piątek wieczorem na naszym podwórku pojawiło się na oko 3-miesięczne kocię i donośnym miaukiem weszło z A. w polemikę na sobie tylko znany temat. kiedy A. próbował kocię złapać, żebym mogła wjechać do garażu, nie robiąc mu krzywdy, wlazło do auta – gdzieś w bebechy przez podwozie. myśleliśmy, że jak będę wjeżdżać do garażu - baaardzo powoli i ostrożnie - to wyskoczy i czmychnie, ale nie. przenocowało w garażu, zostawiając takie ślady swojej bytności jak opróżniona miska i napełniona (no bez przesady) kuweta.

w sobotę rano znowu siedziało w aucie, no ale potrzebowałam tego auta użyć, więc postanowiłam bardzo ostrożnie i powoli wyjechać, a potem trochę postać na podjeździe, żeby dać kaskaderowi szansę na czmychnięcie. ruszyłam - z otwartymi oknami (żeby mieć nasłuch) i w ślimaczym tempie - ale kocię jakoś przysnęło czy przejedzone było... dość, że zamiast wyskoczyć, z głośnym wizgiem spadło pod auto - ale pomiędzy osie, więc go na szczęście nie przejechałam. spadło i czymś przydzwoniło o podłogę wyłożoną gresem, więc niemiękką. od razu stanęłam i za nim pobiegłam. dało się łatwo dogonić, bo raz, że zostawiało ślady w postaci kropelek krwi, a dwa że siadło tuż za winklem, jakby ogłuszone i z krwią kapiącą z małego noska... chciałam zemdleć, ale nie zemdlałam, bo przecież jakbym zemdlała, a Junior by wyszedł i znalazł krwawiącego kota i nieprzytomną matkę, to by miał traumę, a nic tak matki nie stawia do pionu jak konieczność zapobiegania dzieckowym traumom. więc zawezwałam A. na pomoc. wspólnie oceniliśmy, że kocię nie ma nic złamanego i nie ma krwotoku wewnętrznego, ale bez fachowej konsultacji się nie obędzie.

weterynarz stwierdziła, że kocię jest kocurem i nie ma nic złamanego, nie ma uszkodzonych płuc ani czaszki, nie ma objawów krwotoku wewnętrznego itd, ale coś ma niehalo w okolicach tchawicy (bo chociaż oddycha normalnie, to tak dziwnie kicha/prycha). dostał parę zastrzyków i objęliśmy go obserwacją w garderobie, która już rok temu za czasów dzieciństwa Likaona została "kocim pokojem". sobotę przespał na prochach. w niedzielę zaczął jeść i pić (apetyt ma bardzo zdrowy). do kuwety chodzi samodzielnie. ale niestety widać, że przełykanie sprawia mu ból (może jakieś obrzęk?), no i jak przedtem gadał bez przerwy, tak od czasu wypadku milczy jak zaklęty. i cały czas siedzi w pudełku, a przecież zdrowe kocię, nawet wystraszone i półdzikie, nie siedziałoby tak niemrawo dwie doby.

musimy jechać na kontrolę. to od razu zabierzemy Likaona, bo jej nos spuchł i głupio wygląda, jakby był zadarty. nawet bym jej wybaczyła ten głupi wygląd, ale widać, że boli. a po kotach przeważnie nie widać, że boli, więc jeśli już widać, to boli solidnie. niestety, nie da się kotu wytłumaczyć, że może ja ci zrobię zimne okłady i obejrzę delikatnie (bo mi się widzi, że w nosie może tkwić jakieś żądło czy inny cierń). może weterynarz będzie miała jakiś kreatywny pomysł albo najlepiej panaceum...


piątek, 18 września 2015

co mnie łechce


a właściwie kto. szef mnie łechce. czasami tak, że mam ochotę się odwinąć. gdy na przykład dostaję do obróbki drugą część zeszłorocznego koncentratu, co naturalnie dowodzi, że a) z poprzednio powierzonego mi zadania wywiązałam się bardzo dobrze lub b) nikt inny nie dał się w to wrobić. w tym miejscu jednak zaczyna mnie również mile łechtać świadomość, że idzie mi dużo sprawniej niż rok temu. ponieważ obiektywnie robota nie jest łatwiejsza, więc wniosek może być tylko jeden - gdzieś po drodze wykonałam kolejny krok w rozwoju zawodowym (który jednak nie zostanie raczej wymiernie nagrodzony przez szefa wszystkich szefów, więc pozostaje mi tylko pławić się w osobistej satysfakcji).

czasami też szef mnie łechce wprost i bez ogródek: pani Regino, bo z innego działu wysłali to do innego wykonawcy, no i dostali taki tekst, co się do niczego nie nadaje. może pani poprawić? nie wiem, mogę? a może nie umiem. w ciemno się nie wypowiadam. ale wymknęło mi się, że może ktoś inny poprawi lepiej? nikt inny nie, bo pani jest naszą ostatnią deską i najwyższą instancją.co może oznaczać, że a) zostałam cichcem obwołana redakcyjnym miszczem wszechwag, tylko mi zapomnieli przysłać zaproszenie na galę z wręczaniem dyplomów lub b) szef się w końcu nauczył, że machanie marchewką nic nie kosztuje, a efekt daje piorunujący. (poprawiłam. nie było to wielkie wyzwanie. po prostu pierwszy zleceniobiorca się starał, ale na razie zna tylko gramatykę, a to 10-15% umiejętności potrzebnych w tym fachu).

powyższe pozwala wywnioskować, że byłam zmuszona do odbycia kolejnej rozmowy telefonicznej z moim ujmującym, lecz przepotwornie stękającym szefem. ale robię się coraz cwańsza. skoro mnie zmusza do słuchania, jak yyyyy krąży wokół ehm tematu i aaam zbiera myśli, to będę się bronić przez atak: no skoro już rozmawiamy, to jak tam moja podwyżka? może ja pana uzbroję w kilka argumentów do przekazania szefowi wszystkich szefów? (że na przykład nie macie drugiej takiej jak ja!). zobaczymy, czy się a) zahartuje i przestanie nawet tłumaczyć, jak to nie ma na nic wpływu, b) wywalczy mi podwyżkę, czy c) przestanie dzwonić i nauczy się zwięźle prezentować swoje potrzeby na piśmie. w sumie nie wiem, czy bardziej by mnie ucieszyło b czy c, ale jak znam życie, to będzie a.