piątek, 27 lutego 2015

galop


idzie wiosna. zakwitły mi w ogrodzie prymulki. wiosna oznacza ożywienie na rynku nieruchomości. w niedzielę odwiedza nas wielodzietna rodzina zainteresowana kochanym domeczkiem. więc ogarniamy pajęczyny po zimie, czyścimy fugi, odnawiamy wybiórczo powłoki malarskie (te co bardziej przyozdobione przez kotecki), obmywamy powierzchnie szklane itp.

jestem nastawiona pozytywnie. chociaż gdybym na podstawie dotychczasowych doświadczeń miała powiedzieć, jakich domów poszukują klienci, to powiedziałabym, że największym wzięciem cieszą się:
- wiejskie rezydencje, gwarantujące bliski kontakt z przyrodą, w miejscu odludnym, cichym i spokojnym, oddalonym od ścisłego centrum aglomeracji o maksymalnie dwa kilometry;
- azyle w nieprzystępnej dziczy, ewentualnie głuszy, położone bezpośrednio przy drodze pierwszej kolejności odśnieżania;
- przytulne domki wyposażone w najnowocześniejsze technologie i mnóstwo inteligentnych systemów, z pięcioma przestronnymi sypialniami, w tym każda z własną łazienką, wykończone w egzotycznym drewnie i kamieniu, za nie więcej niż pół bańki... i tym podobne banialuki...


no nic. anegdotka: A. kupił nowe słuchawki. wymarzone, megawypaśne, piękne, w dedykowanym futeraliku ze skóry tak gładkiej, że moje uda nie mają startu ;) przyszła paczka i pomimo że nikt nie opłacił sprawdzenia zawartości  sprawdziłam zawartość. ma się wejście u listonosza, co nie?

co ja bym zrobiła na miejscu szczęśliwego właściciela od razu po wejściu do domu? gdyby na środku stołu w futeraliku ze skóry tak gładkiej czekało coś, o czym marzę od tygodni? no wiadomo.
a ten wziął i odgrzał sobie obiad. zjadł go. wziął dokładkę i też zjadł. sprzątnął talerze. poszedł umyć ręce. i w końcu mówi: "to teraz sobie obejrzę".

być może moja niecierpliwość zasługuje na to, by ją uznać za osobną jednostkę chorobową, no ale jego wstrzemięźliwość tym bardziej.

btw. A. pyta: "jak Asia? J. rośnie?" więc ja się pytam: jak Asia? J. rośnie?





środa, 25 lutego 2015

gryzie


gryzie mnie to od kilku dni. nie wiem, od której strony zacząć. a może nie zaczynać? nie mój cyrk, nie moje maupy. ale nie, jednak nie przemilczę. coponajwyżej nie zalinkuję. wygadam się, a za kilka dni wykasuję.

otóż czytam (czytałam) takiego blogaska. kobietki inteligentnej, śmiałej w poglądach i zabawnej. co ma dwóch synków. i opisuje różne perypetyjki i dykteryjki. czasem gorzko, czasem słodko, samo życie. i znienacka... publikuje post z fotografiami tych chłopaczków pod tytułem "lubię tych obsrańców".

nie mogę, nie mogę, nie mogę. dzwoni mi w uszach i takie czarne mi latają przed oczami. że można być inteligentną, śmiałą w poglądach i zabawną, i o kimś, kogo się kocha, napisać (już chuj tam, że publicznie, ale w ogóle) "obsrańcy"?

jak wiele trzeba, żeby od "lubię tych obsrańców" przejść do "wy obsrańce"? i co pomyśli oraz poczuje adresat takich słów? jak można? być inteligentną i kochającą i tak napisać? i dlaczego w słitkomciach nie ma słowa oburzenia? dlaczego ja się oburzam tu, a nie w tych słitkomciach?

bo wyszłam, trzaskając drzwiami i nie zamierzam wrócić. marne usprawiedliwienie. skoro rzecz się dzieje w przestrzeni publicznej, to powinnam coś napisać na odchodnym. powinnam? mój pierwszy komentarz na jej blogu: "czcij dziecię swoje"?

ale taka prawda: "twoje" dziecko jest przede wszystkim człowiekiem. ma przeciwko sobie kilkumiliardową populację, wśród której z pewnością znajdą się dziesiątki, a może setki ludzi gotowych go poniżać, obrażać, atakować werbalnie i fizycznie. jedyna broń, jaką mogą mu dać Rodzice, to przekonanie, że ma swoją wartość, jest mądry, dobry i piękny. mówić o nim "obsraniec", mówić do niego "ty debilu", dawać klapsa "chociaż nigdy nie uderzać w twarz" - wszystko jedno -  to jak przywiązać psa do drzewa w lesie, motając mu na szyi sznurek w taką pętlę, że przy każdym ruchu będzie się zaciskać.

niedobrze mi.






poniedziałek, 23 lutego 2015

drug queen


rach ciach i ósemka poszła w piach. gdy odpuściło znieczulenie, zaczęło mnie rwać. nurofen okazał się skuteczny jak kadzidło dla umarłego. drżącą ręką sięgnęłam więc po pigułę z kodeiną. ręka mi drżała pomna tragicznych konsekwencji jedynego wcześniejszego kontaktu Reginy z kodeiną. ale - pomyślałam - może z wiekiem się zrobiłam odporniejsza, a poza tym jednak rwie...

akurat w telewizorze paranienormalni świętowali dziesięciolecie i naprawdę nie wiem, czy Jacek Balcerzak był tak mega mega przezabawny (Junior siedział ze zdumiono-zdziwioną miną, a wszak ma bardzo sprawne poczucie humoru), czy to był pierwszy atak kodeiny na Houston. w każdym razie ocierając łzy śmiechu, poczułam, jak przestaje mnie rwać lewa część twarzy.

chirurg kazał mi spać na siedząco, więc umościłam sobie gniazdo z wszystkich poduszek - A. właśnie dyżurował na fabryce - i próbowałam. trochę się czułam, jakbym jechała nocnym pociągiem bez sypialnych i kuszetek. z tym że w nocnym pociągu to próbowałabym nie zasnąć, a tu akurat na odwrót. trochę nie rozumiałam, dlaczego się we własnym łóżku czuję, jak w rozkołysanym wagonie. ale mi się wyjaśniło, jak tylko nad ranem spróbowałam spuścić nogi na podłogę. otóż personel centrali kontroli startów został uprowadzony przez zamaskowanych napastników, zastraszony, ubezwłasnowolniony i wywieziony małym jachtem w rejon ryczących czterdziestek. zejście po schodach w celu przyrządzenia Juniorowi strawy mogę śmiało porównać do okrążenia przylądku Horn, chociaż już po zainstalowaniu latarni morskiej. chcę przez to powiedzieć, że jednak nie spadłam. (ale schodziłam na siedząco).

dosztormowałam tak do wieczora, ale jedno trzeba kodeinie oddać - wszelkie doznania bólowe odcinała równie skutecznie jak łączność z błędnikiem.






piątek, 20 lutego 2015

formacje, imiesłowy, asany i ekstrakcje


"Oporem dla dalszych wzrostów jest górne ograniczenie formacji na 3,9300. Dotychczasowe wsparcie zostało przebite a kurs podąża obecnie wzdłuż linii oporu w dół." przeczytałam, popadłam w zadumę, podumałam, podumałam. pogodziłam się z faktem, że nie pojmę. przebite wsparcie i ograniczenia formacji nie są na mój rozum.

u Juniora dziś dzień z lekturą. po drodze do gimbusa streścił mi dla wprawy fabułę ostatnio czytanej książki. chociaż ilość przytoczonych szczegółów właściwie wyklucza użycie słowa "streszczenie". przy "złodzieje zażądali, aby policja zaniechała pościgu, grożąc, że skrzywdzą zakładników" otarłam łezkę wzruszenia: "zaniechała" i imiesłów przysłówkowy współczesny w jednym zdaniu złożonym ośmiolatka. (swoją drogą niezłą sobie lekturę wybrał w tym miesiącu, bo jak poprzednio czytał epicką historię Wiślan z epoki żelaza, tośmy co stronę metaforycznie rzygali na rymy i przerzutnie).

ostatnio na jodze włożyłam zbyt dużo serca w kobrę i mnie w lędźwiach kłuje. a po trzech podejściach do łuku tak mnie ręce bolą, ale to tak mnie ręce bolą, że chyba skorzystam z jutrzejszej ekstrakcji zęba mądrości jako pretekstu, aby sobie w przyszłym tygodniu trochę odpuścić.

to już będzie mój ostatni ząb mądrości, należy się więc przygotować na dalszy* spadek lotności ;)



* w rozmowie z przyjaciółką dokonałyśmy ostatnio zdumiewającego odkrycia, że nasze mózgi nie przyswajają już nowej wiedzy tak łacno jak drzewiej. podejrzewam, że może to mieć związek  z faktem, iż jesteśmy z pokolenia, które zna znaczenie słów łacno i drzewiej...


p.s. no szlag! w sumie to jest bardzo dobrze, że moja ulubiona gazeta nie ma zwyczaju wymieniać nazwisk współpracowników, bo właśnie widzę wydrukowany tekst, przy którym się nieźle nabiedziłam, a po redakcyjnych "poprawkach" wynika z niego, iż sławna na cały świat firma produkująca luksusowe kosmetyki działa w branży "przemysł ciężki"... tak, robi bardzo heavy-metalowe perfumy i olejki do ciała z drobinkami ołowiu oraz molibdenu, jego mać! z kim ja, żesz, pracuję?



środa, 18 lutego 2015

w oparach absurdu


w ramach obowiązków kamienicznika uczestniczyłam wczoraj w zebraniu wspólnoty mieszkańców. chyba ze trzy dni będę odreagowywać, bo siedziałam koło takiej babeczki (lat około 60), że normalnie nie pogadasz. styl konwersacji jak na konferencji pisu. czyśmy rozmawiali na temat ustawy śmieciowej, zepsutego domofonu, bałaganu w piwnicy czy remontu elewacji, głównie snuła obraźliwe insynuacje.

normalnych ludzi nas tam było troje, ale zbyt dużo mieliśmy w sumie kultury osobistej, żeby ją usadzić. w każdym razie przez pierwsze dwie godziny. bo potem to coś we mnie pękło i zwróciłam grzecznie uwagę, że "my" teraz "forsujemy" rozmaite remonty nie dlatego, że chcemy "tu zrobić hotel", ale dlatego że "oni" (którzy tu mieszkają prawie od wojny i są "u siebie", w przeciwieństwie prawda do nas) przez dekady nie remontowali nic i katastrofalnie zapuścili cały budynek. naprawdę nie chciałam być niemiła i wytykać mentalności "co wspólne to niczyje". nawet dałam radę, ale teraz sobie myślę, że chyba niesłusznie.

w każdym razie w końcu nie tylko mnie żyłka strzeliła i jeden bardzo grzeczny pan w końcu oszołomce zasugerował, że te kłopoty (z prokuraturą, w której musi składać zeznania, ale nie wiemy w związku z czym), to ma dlatego, że za dużo mówi. i tak przy "co mi pani insynuuje" oraz "skoro nic, to proszę przestać nas obrażać" dobiliśmy do trzeciej godziny zebrania.

A. mówi, że na następne zebranie idzie on (pewnie żeby pani jasno wytłumaczyć mechanizmy rynkowe współczesnej gospodarki oraz praktyczne aspekty świętego prawa własności, czy coś w tym stylu). ale nie wiem, czy go upoważnię, bo czy ja chcę mieć na sumieniu czyjąś apopleksję?








wtorek, 17 lutego 2015

rozdwojenia


pierwsze rozdwojenie mam takie, że owszem żyję tu i teraz (pracuję, całuję, gotuję, kuwetę ogarniam...), ale jednak (większą) połowę uwagi koncentruję na wtedy i tam (kupi nie kupi, zbudujemy nie zbudujemy...). czuję się rozpięta między tu i teraz a wtedy i tam jak do bólu naprężona struna.

drugie rozdwojenie mam takie, że myślę pozytywnie, nastrajam Wszechświat, żeby się skręcił zgodnie z naszymi potrzebami, mantruję i afirmuję, nie biorę pod uwagę, że może być inaczej. zarazem jednak jakiś wewnętrzny nerwus mi szepcze, że muszę brać pod uwagę, że będzie inaczej, aby sobie z góry złagodzić ból ewentualnego rozczarowania. mówię mu, jakiego rozczarowania, co ty chory jesteś? a co ten Australijczyk ma niby do wyboru? i na pewno będzie leciał porządnym emirackim samolotem, a nie jakimiś tanimi spadającymi liniami, co się pchają pod ostrzał separatystów... a ten dziad w kółko swoje.

strasznie umordowana jestem przez to rozdwojone rozdwojenie. może chociaż schudnę z nerwów?




poniedziałek, 16 lutego 2015

udało się


tym razem u notariusza poszło jak z płatka, ale nie wiem, czy to dobrze, bo raz: miałam w nocy straszny sen, że mi porwano Juniora. na szczęście w chwili nieuwagi porywaczy udało mi się go odbić z pustego, odrapanego lokum, w którym leżał zapłakany na śmierdzącym materacu, ale kiedy już z nim w ramionach uciekałam krętymi uliczkami jak w meksykańskich slumsach, obudziłam się ze strasznym uciskiem strachu w klatce piersiowej. była 4:26 i długo musiałam mantrować "harmonia"*, żeby się uspokoić i znowu zasnąć. a dwa: jeśli jednak Australijczyk się rozmyśli, to będzie mało śmiesznie odkręcać...

wracając do von Hrabiovitz widzieliśmy takie dziwo: linia kolejowa, torowiskiem sunie pociąg w kierunku przejazdu strzeżonego z opuszczonymi szlabanami. a  za tym szlabanem, na pasie asfaltu między szlabanem a torowiskiem stoi se auto. ależ miał kierowca zimną krew, że tak wskoczył pod opadające szlabany. i jak mu się precyzyjnie udało zmieścić między mandatem za zniszczenie mienia kolei w postaci szlabanu a niechybną śmiercią w efekcie zgniecenia przez elektrowóz!

a ja myślałam, że takie jesteśmy chojraki, bo kupujemy działkę, za pieniądze, które może będziemy mieć. pfff.


*A. gdzieś wyczytał, że jak człowiek nie ma pomysłu na mądrą  afirmację, to wystarczy "harmonia". ponieważ zrobiłam już wszystko inne, co mi przyszło do głowy, aby umożliwić Wszechświatu realizację naszych planów, teraz będę mantrować.






niedziela, 15 lutego 2015

nie wierzę w przesądy, bo to przynosi pecha...


więc w piątek trzynastego udaliśmy się do notariusza nabyć działkę. za te pieniądze, co ja mamy nadzieję mieć.

wszystko poszło jak z płatka: właściciel bez oporów przystał na wszystkie nasze warunki, zastrzeżenia, przesunięcia terminów itp. przyszła sekretarka i zabrała nam dowody, żeby uzupełnić umowę. przyszła pani notariusz - w bardzo ładnej sukience i bezwstydnie młoda - i powiedziała, że niestety, ale jest awaria systemu elektronicznych ksiąg wieczystych i ona nie może nic wydrukować ani nawet sprawdzić, w związku z czym nie możemy dziś podpisać umowy. ha ha ha!

spytałam A., czy nie uważa, że to Wszechświat daje nam Ostrzeżenie? ale mówi, że tylko Sprawdza Naszą Determinację. chyba dobrze wypadniemy, bo jesteśmy znowu umówieniu na poniedziałek, ale jak coś nie wypali, to nie wiem, czy trzeci raz pojadę...


tymczasem minął tydzień godny utrwalenia  w swej dziwności. w szkole Juniora panowała zaraza, ta sama co u nas w domu. wiem z pierwszej ręki, od wychowawczyni, że w czwartek i piątek w juniorowej klasie stawiło się troje z 29 dziecków! w pozostałych klasach podobnie (no, w szóstych ciut lepiej, absencja na poziomie ledwie 50%). nawet kadrę przetrzebiło.

bardzo się martwiłam o Adriana, ale na szczęście wyzdrowiał z tego raka, ufff! (niestety mi się skończył ostatni tom, a więcej nie będzie). poza tym Lisey w końcu mnie wciągnęła, a potem zabiła kosmicznego kowboja i wszystko się dobrze skończyło. bez sensu jest skończyć ostatnią książkę w sobotę rano i potem nie mieć co czytać aż do poniedziałkowego wypadu do biblioteki.


środa, 11 lutego 2015

nie tracąc fasonu


kochany dzienniczku, jakąż złośliwą jest matka natura, no to weź. w poniedziałek to było? rano zaczął padać śnieg. i nie wyglądało na to, żeby miał przestać, a ja tu mam na stanie chore dziecko i potrzebę wydostania się autem z garażu. wzięłam się więc w garść, okutałam zasmarkane lico, wydobyłam łopatę i poszłam walczyć z żywiołem. jak tylko oczyściłam 40 m2 podjazdu z 15-centymetrowej pokrywy śnieżnej, zaczął padać deszcz, który w pół godziny zredukował cały śnieg do kilku kałuż na drodze.

ale - myślę sobie - nie szkodzi, na pewno spaliłam trochę z tych kalorii, com je niefrasobliwie przyswajała przez ostatnie dwa tygodnie (na pociechę psychice nękanej wizjami katastrofy finansowej), niepomna, że za kilka tygodni mam się spotkać z tłumem obcych ludzi, którym z pewnością każdy mój nadmiarowy kilogram będzie miodem na serce i wodą na młyn (i nawzajem). odebrałam bowiem niedawno telefon od obcego numeru. męski głos zaanonsował się jako przedstawiciel fundacji i zaproponował mi wygłoszenie serii odczytów na temat norweskiego przemysłu garbarskiego*. jęłam tłumaczyć, że nie zajmuję się przemysłem norwegii w ogóle, a garbarskim w szczególności, ale pan był nieprzejednany i nalegał, że to właśnie ja muszę owe prelekcje wygłosić. dlaczegóż, chciałam wiedzieć. na świecie roi się od specjalistów w tej tematyce, dlaczegóż więc upiera się, by zaprosić laika w mojej osobie. bo ma do mnie zaufanie. dlaczegóż ma zaufanie do kompetencji obcej osoby? bo jestem świetnie wykształcona, gdyż skończyłam liceum Y w Świętym Mieście, a w dodatku 20 lat temu zdawałam maturę, czyż nie?

wówczas do mnie dotarło, że rozmawiam z którymś z czterech pryszczatych wyrostków ze swojej licealnej klasy. pozostało tylko odgadnąć z którym, co okazało się niezwykle trudne, gdyż nie mogłam sobie przypomnieć, jak się którykolwiek z nich nazywał. ale, jak się dzienniczku pewnie domyślasz, po kilku niezręcznych próbach w końcu trafiłam. mam teraz kolegę wpisanego w telefonie po profesji (bo nazwisko mogłabym znowu zapomnieć) jako Komornika. na pomysł zorganizowania imprezy wpadł, gdy uświadomił sobie upływ lat podczas rozmowy z innym kolegą z klasy, po profesji Panem Sędzią.

obiecałam, że przyjadę, więc teraz to już naprawdę muszę schudnąć!



*przyjmijmy na potrzeby autokreacji, że jestem światowej sławy ekspertem od szwedzkiego przemysłu obuwniczego.

niedziela, 8 lutego 2015

Regina kontra Adrian

skończyłam piąty tom dzienników Adriana M. pani S. Townsend jest lepsza niż S. King, który mi się teraz wydaje drętwy i niewciągający.

muszę przyznać, że Regina nie ma do Adriana startu. gdzie mi tam do jego konsekwencji w prowadzeniu kroniki własnego życia, wszech-ocennych komentarzy, niewyczerpanej wiary we własny talent literacki i równie wielkiej hipochondrii... gdyby Adrian miał taki katar jak ja, to już by wzywał lekarza na wizytę domową z podejrzeniem przetoki, którą mu mózg wycieka przez nos, zamiast leżeć cichutko pod kołderką i grzecznie dziękować internetom za ezakupy, bo nikt w tej rodzinie nie jest w stanie udać się po prowiant. (w pakiecie mam Juniora z nową infekcją o nieustalonej tożsamości).

popsuła mi się jakaś wtyczka w laptopie, którym serfuję z łóżka, więc zamiast śmiesznych filmów wertuję blogi. bardzo mądrą mądrość na nich znalazłam: podpisuję się wszystkim zawirusowanymi kończynami.

p.s. naprawiła mi się wtyczka i poszłam szukać, czy gdzie nie znajdę the new power generation, bo na moich starych kasetach już prawie nic nie słychać (mamo, to musiało być nagrane bardzo dziadowską komórką, podsumowało Dziecko urodzone w czasach po rewolucji cyfrowej). niestety, księciuniowe łapska są długie. myślę sobie, że on tak skrzętnie pilnuje, żeby żadne klipy po sieci samopas nie latały, bo czuje, jakie są obciachowe z perspektywy czasu. ale jednak czasami można znaleźć jakąś perełkę. (chociaż lękam się ją zalinkować).

chłopina ma wielki talent do gitary, mimo że wygląda jakby się urwał z planu kostiumowego filmu erotycznego klasy D. szczególnie obok Toma P. o imidżu właściciela kiosku w  artystycznej dzielnicy.





czwartek, 5 lutego 2015

dobra, mam


(nawiązując do Franka Z)  to ta melodia mnie urzeka. wyznaję bowiem zasadę księciunia, że jak coś jest dobre, to wystarczy w kółko powtarzać, i nie ma co kombinować ;)


(mam ohydny katar, stąd brak weny)












środa, 4 lutego 2015

premia za dążenie do wiedzy


właśnie wróciłam z działeczki i ledwie ruszam palcyma, ale spieszę odnotować, że badanie geotechniczne gruntu zdała na szóstkę: humus, pod nim cienka warstwa gliny pylastej, a dalej trochę pospółki i piaski od grubych przez średnie po drobne. i woda na głębokości ponad 2 m od poziomu terenu. wiem na pewno, bo stałam wiertaczom (tfu! geologom) nad głową, zaglądałam przez ramię i zasypywałam pytaniami: po czym by poznali, że grunt jest nasypowy? czy ten piasek to z lodowca czy z morza? ile się ta woda może jeszcze podnieść?

w międzyczasie dyskutowaliśmy też o tym, jak wytłumaczyć pięciolatkowi, co to jest ciśnienie atmosferyczne. jakie najlepsze demotywatory żeśmy ostatnio widzieli w internecie i tak dalej. na koniec dostałam rabat na usługę - jak rozumiem jest to premia za dążenie do wiedzy, miłe usposobienie, poczucie humoru i dotrzymywanie panom towarzystwa, chociaż padał śnieg i wiało niemiłosiernie, a w dodatku mieli tylko dwa krzesełka i dla mnie nie starczyło ;)





wtorek, 3 lutego 2015

żem jest prosta dziewczyna z prowincji


i myślałam, że po ekscesach słodkiego Mata* i dowcipnego Bena** (z Sarą i Jimim w tle) nic mnie już AŻ TAK nie zaskoczy. ale sum ergo przecieram za sprawą Shia załzawione ze śmiechu oczy .


* żywy dowód, że mężczyzna nie musi być przystojny, wystarczy, aby miał w sobie to coś ;)

** swoją drogą jego najlepsza rola filmowa ;)


czysta forma, te sprawy


klip do żyrandola mogę oglądać w kółko z niesłabnącym zachwytem nad choreografią i tancerką. natomiast serce,  no... to jest "czysta forma" - żadnych treści tu nie umiem dostrzec, ale czy mi to przeszkadza? otóż bynajmniej, gdyż Shia jest bardzo ładnie zbudowany, wysportowany aż miło (mlask! sory, przerwa na otarcie śliny w kącikach ust. niechybny sygnał nadchodzącej starości: takie coraz obfitsze się ślinienie przy obrazkach coraz młodszych chłopców. na emeryturze będę opłacać hakerów, żeby mi podpinali komputer pod kamery CCTV rozmieszczone w szkolnych szatniach przy salach gimnastycznych) i prawdopodobnie stanowi unikatowy - obok Seana C. - egzemplarz mężczyzny, któremu z brodą o wiele lepiej niż bez.

przy okazji się dowiedziałam, kimże jest umiłowany przeze mnie choreograf od tych dzieł. otóż wygląda mi na skrzyżowanie Salvadora D. i Franka Z (przeklęte wąsy). i tym tropem powróciłam do twórczości Franka i się zauroczyłam, ale nie mogę się zdecydować, którym pojedynczym dziełem najbardziej, więc nie będzie linka.




a dziękuję, nienajgorzej


od soboty sypiam normalnie.

robimy taki szpagat życiowo-organizacyjno-inwestycyjny, że jak ten numer wyjdzie, to obiecuję niczemu się nie dziwić na tym pięknym świecie.

w największym skrócie: odpędzony od drzwi notariusza przez nasze lęki walutowe kuzyn bratanka szwagra (który miał dokonać transakcji w imieniu krewnego), nie ma zamiaru znowu załatwiać przelotu przez pół świata, a docelowy kontrahent zjeżdża na naszą półkulę dopiero w kwietniu. jednak deklaruje, że końcem kwietnia sfinalizujemy umowę kupna-sprzedaży kochanego domeczku.
ponieważ nam tu jednak działka stygnie, to na dniach podpisujemy umowę nabycia. przy czym szczegół:  nabywamy za pieniądze, które dopiero mamy mieć za kilka miesięcy. a jak nie, to nie.

natenczas żyjemy więc dniem bieżącym i sukcesywnie sprzątamy w różnych półkach, szafkach i szufladach, dzięki czemu udaje nam się co tydzień zapełnić pół kubła na odpady niesegregowane, opróżnianego we wtorki przez dziarskich pracowników MPO. bo z bieżącego urobku, to mamy prawie wyłącznie segregowane i kompost.

ku pamięci: najbrzydsze słowo, jakie usłyszałam w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, brzmi "skubas". to jest czyjś pseudonim artystyczny, zdaje się. mógł sobie ten ktoś poszukać ładniejszego słowa, naprawdę nawet "denat" brzmi lepiej (chociaż pewnie bohaterka jednej książki Tokarczuk by się ze mną mogła nie zgodzić, ale ja wiem swoje).