niedziela, 3 września 2017

tę bajkę, którą tu czytacie, siabadaba


ledwom się pochwaliła w mediach społecznościowych, że Synek wpadł w szwung cukierniczy i wyprodukował drożdżowe bułeczki (nie wiem, po kim ma dar do ciasta drożdżowego, ja parę razy w życiu próbowałam zrobić i nigdy mi nie wyszło, a temu od pierwszego podejścia!), a już nius się zdezaktualizował, a szwung uogólnił i po dwóch blaszkach bez (słodkich do wyrzygania, ale to wina przepisu) zaowocował garnkiem pieczarkowej i drugim z pomidorową. owszem, pieczenie i gotowanie przebiega pod moim bacznym okiem (szkoła dziś w ogóle nie uczy czytania przepisów, a okazuje się, że różnica między "czubkiem łyżki" a "czubatą łyżką" wcale nie musi być oczywista), a w przypadku zup po prostu pod dyktando, ale trzeba oddać Synowi honor, że dyktuję z pralni (czyli krzyczę przez wysokość całej kondygnacji, a nie stoję nad głową ani nawet za plecami). jak dotąd bez pudła - wszystko smaczne, doprawione bez zarzutu... Junior snuje wizje rozmaitych konkursów kulinarnych, które zamiaruje wygrać... Pan Mąż zaczął dopuszczać myśl, że Syn zamiast wziętym chirurgiem plastycznym zostanie modnym szefem kuchni... (ja bynajmniej nie rezygnuję z planów wychowania go na rozchwytywanego architekta, ostatecznie jakiegoś chemika specjalizującego się polimerach, ale co ja tam mam najwięcej do gadania). no i tak czas leci, a tu już jutro nowy rok szkolny. piąta klasa. japierdolę! (podobno inteligentni ludzie więcej klną, nojakurwamyślę!) kiedy moje puchate kociątko wyrosło na prawie nastolatka, ja się pytam?

w międzyczasie mam mnóstwo przemyśleń do zapisania na blogu, ale tak się złożyło, że Pan Mąż wciągnął mnie w strasznie durny serial. naprawdę durny, a trochę seriali w życiu widziałam, więc wiem, co piszę. no więc to jest serial zatytułowany Grimm i zbieżność nazwisk bynajmniej nie jest przypadkowa. problem nie polega jednak na fantastyczności dzieła, bo ja przecież lubię fantastykę, ale na ilości dziur* w scenariuszu. normalnie... gdyby ten scenariusz był czyimś uzębieniem, to nadawałoby się owo uzębienie jedynie do natychmiastowej ekstrakcji - żadnego leczenia zachowawczego. w porównaniu do Grimma taki Strażnik Teksasu jest zwarty jak pośladki zawodnika sumo przed finałowym pojedynkiem w mistrzostwach o mistrzostwo wszechmistrzów i spójny jak... coś bardzo, ale to bardzo spójnego. niestety zakochałam się w jednym łysiejącym gostku z obsady, który dostaje wszystkie najlepsze kwestie** (zapewne koledzy aktorzy go za to nienawidzą), i muszę oglądać, żeby pilnować, czy mu się nic złego nie stanie... wzdech.


* podam przykład, żeby nie było, że jestem gołosłowna. podczas pikniku w lesie jeden jaś z małgosią trafiają przypadkiem na plantację narkotyków. oczywiście zły plantator chce ich zabić, ale zanim to zrobi, sam pada ofiarą jednej nadpobudliwej roszpunki zamieszkującej samotnie tenże las od pacholęcia. jaś z małgosią składają wyjaśnienia na policji i nieszczęściem ich dane wpadają w ręce bardzo złych braci złego plantatora. źli bracia podejrzewają, że zabójcami plantatora byli jaś i małgosia, wiec porywają jasia, zamykają w piwnicy i torturami wyciągają z niego zeznania, które oczywiście nic nie wnoszą, aleojtam. następnie źli bracia jadą do lasu, gdzie wpadają na ślad roszpunki - równocześnie z policjantem-postacią tytułową i moim ulubionym bohaterem, który temu policjantowi pomaga w rozwikływaniu co trudniejszych zagadek, bo policjant jest straszna niezguła - i roszpunka razem z policjantem ich zabijają w obronie własnej. roszpunka zostaje uratowana z kniei i wraca na łono rodziny, policjant wraca na komisariat  i tylko o biednym jasiu zamkniętym w piwnicy nie ma już więcej ani słowa. chociaż może się mylę i za 20 odcinków policjant będzie musiał rozwikłać tajemnicę jego zmumifikowanych zwłok przywiązanych do krzesełka w piwnicy porzuconego domu na przedmieściach...

** podam przykład, żeby nie było, że jestem gołosłowna. mój ulubiony bohater pomaga policjantowi niezgule zabić cztery bardzo złe ludzkokształtne potwory, a wkrótce potem wyjawia mu, że jego (znaczy policjanta) narzeczona ma tak jakby romans (to skomplikowane, czarna magia te sprawy) z jego (policjanta) (uwaga spojler) szefem! i policjant wypada za drzwi, żeby - prawdopodobnie - narzeczoną złapać inflagranti, a szefowi nakłaść po gębie. mój ulubiony bohater próbuje go zatrzymać, sugerując, by może odebrał dzwoniący akurat telefon, bo może dostanie dobrą wiadomość. policjant odbiera i relacjonuje:
- muszę jechać, cztery zabójstwa.
- widzisz, jakie masz ciekawe życie?! - pokrzepia go mój ulubiony bohater.
- TE cztery zabójstwa - wyjaśnia policjant z grobową miną.
- oj, no ale przynajmniej wiesz, kto jest sprawcą.
(jak dla mnie Monroe rozwala system. no i ma taaaakie duże oczy. prawdziwi ludzie nie mają takich dużych oczu, bądźmy szczerzy).

p.s. według statystyk zyskałam niedawno namiętnego czytelnika z terenu Federacji Rosyjskiej. serio? odezwij się, człowieku, no chyba że jesteś putinem i nie możesz, bo zaglądasz incognito, to sorry, nie było tematu. tak czy owak: ahoj! czy raczej priwiet!, jeśli się nie mylę.