czwartek, 22 grudnia 2016

kronikarz jak z kozy trąbka


ale bo naprawdę, kochany pamiętniku, nie mam czasu na kronikarstwo, gdyż - w największym skrócie - mnóstwo czasu mi pochłania (1) stanowienie zagadki medycznej, na której rozwiązaniu medycynie za bardzo nie zależy, (2) profilaktyczna,  acz diametralna zmiana nawyków żywieniowych, (3) rozpętywanie i podsycanie wojny ze szkołą Juniora, (4) kraina lodu, (5) chyba grypa i (6) konsekwentny ...urw na tle krajowej sytuacji politycznej.

(1) badania krwi zdaje się sugerują, że zmyślam z tymi rękami. nie mam żadnej ch..jozy, ani nawet  syfozy (i tylko miejsce w poczekalni zajmuję porządnym pacjentom, co wiedzą, że symptomy powinny przebiegać podręcznikowo, a nie tak jakoś chaotycznie i bez grama dyscypliny?). natomiast jeśli chodzi o zdjęcie rtg, to radiolog z reumatologiem są niejednomyślni. pierwszy się przyczepił, że ejże coś za bardzo zwężone te szpary (w dodatku szpary PIP*! nawet się zastanawiałam, czy nie powinnam się poczuć urażona, ale mi się urażenie w grafiku nie mieściło), a drugi, że ojtam ojtam z tymi zwężeniami, pani łyka apap jak panią boli. a ciągle boli? i po apapie nie przechodzi? no to nie wiem, nie może się pani przyzwyczaić? już mi przy czwartym podejściu nie starczyło cierpliwości, żeby od nowa tłumaczyć, że od 10 miesięcy nie mogę i dlatego przyszłam... no to jak mi się cierpliwość skończyła, to poszłam z tej przychodni.

(2) ale jeszcze zanim poszłam z tej przychodni, zagadnęłam lekarza o wpływ trybu życia na stan moich biednych stawów z wąskimi szparami. pracy se tak z dnia na dzień nie zmienię, bo ją lubię, psia jucha, ale nie wiem, dieta może? lekarzowi - znaczy pani dochtór - nie powiem, udało się mnie zaskoczyć całkowitym brakiem poparcia dla modnej tu i ówdzie filozofii, że jesteś tym, co jesz itp. mało tego, udało się pani dochtór odpowiedzieć mi takim tonem i z taką miną, że się poczułam jak ten koleś z filmu, co próbował dziewiętnastowiecznych medyków przekonywać do konieczności mycia rąk, zanim się po sekcji zwłok przystąpi do odbierania porodu. nietęgo. ale że już akurat zaczęłam pewne zmiany dietetyczne wprowadzać i nawet ze sporym zaskoczeniem odnotowałam dość korzystne korzyści, to się zawzięłam i wprowadzam dalej. na ten przykład: pieczywo to zuo (chociaż smaczne), herbata i kawa to zuo (chociaż jakże smaczne, niech mi bogowie wybaczą), wszystko, co z krowiego mleka to bardzo zue zuo... rezygnacja z kolejnych smacznych produktów oznacza, że człowiek stopniowo godzi się z myślą, iż układ nagrody musi sobie znaleźć innego narzeczonego niż jedzenie, bo jakkolwiek wertuję bardzo ładne książki kucharskie oraz kolorowe serwisy, jestem otwarta na eksperymenty i wszystkiemu daję szansę (dobra, oprócz brukselki), to jednak mój układ nagrody czuje się jak gej na wieczorze panieńskim - niby miło, ale na żaden gorący romans nie ma szans. co wszakże ma swoje plusy - jak się je niedobre jedzenie, to się go je mniej! jak się je mniej, to się chudnie! (ale trochę, bo się dojada orzechami i bananami. chociaż może niedługo doczytam, że też są niezdrowe i adios!).

(3) a bo mi żyłka strzeliła, jak poszła plotka, że wychowawczyni zostawi Juniorową klasę z powodu problemów z jednym takim niedodiagnozowanym hiperaktywnym**. chłoposzek nam dostarcza atrakcji od pierwszej klasy, bo z temperamentu przypomina dziurawą skrzynkę pełną fiolek z nitrogliceryną w rozpędzonym pociągu jadącym przez dziurawy most. i te fiolki tak sobie raz po raz wypadają i co i rusz któraś wybucha: a to przechodzącego dzieciaka złapie za głowę i walnie nią o szafkę, a to skopie pana od niemieckiego, a to umai lekcję matematyki kupą w majtkach... trzy lata żeśmy się z nim przebujali. w sumie nie umiem wyjaśnić dlaczego aż tak długo. na pewno sporą rolę odegrała źle pojmowana polityczna poprawność ("nie będziemy stygmatyzować chorego chłopca"), lęk przed nadopiekuńczą i mocno agresywną matką (broniącą dzieciaka właśnie hasłami o bliżej nie określonej "chorobie" i donosami na nauczycieli, którzy "ośmielają się" zwracać mu uwagę. serio: "ośmielają się"), markowanie działań przez szkołę (dwa segregatory pism, z których nic nie wynika; indywidualny tryb nauczania, ale nie obejmujący wszystkich przedmiotów, dzięki czemu chłoposzek bywa na przykład na wuefie, który urozmaica rzucając w wuefistę rakietkami do tenisa, i na plastyce, gdzie przecież wszyscy mają przy sobie nożyczki - czy tylko mnie to działa na wyobraźnię?) i jakoś tak mi się przelało. jest naprawdę mnóstwo rzeczy, na które nic nie mogę poradzić, ale to nie jest jedna z nich. mam za sobą mnóstwo rozmów telefonicznych, jedno zebranie z rodzicami przy kawie wokół własnego stołu w jadalni, jedną godzinną rozmowę z agresywną mamą we własnym samochodzie pod jej domem (ale muszę jej oddać, że ani trochę mi nie próbowała fikać. może zostawiła agresję w innych spodniach), jedno stanowcze pismo do dyrekcji, jedną nieprzyjemną rozmowę z dyrekcją, obszerne konsultacje z zaprzyjaźnioną  psycholożką, jedno oficjalne zebranie rodziców i drugie bardzo nieprzyjemne pismo do dyrekcji. bo ja to widzę tak: albo chłoposzek ma ograniczoną poczytalność, albo nie. jeśli tak, to jego miejsce jest w placówce dysponującej specjalistami, którzy są w stanie mu pomóc. jeśli nie, to ma obowiązek przestrzegać statut szkoły. szkoła musi go traktować jak wszystkich innych uczniów (którzy za wybryki ponoszą konsekwencje, a za notoryczne naruszanie statutu mogą nawet zostać przeniesieni do innej szkoły) albo wyegzekwować od rodziców konkretną diagnozę (przez skierowanie wniosku do sądu rodzinnego. i nie, nie mam za grosz skrupułów). jak to bywa na wojnie, parę mostów zostało spalonych, ale aż dziw, jak mi ich wcale nie żal. z drugiej strony mam satysfakcjonujące poczucie, że stanęłam w obronie nie tylko Juniora, ale też sporego grona dzieci, których rodzicom brakuje śmiałości i rozeznania, a powodów do wojny mają jeszcze więcej niż ja, bo na przykład niektórym hiperaktywny chłopoczyna regularnie zabiera drugie śniadanie, niszczy odzież albo po prostu spuszcza łomot. wojna jest w tak zwanym toku - trochę nam święta weszły w paradę, ale co się odwlecze...

(4) rehabilitantka mnie namówiła na kriokomorę. powiem szczerze, imponują mi emerytki, które komentują dziś tylko minus sto dziesięć, ciepło.naprawdę zimno jest przy minus stu trzydziestu. dla mnie to jest tak abstrakcyjny ziąb, że nie umiałabym nawet stwierdzić, że zimniejszy niż minus dwadzieścia. po wyjściu z kriokomory jestem szczęśliwa - nie wiem, czy to rzeczywiście ten osławiony wyrzut endorfin, czy zwyczajnie się cieszę, że dożyłam otwarcia drzwi. co do efektów terapeutycznych jeszcze się nie mogę wypowiedzieć, ponieważ...

... (5) Junior przywlókł ze szkoły chyba grypę i nie byłabym sobą gdybym się nie zaraziła. a przecież kurna jestem sobą. mamy silne postanowienie wyzdrowieć na święta, nie zarażając przy tym A. to drugie powinno się udać, bo on jest właściwie cały czas w pracy, więc praktycznie nie ma szans się zarazić.

6) i nawet dobrze, że jestem chora, to się nie muszę denerwować, że mam za daleko na Wiejską, żeby se poskandować do niektórych posłów "pójdziesz siedzieć" czy tak ogólnie postać przy koksowniku. wzdech.


a jeszcze przecież w międzyczasie (7) muszę pracować, żeby zarobić na te podpłomyki, co je zaczęłam jeść zamiast chleba i (8) zorganizowałam królikowi przejście w lepsze ręce, bo my jednak nie mamy temperamentu to gryzoni.



* okazuje się, że wszyscy ludzie obojga płci mają szpary PIP. no chyba że nie mają rąk, to co innego.

** nie zmyślam, mamusia delikwenta mi sama powiedziała, że hiperaktywny. a niedodiagnoznowany, bo czeka w kolejce do specjalistów od aspergera (dysleksja jest już passe, obecnie trendy rodzice diagnozują dzieciom aspergera).