wtorek, 28 lutego 2017

wszystko jest po co innego


kabareciarze nie odkryli ameryki (patrz "ucho prezesa", odc. 6). już od dawna wiadomo, że reforma szkolnictwa nie jest po to, żeby w szkołach coś poprawić, ale po to, żeby "odbić" samorządy . chwilę się zastanawiałam, po co jest reforma szpitali, bo przecież nie po to, żeby ludzi lepiej leczyć. (skoro lekarz kierujący resortem nie rozróżnia leków opóźniających owulację od środków wczesnoporonnych, to wnioski się nasuwają same: koleś nie ogarnia podstaw ludzkiej fizjologii, którą studiował przez minimum sześć lat, więc jakie może mieć kompetencje na reformatora?) zastanawiałam się, zastanawiałam i już wiem: żeby przetrzebić stado. jak system runie, to zaradni się przeniosą do prywatnych klinik, a chorzy wymrą. zostaną sami zdrowi i zaradni – ani jedni, ani drudzy nie będą zaś stanowić obciążenia dla państwowej służby zdrowia. tadam!

czyli nie ma co sobie robić podśmiechujek ze zdrowego odżywiania, bo potencjalny pacjent publicznej służby zdrowia się powinien każdej brzytwy chwytać. jedną ręką, a drugą niech lepiej zarabia na te prywatne kliniki, na wypadek gdyby się jednak okazało, że to zdrowe odżywianie nie jest aż takie zdrowe (no bo do zdrowego odżywiania jest potrzebna zdrowa żywność, a weź teraz znajdź zdrową żywność w tym zasyfionym świecie? znajdziesz? no nie znajdziesz...)


czwartek, 23 lutego 2017

jazda bez trzymanki

tak mi się skojarzyło w kontekście ostatnich wystąpień "panów" w różnych częściach świata, że ewidentnie za często sobie powtarzają:

my reach is global
my tower secure
my cause is noble
my power is pure

środa, 22 lutego 2017

luty, luty, weź już idź stąd


zgadałyśmy się z sąsiadkami i zapisałyśmy pół populacji wioskowych chłopaków na półkolonie na miejskim basenie, pardą akłaparku. pomysł genialny, bo hurtowe podejście bardzo ułatwia logistykę. ja na przykład z różnych przyczyn mam tylko dwa kursy w tygodniu, co sobie chwalę, bo Miasto hałasuje i śmierdzi, a jeśli czegoś nie cierpię bardziej od hałasu i smrodu, to chyba tylko pis-u (ups, czy to się kwalifikuje jako mowa nienawiści? w razie czego*, proszę o paczki ze zdrową żywnością** i norweskimi kryminałami). jedyny minus akłaferii polega na tym, że za rok nasze chłopaki będą już chyba na nie za starzy...

podczas gdy Miasto hałasuje i śmierdzi, do nas na prowincję zawitały dwa łabądki. rozkokosiły się w takiej wieeelkiej kałuży na środku pola między Von Hrabiowitzami a sąsiednim prężnym ośrodkiem rehabilitacyjno-lakierniczym*** i pozują do zdjęć. bo wszyscy kierowcy stają i cykają, wiem po sobie. ale innych też przyłapałam.


* może warto przemyśleć taki turnus wypoczynkowy na koszt państwa? wreszcie bym nic nie robiła przez dłuższy czas i pewnie lepiej by mi to zrobiło moim obolałym łapkom niż te prądy i magnesy, które ewidentnie przynoszą efekty odwrotne do oczekiwanych :(

** bilans ostatnich miesięcy przekonał mnie dobitnie, że zdrowe odżywianie kosztuje mnóstwo czasu, energii i pieniędzy. czas mi pochłania wymyślanie, co ugotować. energię to gotowanie, a pieniądze to wiadomo - bo oczywiście jak zaczęliśmy jeść głównie warzywa, to nastała wegeflacja i cukinie po 28 zł za kilo (poczekam, aż mi własne urosną, sękju). ale gdyby jednak przyszło co do czego z tymi paczkami, to ja mogę szczegółowo pisać, co mi do nich pakować, więc PT Nadawca nie będzie musiał sam wymyślać. zawsze to jakieś ułatwienie. na początek poproszę dużo ciemnego kakaa, którym zgodnie z najnowszymi zaleceniami A. zastąpiłam wyeliminowane z menu kawy i herbaty. żeby to kakao miało superlecznicze moce, trzeba je pić bez cukru i na samej wodzie. początkowo trochę syf, ale jak się człowiek przyzwyczai – a człowiek jest się w stanie przyzwyczaić do takich rzeczy, że sam się dziwi – to o niebo lepsze niż normalna kawa z mlekiem sojowym. a'propos: mamy do oddania dwa kilo soi nabytej przez A. w celu produkowania różnych artykułów spożywczych. po pierwszych ambitnych próbach zgodnie uznaliśmy, że do artykułów sojowych to się u nas w domu żaden człowiek nie chce przyzwyczaić, a ptaki tego nie tykają, więc to dwa kilo, co nam zostało, tylko zabiera miejsce w spiżarni. (bo przecież nie będziemy jedzenia wyrzucać! nawet jeśli to soja).


*** a taka smutna wieś, do której warto jechać tylko do lakiernika, bo rehabilitacja i tak nic nie daje :(




poniedziałek, 13 lutego 2017

można powiedzieć, że jestem teściową


podczas gdy ja odbywałam w jadalni kolejną burzę mózgów na temat lokalnego aspergerowca, Junior uprawiał esemesowe życie towarzyskie. kiedy w końcu uderzyłam w gong na znak, że pora na obiad, dziecko pojawiło się przy stole z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

bym nie była sobą, gdybym nie zaczęła dopytywać, co to się mu stało w emocje, że tak dziwnie wygląda.

można powiedzieć, że chodzę z [imię i nazwisko do wiadomości redakcji].

pogratulowałam, bo chyba wypadało. poradziłam też dopytać, czy oblubienica wie, że jeszcze wczoraj nasz sąsiad z von Hrabiowitz twierdził, że to on jest jej chłopakiem (wyparła się go).

bym nie była sobą, gdybym nie poprosiła o doprecyzowanie, na czym właściwie polega chodzenie ze sobą w czwartej klasie szkoły podstawowej. Junior streścił w punktach (moje geny precyzji się odzywają, hej! jakby się odezwały ojcowskie, to zaprezentowałby analogię w formię przypowieści biblijnej). przytaczam dla zainteresowanych: chodzenie ze sobą polega na nieukrywaniu, że się lubi osobę, z którą się chodzi, na mówieniu jej o wszystkim i na przesiadaniu się do niej, jak tylko jest ku temu okazja. póki co żadne całowanie nie wchodzi w grę. tyle.

to jeszcze dla spokoju kazałam sobie pokazać zdjęcie można powiedzieć, że synowej (ładna i sympatyczniejsza od poprzedniej) i spytałam, czy się aby dobrze uczy (na piątki i czwórki) i czy mogę się podzielić tą radosną nowiną z teściem, to jest z ojcem, to jest z mężem. mogę. to i Internetowi powiem, c'nie?



piątek, 10 lutego 2017

szalone czasy


"brodka się ogoliła na łyso" powiedział mi Sąsiad na dzień dobry. a smutny był przy tym bardzo. no taka widać belepok nastała, że kryzys wieku średniego się zaczyna od razu po trzydziestce. nie wymyśliłam, jak go pocieszyć... to znaczy przyszło mi do głowy, że przecież włosy nie zęby i odrosną, ale akurat zmieniliśmy temat i się zmarnowało.

dziś bal karnawałowy! wydarzenie, które straciło już nieco na ważności w Juniorowym kalendarzu, ale wciąż wywołuje w nim takie podniecenie, że wczoraj wieczorem nie mógł zasnąć, biedaczek, a dziś rano wyszedł na autobus kwadrans wcześniej niż zwykle. śniadanie umilaliśmy sobie rozmową o najnowszych trendach kostiumowych. u dziewczynek, przyznaję z żalem, stara bryndza, tyle że zamiast księżniczek, wróżek i motylków w tym roku będą dominować czarownice i kotki. natomiast płeć męska jest zdecydowanie bardziej au currant z bieżącą sytuacją geopolityczną, co przyznaję z jeszcze większym żalem, gdyż pomijając jednostkowe wystąpienia gwiazd światowego futbolu i jednego majkela dżeksona, przystrojoną balonami salą zawładnie dziesięcioosobowa zorganizowana grupa przestępcza składająca się z terrorystów i hakerów. hersztem będzie Junior, jako główny pomysłodawca i dostawca uzbrojenia dla części bandy. mam nadzieję, że żadne grono nie ekstrapoluje Juniorowego imidżu na ogólny system wartości, jaki wynosi z domu, c'nie? (z drugiej strony nie narzekam, bo to najtańsze przebranie w dziejach: maskę Anonimous kupił tego lata za własne piniondze w sklepie z suwenirami w czeskiej Pradze - tak, po takie suweniry sięga to pokolenie - a czarny dres był w promocji w haemie, no i postawmy sprawę jasno: to nie jest "sukienka na jedno wyjście").

a jeszcze mi się przypomniało z niedawnych domowych pogaduszek:

- mamo, czy ja mam bogate słownictwo?
- o tak, bardzo bogate.
- a skąd wiesz?
- bo jakbyś nie miał, to byś spytał, czy znasz dużo słów.

dobrze, że się nie pyta, czy ma zasobny wokabularz :)






wtorek, 7 lutego 2017

jak nas wzbogaca rodzicielstwo

tak nas wzbogaca, że o pieronie, nie przewidziałabym.

ja na przykład z natury jestem boleśnie szczera i prostolinijna, a moja mowa jest zgodna z zaleceniami nowego testamentu: moje tak znaczy tak, a moje nie znaczy nie. na długiej liście zawodów, do których nie mam najmniejszych predyspozycji, dyplomata znajduje się o wiele, wiele wyżej niż na przykład akrobatka cyrkowa (mam trochę lęk wysokości i zdecydowany wstręt do wysiłku fizycznego) czy  chirurg (mięknę w kolanach na widok cudzej krwi).

i taka zupełnie niedyplomatyczna ja na wczorajszym spotkaniu rodziców nie powiedziała tatusiowi naszego klasowego antybohatera tragicznego, że jest głupi cham i prostak.

a było to tak: pani wychowawczyni poinformowała szanownych zebranych, że hiperaktywny gnom ma nową diagnozę - zespół aspergera. takie cuda panie, że się przez prawie cztery lata dziecka nie dało zdiagnozować, a po naszym piśmie do szkoły się nagle dało załatwić megasuperhipersławnego diagnostę w ciągu miesiąca.i już pani chciała przejść do kolejnego punktu agendy, ale się wtrąciłam pytaniem, co w związku z tym? czy to całość diagnozy? czy są jakieś zalecenia do pracy z gnomem? czy ma orzeczony specjalny tryb kształcenia? czy przewidziano szkolenia dla naszych dzieci, jak wobec gnoma postępować? a dla nas rodziców? czy będzie miał asystenta nauczyciela? na co głupek, cham i prostak, to jest tatuś gnoma zaczął na mnie krzyczeć, że co mnie to obchodzi i jakim prawem śmiem w ogóle pytać o coś, co dotyczy jego dziecka (dla jasności - rodzice gnoma podpisali zgodę na informowanie otoczenia o przypadłości swej pociechy).

wśród licznych wad mam również brak cierpliwości do głupich ludzi, ale staram się nad sobą pracować, więc postanowiłam głupiemu chamowi kulturalnie wytłumaczyć. czy muszę dodać, że ciężko jest coś kulturalnie wytłumaczyć głupiemu chamowi, który krzyczy? naszła mnie przy tym refleksja, że asperger aspergerem, ale trudno, żeby dziecko nie było agresywne, jak wynosi z domu takie wzorce. no bo jak może wyglądać komunikacja chama z najbliższą rodziną, kiedy nie ma zahamowań, żeby krzyczeć publicznie na obcych ludzi, którzy próbują z nim prowadzić spokojną, rzeczową rozmowę?

niestety, pomimo niewątpliwej korzyści, jaką jest rozwinięcie zmysłu dyplomatycznego i poprawa samokontroli, wyszłam z wczorajszej wywiadówki w poczuciu bezsilności i osamotnienia. dyrekcja szkoły patrząc mi prosto i głęboko w oczy, skarży się, że gnom stanowi problem, szczególnie że klasa tak trudna, a gnomowi rodzice agresywni i roszczeniowi, by następnego dnia w oficjalnej odpowiedzi na nasze pismo stwierdzić, iż rodzina współpracuje, gnom jest przecież kulturalny (bo nie przeklina. czujecie? bije dzieci, rzuca się nauczycieli i pokopał pana policjanta na pogadance o znakach drogowych, ale kurwa nie przeklina, więc w czym problem?), a poza tym dostarcza "państwa dzieciom, które są wolne od problemów, możliwości rozwijania empatii". nie wymyśliłabym takiej figury, przysięgam. dziewczynka ze zdiagnozowanym mutyzmem, dwójka z padaczką, co najmniej piątka wychowywana przez samotnych rodziców, drugie tyle w rodzinach patchworkowych, pół klasy z potwierdzonymi pieczątką stanami lękowymi itp. to są dzieci wolne od problemów, którym rzeczywiście najbardziej w szkole brakuje okazji do rozwijania empatii...

nowo nabyte umiejętności dyplomatyczne sprawiły, że dyrekcji też nie powiedziałam, co o niej myślę. dopytałam się tylko o te szkolenia, asystenta, możliwość stworzenia klasy integracyjnej itp. pokiwałam ze smutku głową, nawet nie skomentowałam tradycyjnego pokrzepienia "pani się za bardzo przejmuje,bo
pani ma jedynaka" i bardzo delikatnie zamknęłam za sobą drzwi.

a teraz siedzę i myślę. myślę sobie na przykład, że jeśli to przeczyta rodzic jakiegoś dziecka z aspergerem, to pewnie pomyśli: co za niedouczona, nietolerancyjna baba. no więc niestety, ze mnie uchodzi cała tolerancja na widok małego ucha, z którego płynie krew, ponieważ gnom z aspergerem miał fantazję złapać kolegę za głowę i uderzyć nią o kant szafki. a wszystkie uczone argumenty tracą dla mnie wagę, kiedy słyszę od gnomowej matki, że ona nie zamierza gnoma wozić do terapeutów, bo ma jeszcze inne dzieci i jest zajęta. wtedy myślę już tylko o bezpieczeństwie swojego dziecka - żeby następne rozkrwawione ucho nie było przyczepione do jego głowy. bo cytując bohatera filmu, którego tytułu nie pamiętam: "moje dziecko jest dla mnie bogiem".

dlatego pomyślę o tym jutro. i pojutrze. i każdego dnia, dopóki czego nie wymyślę.



piątek, 3 lutego 2017

gdzie się podziali projektanci?



podobno jesteśmy meblarską potęgą europy. ba, całego świata. i normalnie w różnych mediolanach nie znajdziesz na targach ładniejszego stanowiska niż polskie. tak słyszałam od zaprzyjaźnionego projektanta.

no to ja się pytam, co ci projektanci projektują z rzeczy dostępnych w przeciętnym krajowym sklepie meblowym? bo połowę tego, na co się natykam, to musi projektowała uczęszczająca do prywatnego liceum plastycznego córka prezesa firmy meblarskiej z czterocentymetrowymi tipsami. co akurat była w solarium, jak mieli lekcje z proporcji, ciężarów, ergonomii, łączenia kolorów... no ogólnie większość lekcji niestety jej kolidowała z terminami wizyt w spa, ale bardzo lubi toczone nóżki w stylu burżua łamane przez któryś tam ludwik oraz czarny kolor (bo wyszczupla). a drugą połowę "wzorów" wymyślił pan Mariusz z działu sprzedaży i marketingu, który doskonale rozumie, czym jest optymalizacja kosztów, i nie zawahał się jej użyć, jak akurat szwagier miał do odsprzedania niedrogo pół kontenera takich fajnych powyginanych drucianych stelaży prosty z chin, idealnych na nóżki do dowolnego mebla, jak się tak dobrze zastanowić.

światło moich oczu i księżyc mojego pożądania wymyślił sobie, że ustawimy w sypialni przed łóżkiem zgrabną tapicerowaną ławeczkę. że niby w ramach hołmsteidżingu przed wiosenną ofensywą sprzedażową, ale podejrzewam, że tak naprawdę potrzebuje miejsca, gdzie będzie co rano  z fantazją drapował piżamkę... najchętniej w kolorze nienachalnie fioletowym, o szerokości circa about 140 cm. w wielu kwestiach jesteśmy w sumie wobec tej ławeczki dość elastyczni, ale bardzo mocno nam zależy, żeby była po prostu zwyczajnie ładna. i kurdę w zalewie tysięcy propozycji nie znaleźliśmy ani jednej, która by akurat ten warunek spełniała! czyli prawdziwi projektanci zajmują się czymś innym. czym, pytam grzecznie. bo z pewnością nie projektują lamp podłogowych (wiem, bo od dawna szukam), ani szafek rtv (zastąpiliśmy zwykłą komodą, bo nam żyłka pękła), ani stolików nocnych (rzucam okulary na podłogę przy łóżku i jaki kiedyś będzie nieszczęście, to wiem, do kogo mieć pretensje).

no chyba że wszyscy wyjechali na wyspy i się przebranżowili, zdrajcy, za nasze podatki wykształceni ;)





środa, 1 lutego 2017

pani kotkowa była chora


z kaszlącą Princzipessą to było tak. kaszlała sobie od pewnego czasu. bez sensu i związku. a to przez sen, a to po przebieżce po schodach. a to po wyjściu z dworu, a to siedząc przez kwartał w zamknięciu. niezależnie od rodzaju karmy itp. niby trochę pomógl antybiotyk, ale nie tak, żeby uznać temat za zamknięty. poza tym jednak była w świetnej formie, skora do rozrywek, z apetytem i błyszczącym futrem.

tak nam zleciał roczek, a kot dalej kaszle bez sensu i związku. weterynarka mówi: to od serca, trzeba zrobić usg. pojechałyśmy z niunią na uniwersytet przyrodniczy do miasta w umówionym terminie, ale kocio-psi kardiolog stwierdził, że serce bez zarzutu, podejrzenia od czapy i trzeba sprawdzić płuca, czy aby nie astma. rentgen dwa budynki dalej, więc wymogłam na młodym personelu przyjęcie bez uprzedniej rejestracji. kot zniósł fotografowanie z anielską cierpliwością i w całkowitym bezruchu, jakby dumny ze swoich bezbłędnie idealnych płuc, czyli astma wykluczona, ale za to "wie pani, trochę się brzucha na tym zdjęciu złapało i tam jest jakiś cień, trzeba by zrobić usg jamy brzusznej. najlepiej od razu". myślę sobie, że jak już mi się udało znaleźć miejsce parkingowe w tej przeklętej plątaninie zatłoczonych uliczek, to zróbmy i usg brzucha, żebyśmy nie musiały się powtórnie fatygować. Princzipessa ponownie udowodniła, że jest wcieloną cierpliwością i wyrozumiałością, tylko musiałam jej cały czas powtarzać, że jest piękna i najgrzeczniejsza. przy wtórze moich komplementów, usg-nista stwierdził siakiegoś dziwnego guza między trzustką a wątrobą i określił rokowania jako "ostrożne".  kazałam sobie przetłumaczyć na ludzki język i wyszło mi, że nie jest dobrze. taki guz o dlugości 6 cm to nie przelewki.

to było w piątek, a już w środę znowu szukałam wolnego miejsca parkingowego w labiryncie wąskich uliczek... żeby nie zanudzać: przychodzi baba do weterynarza i mówi: proszę mojemu kotu wyciąć guza z wątroby, bo kaszle (zaskoczeni studenci: to kot może kaszleć od wątroby? nosz kurdę, wszystko inne ma zdrowe!). pan koci chirurg tak mi wszystko ładnie wytłumaczył, jakby to mój brzuch miał operować, więc poczułam, że oddaję niunię w dobre ręce. oddałam i zasiadłam w poczekalni, przygotowując się na najgorsze (za najgorszy wariant uznałam sytuację, w której chirurg wyjdzie do mnie w połowie operacji z wnioskiem, że guz jest straszny i nieoperacyjny i czy w takim razie mają mi kotka zaszyć i oddać z guzem w środku czy od razu uśpić). no to jak nagle się drzwi otworzyły i pan chirurg wyszedł, to mi w oczach pociemniało. a ten mówi: już po wszystkim,  teraz ją będziemy wybudzać, proszę do środka - wszystko pani wyjaśnię. guz usunięty w całości, zaraz pani dostanie wycinek do badania histopatologicznego...

to było równo dwa tygodnie temu. pierwsze dziesięć dni było trudne, bo jednak na dziewięcioletnim kocie to już się nie goi jak na psie...   dnia siódmego trochę uległam panice i przez chwilę istniało prawdopodobieństwo, że zamiast leczyć kota, weterynarka zacznie mnie coś na uspokojenie podawać. ale się ogarnęłam. przyszły też wyniki badania histopatologicznego. niewesołe, ale przecież się nie będę negatywnie nastawiać. skonsultowałam z chirurgiem, wiem, co dalej robić i na razie po prostu rozpieszczamy naszą Princzipessę do wypęku (dostała nawet dyspensę na spanie w nogach naszego małżeńskiego łoża!)

i teraz dwa najlepsze smaczki

jak dostałam wstępną wycenę kociej operacji, dzwonię do A. i mówię, na czym stoimy. (jak bym była singielką, to bym popatrzyła budżetowi głęboko w oczy  i po prostu zadecydowała, ale w związku ważne są też priorytety drugiej strony, na przykład konieczność nabycia nowego telefonu, bo stary działa od reanimacji do reanimacji). mówię, że ten guz, ale operacja taka koszmarnie droga, ale może się pomylili z diagnozą (bo nadzieją matką głupich), a w ogóle to może sama nie wiem co. a mój najlepszy na świecie, najbardziej bezinteresowny ukochany mówi: no to musimy ją ratować, ona by nas ratowała. wuj z telefonem. rozpłynęłam się z miłości i wdzięczności.

rzeczywiście, jak wycięli kotu guza z wątroby, to przestał kaszleć. no dobra, dwa razy pokaszlała, ale dwa razy na dwa tygodnie to tyle co nic, więc chyba rozwiązaliśmy zagadkę i diagnozując jedno, a lecząc drugie, wyeliminowaliśmy to pierwsze.