poniedziałek, 31 sierpnia 2015

lepiej, tak?


na pierwszej stronie drukowanego na papierze kredowym biuletynu gmina dumnie informuje, że jej mieszkańcom żyje się lepiej niż gdzie indziej. bo gmina stwarza swoim mieszkańcom mega wypaśne warunki bytowe mierzone takimi kryteriami jak średnia liczba uczniów w klasie szkoły podstawowej. otóż ta liczba wynosi - ależ mi nerw strzelił! - 19. fajnie. to ciekawe, ile jest klas liczących po 15 dzieci, że gmina osiąga taką średnią, chociaż w klasie Juniora stan osobowy na koniec ubiegłego roku szkolnego wynosił 29? a jeśli w tym roku spadnie, to nie dzięki staraniom gmin samorządowych, ale z powodu emigracji zarobkowej (co w czerwcu deklarowały dwie rodziny, które zamierzały zabrać dziecka na stałe do raj[ch]u) oraz trwałego rozpadu pożycia małżeńskiego (kolejne dwie rodziny i dzieci wyjeżdżające z matkami do nowych tatusiów).

zawsze w obliczu takich statystyk czuję się rodzicem ucznia drugiej kategorii. ale tym razem samopoczucie pogarsza mi dodatkowo rzut okiem na faktury za podręczniki szkolne. bo otóż w klasach pierwszych, drugich i czwartych - które w naszej szkole liczą sporo poniżej gminnej średniej - dzieci dostają podręczniki za darmo. a Junior jest w trzeciej i na same książki wydaliśmy prawie cztery stówki. i nie chodzi o to, że mnie nie stać, żeby było jasne. gdyby mnie nie było stać, to bym sprzedała obrączkę - i tak nie noszę. chodzi o oburzającą nierówność warunków edukacyjnych, jakie moje państwo tworzy dla swoich młodych obywateli. oraz o naszą totalną bezradność, bo nie mam złudzeń, że najbliższe wybory zmienią cokolwiek na lepsze w krajowej pseudo-prorodzinnej polityce społecznej. pięć stów na każde dziecko? buahahahaha, to nam przede wszystkim w niektórych rejonach gwałtownie wzrośnie liczba sierot, bo rodzice im się w dwa kwartały zapiją na śmierć. (z tym że my z A. nawet upijać się z rozpaczy będziemy musieli na swoje, bo jako niepatriotyczni rodzice jedynaka się nie załapiemy na dotację. i bardzo dobrze - mam swój honor ;)).


niedziela, 30 sierpnia 2015

Aaaaby wystąpić w reklamie


moglibyśmy dziś od rana reklamować dowolny produkt, w kampanii którego podstawą jest wizerunek szczęśliwej rodzinki.

obudziliśmy się z A. o 8:20 i przez chwilę z czułością patrzyliśmy sobie w oczy (kto pierwszy leci do łazienki?). kilka minut później usłyszeliśmy subtelne pukanie do drzwi (miesiące treningu pt. "nie wchodzić do sypialni rodziców bez pukania" zaczynają dawać efekty). przez kolejne 2 kwadranse toboliliśmy się w trójkę w pościeli (a mnie się śniło, że zjadłam kaszkę dla niemowląt w proszku z robakiem w środku.)

następnie podreptaliśmy do kuchni szykować śniadanie (preferowani reklamodawcy: producenci mozarelli, prawdziwego masła, dobrej herbaty oraz miodu). Junior wyjrzał za okno i okazało się, że pogoda wyjątkowo sprzyja, więc śniadanie zjedliśmy na tarasie (i jak zawsze przy takiej okazji przyjęliśmy życzenia smacznego od wszystkich sąsiadów, którzy w połowie naszego posiłku wracali ze mszy, co nas płynnie prowadzi do kampanii pod hasłem "tak pięknego ogrodu nie wymodlisz. sięgnij po narzędzia ogrodowe/nawozy/środki ochrony roślin [niepotrzebne skreślić] XXX"). potem piliśmy z A. kawkę (oczywista sprawa), a Junior przenajdelikatniej czesał moje świeżo zregenerowane włosy (mogę też reklamować ampułki regenerujące!). i pomyśleć tylko, że myślałam, że w czesanie mamy lubią się bawić wyłącznie małe dziewczynki...

następnie zajęliśmy się obowiązkami domowymi: Junior poleciał w plener szukać patyków na różdżki niezbędne podczas popołudniowego seansu Insygniów Śmierci (ekskluzywna oferta dla J.K. Rowling); A. nadrabiał jakieś pracowe dokumenty (dyskretny product placement sprzętu komputerowego); a ja skracałam świeżo nabyte spodnie, bo przecież dla ludzi naszego wzrostu nie da się kupić spodni, żeby były od razu dobre (hmmmm mogę sprzedać pomysł na show "perfekcyjnie zaradna gospodyni domowa").

 i tak dalej. a wszystko to w cudownie słodkiej atmosferze. chwilo trwaj.

(tylko poważne oferty od reklamodawców proszę zamieszczać w komentarzach).

czwartek, 27 sierpnia 2015

moja kontrowersyjna opinia na temat sportu zawodowego


najkrócej mówiąc: powinni tego zakazać. zdelegalizować. zlikwidować wszystkie kluby i federacje, zaprzestać organizacji igrzysk, pucharów, memoriałów i mistrzostw.

jak ktoś ma kaprys popołudniami czynnie poodpoczywać, nie widzę przeciwskazań. ale żadnych profesjonalnych atletów, piłkarzy czy żużlowców.

bo niby czemu to służy? działaczom, którzy się pławią w luksusie dzięki korupcjogennym układom i różnym ustawkom. odzwyczają się. generowaniu kosztów przez sponsorów? niech dziady płacą podatki, będzie na Delfinka w każdej gminie. podsycaniu narodowej dumy? raczej utrwalaniu międzynarodowych podziałów. pokonywaniu ograniczeń? po coś nam natura dała te ograniczenia, a ich zawodowe pokonywanie prowadzi w najlepszym razie do kontuzji, a przeważnie do zwyrodnień i wynaturzeń  - no jak wyglądają zawodowe biegaczki, sztangiści itd. przecież to jest obraza boska.


tyle.


środa, 26 sierpnia 2015

stejdżink-srejdżink


maliny.

średniej wielkości smuta


starsza siostra tych, co mieszkały nad brzegiem błękitnej rzeczki:

... bo specjalnie jechałam 15 km, żeby kupić tusz do drukarki i dopiero w domu zorientowałam się, że przez omyłkę wzięłam kolorowy zamiast czarnego...
... bo nie mam pomysłu, co zrobić z resztkami po produkcji malinowego soku. jak wyrzucam wytłoki do kosza na kompost, to tyle się wokół niego kręci os, że nie można się zbliżyć...
... bo jedziemy dziś do właścicieli działeczki odebrać zaliczkę. nie ma się już co łudzić, że do końca wakacji zdołamy ją kupić. lada moment więc kupi ją ktoś inny i o.
... bo nam uschły dwie jarzębiny, dwie kaliny i jeden głóg. podlewaliśmy, naprawdę. przez sierpień wlaliśmy w ogród 25 m3 wody, ale nie codziennie pod wszystko. i kilka roślin - teoretycznie już dobrze ukorzenionych i sporych - wzięło i padło...
... a wczoraj śniło mi się, że byliśmy z A. na spektaklu jakiegoś awangardowego teatru. (nie cierpię teatru, a szczególnie nie cierpię teatru awangardowego) i A. na chwilę wyszedł po cośtam na parking. i ja miałam zająć miejsce, a on miał zaraz wrócić. i spektakl się zaczął, a jego nie ma. i się skończył, a jego nie ma. i się zaczęło jakieś afterparty, koktajle itepe, a ja chodzę pomiędzy ludźmi i dopytuję, czy ktoś go nie widział. a on zniknął. i już się nie znalazł...
... a dziś mi się śniło, że wsiadam do samochodu (ostatnio sporo jeździłam, więc obfitość motywu motoryzacyjnego mnie nie dziwi) koło mojej starej podstawówki, a tu z rowu wyłazi tygrys. spory, ale jakby niedomagający. i ja głupia wyszłam go obejrzeć, a on się na mnie rzucił. ledwie uciekłam do pobliskiego domu, ale już nie mogłam z niego wyjść i zostałam uwięziona z właścicielami w środku, bo ten tygrys wciąż na nas czyhał na zewnątrz i znikąd pomocy. aż do rana.

... także ten, bu.



środa, 19 sierpnia 2015

nawłociami jesień się zaczyna



tak, tak nawłociami (mimoza mi się zawsze źle kojarzyła, z taką nadętą dziunią). to te żółte, co chętnie rosną po różnych nieużytkach. dobry miód z nich jest.

Junior na wywczasach u Babci zażywa rozrywek, jak to: wchodzenie na dach po lotki od badmintona czy jeżdżenie rowerem nad zalew, gdzie "pływam, mamo, jak na olimpiadzie, tylko jedną ręką zatykam sobie nos". a ostatnio został przez Ciotkę, zwaną niesłusznie i krzywdząco Petunią, zapisany na półkolonie z nauką gry w tenisa. ten to pożyje. stęsknieni rodzice w międzyczasie przyozdobili mu pokój wściekle zieloną pufą, mięciutkim granatowym kocykiem i wielkim plakatem z Jak wytresować smoka (ale to głównie po to, żeby zasłonić plamy na ścianie, które wyprodukował przed wakacjami, rzucając w nie przylepnym glutem).

rynek nieruchomości dalej w ruinie. nie mając specjalnie innego wyboru, daliśmy jeszcze jedną szansę panu agentowi od problemów z samochodem. przyjechał, żeby przedstawić i omówić "strategię". w sumie to strategia sprowadza się do tego, że trzeba zejść ceny, gdyż rynek nieruchomości jest w ruinie nie tylko pod względem profesjonalizmu pośredników, ale też pod większością innych względów.  poza tym nasz domek stoi za daleko od centrum. i nie ma trzystu metrów kwadratowych. a trzeba mieć na uwadze, że nie będzie się robił coraz nowszy. na dowód zacytowano nam opinie kilku specjalistów i niezależnych czynników. (nie byłabym jednak sobą, gdybym nie przeprowadziła własnej analizy zysków i strat [ze szczególnie świadomym pominięciem kosztów utopionych], kilku symulacji i nieporadnej próby wykorzystania metody scenariuszowej. przekonały mnie*).

a wczoraj miałam na chacie hołmstejdżink:level:expert. przyjechała pani specjalistka z Berlina. (takie czasy, że specjaliści mieszkający w Berlinie przyjeżdżają na Dolny Śląsk do pracy!) co ja mówię "pani"? mnie się w głowie nie mieści, że takim dzieciom dają prawo jazdy! (mam taki problem, że jak byłam dzieckiem, to świat był pełen starych ludzi. kilkadziesiąt lat później stwierdzam, że na naszej planecie dominują bezczelnie młodzi młodzieniaszkowie).  ale wracając do specjalistki: bym nie uwierzyła, jaki można osiągnąć efekt przy użyciu kilku kolorowych kocyków (w tym jednego z czasów niemowlęctwa Juniora. jest błękitny i wystąpił w roli drugoplanowej na narożniku w salonie), talerzy, naczyń szklanych i wyrobów wiklinowych z mojej własnej kuchni oraz paru gałązek malin**, rzuconego niedbale żakietu i pary czarnych szpilek. mam obawy, czy po obejrzeniu zrobionych przez specjalistkę zdjęć nie dojdę do wniosku, że to jest dom moich marzeń (a sory, to przecież jest dom moich marzeń) i innego nie chcę (tyle tylko, że przecież chcę).


*głównie o tym, że minęłam się z powołaniem. powinnam była zostać analitykiem czegoś. ja bym analizowała, a inni niech sobie podejmują decyzje, pfff.

** gałązki malin (z malinami wciąż nań) były moim autorskim wkładem. podobnie jak bukiet ze słoneczników i jarzębiny. co również przekonało mnie, że minęłam się z powołaniem. gdybym jeszcze opanowała artystyczne drapowanie kocyków, mogłabym spokojnie zostać hołmstejdżerem. tylko że niestety artystyczne drapowanie wymaga harmonijnego współdziałania z entropią, a my się z koleżanką słabo dogadujemy, bo ja ją niestety - co do zasady - zwalczam: redukuję, eliminuję, anihiluję.




niedziela, 16 sierpnia 2015

strach się bać to mało powiedziane


zdarza się, że naprawdę na poważnie biorę pod uwagę scenariusz "sprzedajmy wszystko - byle szybko - i uciekajmy stąd". ostatnio mi się tak zdarzyło po obejrzeniu wywiadu - hm "wywiadu" - z panią kretyn (nie mylić z kretynką).

z tego miejsca oświadczam, że jeśli mój kraj ma mieć takiego ministra kultury albo czegokolwiek innego, to jako osoba obdarzona (obciążona?) wrażliwością, inteligencją i poczuciem wstydu, nie wyobrażam sobie. niczego sobie nie wyobrażam. ani tu zostać, ani jechać z takim stygmatem gdzieś w świat.

przeprowadziliśmy z A. pobieżne porównanie pani kretyn z Maciarewiczem, Giertychem i Korwinem i doszliśmy do smutnego wniosku, że jednak co do zasady, jak już kobieta się za coś bierze, to jest w tym lepsza niż faceci. agresja werbalna? proszbardz. piramidalna bezczelność? zerowa komunikatywność? ślepy dogmatyzm? dwulicowa moralność? szczera i bezinteresowna nienawiść i pogarda? mówisz i masz.

świat jest przerażający. a sporą dawkę jego przerażającości zawiera w sobie polska scena polityczna. bosz, gdzie te czasy, gdy największych emocji dostarczały gawiedzi wyskoki Gabriela Janowskiego...





środa, 12 sierpnia 2015

złapać za kudły i potrząsnąć


nie poddaję się. wymyśliłam, że znajdę w Mieście jakieś rzetelne biuro nieruchomości wyposażone w profesjonalny sprzęt fotograficzny. będę surfować do skutku, do upadłego, aż znajdę. (bo pan agent chyba się wtopił w miękki asfalt pod stacją benzynową i słuch po nim zaginął. a może nie ma nastroju na rozmowy? w jakim świecie ci ludzie żyją? nie słyszeli, że czas to pieniądz? czy może - uwaga: teoria spiskowa - wymyślił sobie taki przewrotny sposób na uświadomienie nam, że dysponujemy "nieruchomością niesprzedawalną". zbywa klienta poprzez olewanie. hm?)

no to surfuję. i ręce załamuję. na przykład jedno ą-ę biuro wystawia dom za prawie cztery bańki. co ważne, ma go w ofercie na wyłączność, czyli teoretycznie (tzn. według wszelkich branżowych serwisów) powinno gryźć murawę, aby ten dom sprzedać. i nie musi się bać, że ono tu poczyni nakłady na promocję, a klient dotrze do sprzedających bokiem i mu prowizja przepadnie (przy ofercie na wyłączność, sprzedający i tak musiałby w takiej sytuacji zapłacić prowizję biura). i co to biuro wstawia do ogłoszenia, jako "film pokazujący nieruchomość". szczypałam się w przedramię oglądając, ale nie - nie zdawało mi się: pokaz slajdów z umieszczonych w tym samym ogłoszeniu zdjęć. zresztą marnych i nielicznych. nawet podkładu muzycznego nie dodali.

surfuję więc dalej. i znajduję TA!DAM! na serwerze jednego z tysięcy biur nieruchomości w Mieście nasze własne ogłoszenie: fotki zrobione przez A., skopiowane z OLX'a, i mój fachowy opis skopiowany z tego samego źródła. a wszystko opatrzone "oferujemy na sprzedaż". biuro, które nie ma ze mną podpisanej żadnej umowy - bo jak mu wytłumaczyłam, nie chcę, aby zdjęcia mojego domeczku wisiały wśród ich zdjęć łazienek z kalesonami na kaloryferach - bierze sobie z sieci nasze zdjęcia, nasz opis i bez żadnych podstaw umieszcza w "bazie swoich ofert". aż mi w uszach zaszumiało. wypadałoby wziąć za łeb i potrząsnąć, ale nie mam siły się z nimi po sądach szarpać. na razie wysłałam mailem stanowcze żądanie usunięcia oferty z biurowego serwisu. a jak nie pomoże, to jutro na nich naślę otodom - coś tam jest w regulaminie o zakazie kopiowania i publikowania zdjęć, a może prawnicy pracują w klimatyzowanym biurze i im się nudzi, więc chętnie poegzekwują prawo, porządek i kary umowne. bo normalnie nie wiem jak Polska, ale rynek nieruchomości to z pewnością jest w ruinie.





czy skoro u nas jest goręcej niż zwykle, to gdzieś jest zimniej? jadę!


wrzuciłam na fejsa zdjęcie profilowe - może mnie wreszcie przestanie szykanować zarzutami, że znajomi nie mogą mnie rozpoznać. a na tym zdjęciu i tak mnie nie rozpoznają. i nie tylko dlatego, że jest to stare zdjęcie. w tym miejscu przypomina mi się stary kawał:

dwie dziewczynki bawią się na trzepaku i przechwalają. Ania mówi: A ja mam sweterek z literą A jak Ania. Na co Gosia odpowiada: A ja mam bluzkę z literką D jak dziewica. Ania zdziwiona: To ty jeszcze jesteś dziewicą? Gosia: No coś ty, to jest stara bluzka.

wiem, słabe. ale upał.

być może w związku z upałem tegoroczny sezon łowiecki pańciuńkowych kotecek jest niezwykle udany. już się dziewczyny przeżarły i postanowiły się przestawić na myślistwo rekreacyjne. palą, ale się nie zaciągają. to jest, chciałam powiedzieć: polują, ale nie zjadają. podzieliły sobie posesję (uwielbiam to słowo, sprawia, że czuję się zamożna) na strefy magazynowe: Princzipessa układa truchła na tarasie, Likaon na podjeździe. dzisiaj rano sprzątnęłam dwie dorodne myszy polne i jedną małą norniczkę. doprawdy, dbają dziewczyny, żebym nie miała przesadnego apetytu.

a oto debiut Princzipessy w internetach:"w drodze na polowanie"














zdjęcia dzięki uprzejmości Ill :)


wtorek, 11 sierpnia 2015

paradoksik


już nam pewnie zaklepana działeczka z mnóstwem zalet przepadnie, bo koniec sierpnia zbliża się wielkimi krokami. nie czas na pielęgnowanie złudzeń. postanowiliśmy więc apgrejdować strategię i zmobilizować agenta nieruchomości marchewką w postaci umowy na wyłączność. co prawda jak dotąd pan się nie wykazał, ale wchodziliśmy mu w paradę swoimi ogłoszeniami, które jednak przyciągały tylko tabuny tak zwanych oglądaczy (czyli marzycieli, których nie stać, ale za to mają wolny czas, to sobie jeżdżą i ludziom dupę zawracają).

umówiliśmy się z panem agentem na spotkanie u nas w domu, żeby spokojnie obgadać nasze oczekiwania, wnioski z jego "analizy rynku", wachlarz możliwości itepe. na okoliczność nowych zdjęć - bo tu i ówdzie wymieniliśmy narzutę, obraz czy stolik - omiotłam pajęczyny i czekamy. o umówionej porze pana nie ma. dzwonię. zajęte. esemesuję. zero odzewu. dzwonię znowu. włącza się poczta. szlag mnie trafia. w sukurs przychodzi A. dzwoni ze swojego telefonu. po kilku próbach się dodzwania. i ach! pan agent właśnie ku nam jechał, gdy wyjeżdżając ze stacji benzynowej został staranowany przez złego sprawcę, który następnie uszedł z miejsca zdarzenia. i teraz biedny pan agent czeka w skwarze na policję, szuka świadków i ogólnie ma pandemonium. i od ponad godziny nie znalazł chwileczki, żeby uprzedzić, iż nie dotrze.

szczerze? nie kupuję. przy budowie domu każdy inwestor uczy się takich śpiewek na pamięć: kiedy wykonawca umawia się na spotkanie albo termin rozpoczęcia robót, ale nie przyjeżdża i w ogóle nie można się z nim skontaktować, bo jak się wkrótce okazuje "ma zepsuty telefon" lub "ukradli mu aparat" lub też "musiał zawieźć teściową do szpitala", "nie miał z kim dziecka zostawić, bo żona musiała wyjechać na delegację" oraz obowiązkowo, ale to bezdyskusyjnie "zepsuło mu się auto" łamane przez "był już w drodze, ale miał stłuczkę".

media ostatnio burczały, że bezrobocie spada, po pośredniakach mnóstwo ofert pracy, a robić nie ma komu (w sensie fachowców brak). z biurami nieruchomości jakoś podobnie - niby zabiegają, żeby umieścić dom w swojej ofercie, a potem tak jakby tracą zainteresowanie. mają tylko fachowców do pozyskiwania ofert do bazy, ale już do obsługiwania klienta i sprzedawania nieruchomości to nieteges?

ależ jestem... jakim jednym słowem można wyrazić "sfrustrowana+wściekła+bezradna"? chyba wkuhwiona pasuje.


poniedziałek, 10 sierpnia 2015

kiedy upał nie odpuszcza...


... najlepiej jest wskoczyć do basenu ze suchym lodem i zamknąć się w nim od środka.



pocztówki z przeszłości


wzruszyłam się, oglądając zdjęcia witryn sklepowych z Bloku Wschodniego, a szczególnie wystawy zakładu fotograficznego. to były piękne czasy. nikt jeszcze nie słyszał o ochronie wizerunku. ba, prawdopodobnie nikt nawet nie wiedział, czym jest wizerunek, ale co najlepsze: nie bardzo było go przed czym chronić, c'nie?
działał taki zakład fotograficzny z wystawą pełną ludzkich zdjęć portretowych (głównie formatu legitymacyjnego) przy przystanku, na którym się czekało na autobus na moje przedmieście. bardzo lubiłam te fotki oglądać, ponieważ nikt wtedy nie słyszał także o fotoszopach czy retuszowaniu, a typowy makijaż doprawdy nie poprawiał damskiej urody, więc mogłam się dowartościować i szybko podnieść na duchu, że może nie jestem fotogeniczna, ale nikt inny też nie jest, więc pfff ;)

te pocztówki z przeszłości ładnie mi się nałożyły na obejrzany wczoraj Bilet na księżyc. co ja mogę powiedzieć... pan Mateusz Kościukiewicz rządzi (btw, z urody trochę John Snow, mlask). (młodych polskich aktorów widuję przeważnie w serialach, co je ogląda Mama, więc miałam wyrobione na ich temat bardzo kategoryczne zdanie, a tu mi wybitna jednostka całkiem zaburzyła światopogląd. to miłe). co więcej... jeszcze tydzień temu zarzekałam się, że będę oglądać tylko filmy, po obejrzeniu których nie jest mi smutniej niż było przed. po tym filmie nie zrobiło mi się smutniej, ale przez cały czas tak się strasznie martwiłam tymi wszystkimi złymi rzeczami, które z pewnością spadną na Adama w kamaszach (się widziało Samowolkę, się wie, o czym się mówi)... brrrrr! muszę więc nanieść poprawkę: będę oglądać tylko filmy sci-fi i fantasy (jednakże z wyjątkiem dzieł opartych na twórczości Tolkiena, bo - podobnie jak pierwowzory - są nudne do wyrzygania. sory za szczerość). może być fantasy typu Miłość Larsa. tak, owszem, to jest fantasy. szybciej uwierzę, że grozi nam atak ze strony zamieszkujących sąsiednią galaktykę inteligentnych robali, niż dam się przekonać, że gdzieś na naszym świecie można znaleźć lokalną społeczność, która by wybrała Biancę do rady szkoły, no ludzie ;) oczywiście, teoretycznie mogłam się martwić przez całą fabułę, że Larsowi się pogorszy, jednakże byłam zbyt zajęta zakochiwaniem się w Ryanie Goslingu, ament.

p.s. nie pisałam tyle czasu, bo przez sporą jego część z połową "jawnych" czytelników tego bloga rozmawiałam twarzą w twarz, więc bez sensu, żeby jeszcze im potem zdawać relację online. tak, to jest kolejny nieumiejętnie zakamuflowany apel o jakiś komentarz od czasu do czasu. do Ciebie mówię. no weź.