wtorek, 31 marca 2015

być może jesteśmy nienormalni, ale w porównaniu do kogo?


w niedzielę też byliśmy na imprezie i A. się pochorował, bo ja jeszcze leczyłam kaca po sobocie, więc nawet piwa bezalkoholowego nie tknęłam (ludzie... kto kupuje piwo bezalkoholowe?), a on się biedny trochę zapomniał. poza tym mieszał (ludzie... przecież każdy dorosły wie, że się nie miesza...).

retoryczne pytanie, które powinno było paść na koniec niedzielnej imprezy - ale nikt nie był na tyle pewny swoich kompetencji werbalnych ani zainteresowany tematem, więc muszę to dziś zrobić sama - brzmi: co to za żona, co nie mówi mężu "ty już więcej nie pij!"

retoryczne, nie retoryczne, ale pozwolę sobie odpowiedzieć: taka jak ja, czyli idealna, jeśli uwzględnić, że nazajutrz jeszcze kupi alkaprim i kocem przykryje.


czyli tak: jeden zapomina, że się nie miesza. druga nie ingeruje we wzorzec spożycia i jeszcze słowem i czynem poratuje. a trzeci, ten najmłodszy?

taka scena: niedziela, godzina 21:30 nowego czasu. dorośli biesiadują przy stole. a co dzieci robią? (dzieci lat 8 i 14, więc teoretycznie zostawione same sobie już nie rysują po ścianach kredkami świecowymi i jeszcze nie wąchają kleju, ale czasami warto sprawdzić). otwieram cichutka drzwi. mrok pokoju rozświetla telewizor z wyłączonym dźwiękiem i mała lampka na stoliku. dwie małe głowy pochylają się nad kartką i coś kreślą, chichocząc. co robicie, dzieci? - pytam. - a Junior chciał, żebym mu wytłumaczyła ułamki, ale pomyślałam, że zacznę od mnożenia pod kreską. więc mnożymy pod kreską. 

chciałabym podsumować jakimś błyskotliwym komentarzem w stylu "ja w ich wieku..." albo "ta dzisiejsza młodzież...", ale nie wiem, nie wiem... chyba lepiej nie.




poniedziałek, 30 marca 2015

tymczasem w świętym mieście


impreza była huczna. udział wzięło kilkanaście szczupłych (!), atrakcyjnych (!), uśmiechniętych (!) babeczek, z których większość zmieniła się przez 20 lat o tyle, że są szczuplejsze, atrakcyjniejsze, więcej się uśmiechają i z pewnością farbują włosy, oraz jeden facet, który zaczął nosić okulary. czyli prawie połowa czwartej be.

moje koleżanki! na przykład pani mecenas (urwa, dziewczyny, pamiętacie jak ja zawsze klęłam? nie! no co wy?! dalej tak przeklinam, urwa!), kilka pań z różnych urzędów w stolicy, agentka Bardzo Znanego Aktora, parę adiunktek z uczelni wyższych, jedna stomatolog, jedna księgowa, ze trzy biznesłoman.... przeważnie mamy synów, średnia wieku początek podstawówki.

co prawda początkowo nie mogłam sobie przypomnieć, jak kto ma na imię, ale wyluzowałam po tym, jak mnie pewna Krysia (a Kryś mieliśmy trzy) próbowała przekonać, że na pewno pamiętam, jak się nazywa, bo ona była jedyną Krysią w klasie. a potem już pamiętałam prawie wszystko (a pamiętasz, jak się uczyłyśmy do klasówki z grzybów? nie! no właśnie, bo żeśmy dostały pały!), a najbardziej, że 20 lat temu miały dokładnie takie same gesty, maniery, głosy i intonacje. szok.

jednym z punktów programu było wspólne oglądanie filmu ze studniówki. płakałyśmy ze śmiechu, punktowanego szczerym: aleś się ubrała! ty, co ty miałaś na głowie? itp. na zakończenie projekcji moja koleżanka z ławki, pseudonim artystyczny Ania z Kręconymi, wstała i oświadczyła z powagą: chcę wam powiedzieć, że teraz wszystkie wyglądamy o niebo lepiej, a przede wszystkim dużo młodziej! co jedna adiunkt skontrowała wielkim głosem: no akurat ty to wyglądasz identycznie! kurtyna, deszcz mokrych dorszów i ciemność! niektórzy się naprawdę nic a nic nie zmienili, ale ciągle nie pojmują, dlaczego nikt ich nie lubi, nie? (jest to jednakowoż straszny Dar, żeby umieć zdanie wynikające prawdopodobnie z najlepszych intencji wygłosić akurat w takim kontekście, że zmienia się w najjadowitszą krytykę).

nazajutrz miałam strasznego kaca, bo komornik ciągle latał i wina dolewał, a nie miałam głowy, żeby coś zjeść. ciekawe, ile imprezy nie pamiętam ;)




piątek, 27 marca 2015

błąd statystyczny


według statystyk większość ludzi preferuje komunikację werbalną i bezpośrednią, ponieważ uważa, że komunikacja wirtualna jest mniej wydajna i w ogóle ma mnóstwo wad. mój szef też tak uważa, a jest niestety w mylnym błędzie.

w mailach wychodzi bowiem na lakonicznego, ale konkretnego człowieka. przez telefon stęka, jąka się, krąży wokół tematu i niezmiennie sprawia wrażenie, że został właśnie wyrwany z głębokiego snu i potrzebuje co najmniej kwadransa i jednej, może dwóch filiżanek espresso, zanim zacznie mówić do sensu. co jest nieprawdopodobne, zważywszy, że komunikację telefoniczną zawsze inicjuje osobiście. jeszcze nigdy do niego nie zadzwoniłam i nie zamierzam (bo stęka, jąka się i krąży wokół tematu...) i ja się strasznie męczę, czekając, aż wreszcie wyjawi, o co mu chodzi. jak dotąd nie spotkałam swojego szefa osobiście, ale wnosząc, że im bardziej bezpośredni kontakt nawiązujemy, tym silniejszą odczuwam potrzebę, aby go pacnąć kapciem w czaszkę, to chyba lepiej. mogłabym sobie zrujnować karierę, nie?

moja poprzednia szefowa przez pięć lat owocnej i płynnej współpracy zadzwoniła do mnie pięć razy (nie licząc telefonicznego interview i negocjacji płacowych, bo wtedy jeszcze nie była moją szefową): żeby mi powiedzieć, że dostałam podwyżkę, żeby mi powiedzieć, że w firmie nastąpiły cięcia, żeby mi powiedzieć, że wyjeżdża, żeby mi powiedzieć, że nie wróci, i żeby mi powiedzieć, że tkwi w korku i trochę się spóźni na kawę.  czyli w samych ważnych sprawach.

a nowy (od trzech lat, ale jakoś nie mogę się przestawić, żeby o nim inaczej myśleć) szef potrafi mnie dręczyć przez 10 minut wyjaśnieniami, że poszedł mlask! załatwić to, o co yyyyyyyyyyyyyy prosiłam, ale tej pani nie było yyyyyyyyyyyyyyy, to jeszcze mlask! mlask! spróbuje w przyszłym tygodniu. może yyyyyyyyyyyyyy w poniedziałek, albo yyyyy lepiej we wtorek mlask!, yyyyy albo i w poniedziałek i we wtorek. no, to yyyyyyyyyy wszystko. chyba że chcę mu jeszcze coś przekazać. mlask?







czwartek, 26 marca 2015

bu


wiadomość z ostatniej chwili: Australijczyk z przykrością zawiadamia, że mu się idea przeprowadzki "rozwiała", koniec cytatu.

czy poczułam nieprzyjemny ucisk w mostku? tak. czy powieki zrobiły mi się wilgotne? wolne żarty. nosek w górę, pierś do przodu. widać nie był ciebie wart, domeczku ;)


suchar na pocieszenie i jeszcze plan B.


poważna sprawa

ene

Junior przeżywa ostatnio katusze. ponieważ "przypominają mi się złe rzeczy, które zrobiłem dawno temu, i męczą mnie wyrzuty". nie wiem, jakie to złe rzeczy, chyba on sam też tak konkretnie nie wie. najpierw się zdziwiłam, bo dziecko nie jest indoktrynowane na okoliczność grzechów, potępienia i innych takich ideolo. w szkole też spokój, bo w związku z reformą, co to posłała do szkół sześciolatki, KK przesunął imprezy komunijne na trzecią klasę. (ale w ogóle: złe rzeczy!? wyłączył komputer 10 minut później niż kazałam? podkręcał piłkę w piłkarzykach? uszczypnął kolegę z ławki?).

po głębokim namyśle doszłam do wniosku, że widać to taki etap rozwojowy - jak lęki separacyjne czy raczkowanie - że się w młodym człowieku zaczyna formować świadomość, co jest dobre, a co wręcz przeciwnie. widać KK "w swej wielkiej mądrości"* - jak mawiał mój katecheta z końca podstawówki - nie przypadkiem wybrał ten moment, żeby młode umysły wdrożyć do sakramentu pokuty.

trudny temat. rozmawiamy. mówię mu, że każdy zrobił w życiu niejedną złą rzecz (w tym miejscu A. przytacza historię kamienowanej nierządnicy i słynne "kto jest bez winy..."). mówię, że wielu ludzi nie radzi sobie z poczuciem winy i pewnie dlatego różne religie proponują im wentyle bezpieczeństwa w postaci spowiedzi itp. podpowiadam, aby starał się naprawić, te "złe rzeczy", które może naprawić, a z pozostałych wyciągnął wnioski i unikał ich w przyszłości. na tym się w sumie kończy moja mądrość. niech myśli, niech dojrzewa. to jego wyrzuty i jego sumienie. jestem pewna, że uformowane samodzielnie będzie  działać dużo sprawniej i z większym przekonaniem niż podane na gotowo, w foremce zbudowanej, załóżmy, ze strachu przed ogniem piekielnym czy inną formą wiecznego potępienia.

due

z pół roku temu** prawicowy publicysta opublikował rubaszną deklarację, że każdy kiedyś wykorzystał nietrzeźwą. pomijam kwestię jego moralności, bo wiadomo, że u prawicowców z moralnością jest jak u Kalego z kradzieżą bydła (jak obrazy moralności dopuszczają się inni, to źle...). ale zaczęłam się zastanawiać, jak to się stało, że mnie nikt nigdy pijanej nie wykorzystał. nie prowadziłam szczególnie rokendrolowego życia, ale przecież wiadomo, jak działa rachunek prawdopodobieństwa: wystarczy jeden raz wsiąść do samolotu  i to właśnie może być ten airbus, który się rozbije, niestety. jednak nikt nigdy nie nastawał na moją cześć, gdym była wstawiona i bezbronna, a przecież z ministrantami się nie prowadzałam... ha! no właśnie z ministrantami się nie prowadzałam. spotykałam się z niegrzecznymi chłopakami, którzy przy całej swojej zbuntowanej postawie, słabości do używek i namiętnym temperamencie byli bardzo przyzwoitymi*** ludźmi i jak się do nich mówiło "nie", to nie trzeba było dwa razy powtarzać.

rike

splatając w jeden wątek: jest taki demotywator, że jak masz syna, to pilnujesz syna, a jak masz córkę - pilnujesz całego osiedla. no wiec niekoniecznie, zależy od sąsiadów. jak mieszkasz koło Ziemkiewicza, to masz do wyboru (niezależnie od płci dziecka, bo takie czasy i co poradzisz, ale zależnie od osobistej fantazji i możliwości): zaszyć dziecku esperal (nie upije się i nie stworzy okazji, co to wiadomo: czyni złodzieja. lub parafrazując innego klasyka: nie będzie "lgnąć i jeszcze drugiego na złą drogę sprowadzać"), zakuć je w pas cnoty (może się upić, ale "złodziej" będzie mógł je co najwyżej podglądać, jak sika), przegłosować na radzie osiedla/samorządzie gminy/sejmiku województwa (niepotrzebne skreślić) instalację telewizji przemysłowej obejmującej zasięgiem całą przestrzeń publiczną i prywatną (co nic nie da, oprócz poczucia, że zrobiłeś, co w twojej mocy).

natomiast przy niepraktykujących, agnostykach i ateistach można się czuć całkiem bezpiecznie. my przestrzegamy zasad, ponieważ wiemy, że ponad nimi nie ma nic. żadnego brodatego pana na chmurze, które nas rozgrzeszy. jak nabroisz, musisz sam coś z tym zrobić. i są granice, których lepiej nie przekraczać, bo można to zrobić tylko raz, a potem już zostajesz po złej stronie.

* pamiętam, że owa wielka mądrość sprowadzała się głównie do trafnego wyboru melodii do wyśpiewywania elementów liturgii. jaki katecheta, takie przejawy mądrości.

** wszyscy się ekscytują najnowszymi wydarzeniami i jeszcze bardziej najnowszymi wydarzeniami, a takie starowinki idą w niesłuszne zapomnienie. a przecież czasami trzeba przypomnieć światu, że jakiś tam celebryta jest gupi uj.

*** słowo coraz rzadziej używane w tzw. debacie publicznej, bo chyba mu się kończą desygnaty. dla przypomnienia: dobrze się prowadzący, nie budzący zastrzeżeń, solidny, porządny, moralny; czyniący zadość wymaganiom towarzyskim, normom zwyczajowym (za słownikiem języka polskiego PWN).






środa, 25 marca 2015

takie dwa



są takie dwa okresy w roku, że ciężko. dla człowieka mającego dziecka objęte obowiązkiem szkolnym rok oczywiście zaczyna się we wrześniu, zatem pierwszy z tych dwóch okresów to ostatnie sześć tygodni roku kalendarzowego. bo ciemno, buro, mokro, smutno, jeść się chce. bez przerwy. najlepiej tłustego.

w tych tłustych, wilgotnych ciemnościach człowiek wytraca energię słoneczną zapobiegliwie skumulowaną latem. i potem jest bezbronny jak dżdżownica na środku parkingu, kiedy nadchodzi drugi ciężki okres: przednówek. akumulatory już wyczerpane do cna. po pierwsze ciemnościami, po drugie (niekoniecznie swoimi) śpikami do pasa, po trzecie odgarnianiem śniegu, po czwarte nadmiarową tkanką tłuszczową spowodowaną tłustym jedzeniem... i normalnie to by mu się znowu chciało jeść, ale w tym roku ma imperatyw i embargo na orzeszki (które miały nie tuczyć, a tymczasem - wierutne kłamstwo! - tuczą). zatem w zamian by spał.

człowiek od tygodnia zasypia snem sprawiedliwego o 21.40. i wcale się rano nie budzi wesoły jak szpaczek (apropos, szpaczki już przylecieli. i pliszki. ale "naszych" bocianów nie widziałam. mogłam przegapić). budzi się niewyspany, w dni robocze o 6.40, a w weekendy trochę później, ale też niewyspany.

powinien być może wyjść na słońce, trochę obniżyć poziom melatoniny w szyszynce, czy coś. ale chwilowo nie może, gdyż - niech stracę, znowu się poużalam - niedawno w szybkiej serii przyjął kolejno antybiotyki, leki przeciwwirusowe oraz przeciwalergiczne, a wszystkie one miały w spisie częstych działań ubocznych pokrzywkę. więc ta dam! człowiek mający w perspektywie to spotkanie, co wiadomo, nie będzie się teraz dobijał, wystawiając biedną pokrzywkę na UVA i UVB, prawda.

no to zieeew i cześć pracy.









wtorek, 24 marca 2015

taka sytuacja


jeden gość mnie zaczepił na fejsie, że niby jesteśmy znajomi. gdzieś mi się plątało w gąszczach niepamięci, że może mniej więcej w tym samym czasie chodziliśmy do podstawówki, bo nazwisko takie dość charakterystyczne - załóżmy, że Jarek Owsik. no to przyjęłam zaproszenie, bo w sumie to chyba kolega sąsiada szwagra, i jeszcze nagada koledze, a ten przez sąsiada doniesie szwagrowi, że strugam wielką panią na fejsie... (nie żeby mi zależało na opinii szwagra, ale przecież co do zasady nie strugam wielkiej pani, więc). i teraz mnie ten Jarek Owsik co chwila zaczepia, do jakichś gier zaprasza (najbardziej oczywisty dowód, że mnie facet nic a nic nie zna, bo wszak mam na czole wypisane kapitalikiem, kursywą i boldem, że nienawidzę gier komputerowych!), na jakieś imprezy itepe. ale to jeszcze nie jest najgorsze. otóż jadę na dniach do Świętego Miasta i przecież nie mogę wykluczyć, że się gdzieś przejdę po dzielni, wpadnę na Jarka Owsika i go nie poznam. albo nie zauważę, że mi się kłania lub macha z okna. ewentualnie nie skojarzę, że to do mnie macha, bo ja sobie tylko mgliście przypominam to jego charakterystyczne nazwisko, a człowieka wcale, a wcale. i teraz zmierzam do klu: ludzie, no pozwólcie się rozpoznać znajomym na fejsie! wstawiajcie jakieś konkretne i wyraźne zdjęcia własne, a nie swoich alter egów (alter eg?) zaczerpniętych z popkultury. co to, fejs wam nie przypomina i nie uświadamia, jakie to ważne? bez ściemy, mnie przypomina co najmniej raz na tydzień*. raz, raz.

* ale wiadomo, że nie posłucham, bo primo jestem przeciwniczką pozbawiania się prywatności. secundo, jestem przeciwniczką kultury obrazkowej. tertio, jestem przeciwniczką personalizowania internetu.


poniedziałek, 23 marca 2015

o muzie


lubię muse od czasu showbizu. chłopacy trzymają poziom muzycznie i - no co, to też ważne! w szołbiznesie - mają wielce zgrabne siluety (nie było takiego słowa do przed chwilą).


p.s. przeprowadziłam pobieżny przegląd (przesłuch) wcześniejszych płyt chłopaków z hrabstwa Devon (serio, z hrabstwa Devon, dobrze, że nie z Dewonu) i nie będę się wymądrzać o rozwoju artystycznym, inspiracjach czy też gatunkach, bo od tego są inni ludzie (którzy tak dalece nie mają pomysłów, co robić w wolnym czasie, że roztrząsają i wypisują w podpunktach, czym się różni thrash metal od death metalu oraz glam rock od hair metalu, słowo harcerza. musi u nich często pada w niedzielne popołudnia i do galerii handlowych mają daleko, ale nie o tym). chłopaki coś ewidentnie mają do formacji zbrojnych, wojskowości i militarystów. może któryś miał tatę podoficera, co robił w domu drugie koszary, albo wracając od dziewczyny do akademika zbierał bęcki od elewów pobliskiego westpointu? ewidentnie coś tam jest na rzeczy, uprzedzenie uporczywe i nawracające jak kompleks Edypa.

p.p.s. elementarz drugoklasisty mnie wykończy nerwowo. tym razem (po niesławnych opaskach dla dziewczynek) mieliśmy krzyżówkę z hasłem "poranne ćwiczenia" i Junior nie mógł nic wymyślić, a mnie do głowy przyszedł tylko seks. o co chodziło łosiom?




niedziela, 22 marca 2015

syzyfowa robota


oto minął cały tydzień przemyślnie skomponowanych dwudaniowych obiadów dla naszej rodziny. zbilansowanych gorących posiłków, obejmujących dania jarskie i mięsne, zawierające warzywa, owoce, produkty zbożowe i nabiał etcetera. w różnych odmianach i kombinacjach.

i nic mnie tak nie frustruje jak świadomość, że mimo wszystkich przeszłych wysiłków w tym tygodniu znowu od nowa codziennie będziemy głodni i znowu od nowa trzeba coś dla nas gotować.


sobota, 21 marca 2015

sobota


Juniorowa sekcja klawikordu w domu kultury miała dziś dzień występów. czułam się jak na castingu do zespołu weselnego. królował repertuar budki suflera i golców, ale tak grajek graje, jak instrument daje... (i tak swoją drogą żąmiszelżar nie trąci wioską ani odrobinę mniej)


skoro o wiosce mowa: za oknem wiosna, a ja się nurzam w blogach mieszczuchów wybyłych na kresy, gdzie żyją w zgodzie z rytmem natury, hodują kozy i warzą sery. aż nachodzi mnie myśl, że ech! sama bym się przeprowadziła na wioskę, zahodowała jakąś gadzinę i te de. ups, przecież już mieszkam na wiosce! i hoduję dwa likaony, które stwarzają spore problemy logistyczne przy wszelkich wyjazdach dłuższych niż na jeden dzień, a naturę lubię najbardziej wtedy, kiedy jest słonecznie, ale nie za gorąco i nie ma przy niej za dużo do roboty.

tyle (w odpowiedzi na pytanie Juniora, ile jeszcze, zanim nastanie jego "czas na komputer").






piątek, 20 marca 2015

z notatnikiem wśród zwierząt


likaon, pomimo dziesięciu miesięcy na karku i całkiem sporej głowy, pozostaje wciąż koteckiem o bardzo małym rozumku. (pomijam bezskuteczność naszych wysiłków pedagogicznych, a przecież nie wymagamy wiele: 1. kotecki nie wchodzą na stół w jadalni; 2. kotecki nie wchodzą na blat w kuchni. sankcje: natychmiastowa zsyłka do ogródka. princzipessa to skumała w dwa dni i nawet wykazała się czymś na kształt myślenia abstrakcyjnego, przenosząc zasady z blatu kuchennego w Gawrze do nowego domeczku).

no więc kotecek o bardzo małym rozumku stara się aktywnie uczestniczyć w życiu domu i rodziny. szczególnie, że wierzy, iż większość naszych działań ma służyć jego rozrywce i uciesze. a już na pewno zamiatanie. miotła jest lepsza niż wszystkie myszki i piłeczki razem wzięte. i taka niezawodna: jak się kotecek przyczai w kuwecie i znienacka na nią skoczy, to zawsze wraca, żeby znowu wkoło kuwety potańczyć... stała, jak nie przymierzając Plancka.

pojawienie się miotły inspiruje likaona do nowych pomysłów, ale dziś kotecek przeszedł samego siebie. zmiotłam bowiem piasek, okruszki i kłaki z kuchni, spod stołu w jadalni, z przedpokoju i okolic kuwety na zgrabny kopczyk i odwróciłam się po szufelkę, a gwiazda w tym momencie wyciągnęła się jak długa - centralnie na kopczyku śmieci.

a mówią, że kotecki to czyste zwierzęta.



czwartek, 19 marca 2015

o potrzebach, różnicach i nietolerancji


mam takie skromne potrzeby. żebyśmy byli zdrowi, mieli poczucie bezpieczeństwa psychicznego i materialnego i żebym nie musiała pracować więcej niż osiem godzin dziennie (wliczając rozwieszanie prania i lepienie pierogów*).

wcale na przykład nie potrzebuję wakacji na mauritiusie. w ogóle mam bardzo sceptyczny stosunek do podróży, a szczególnie egzotycznych. wojciech c. na przykład chwali sobie kraje trzeciego świata, gdzie panuje - w odróżnieniu od europy - wolność i nikt się nikomu w nic nie wtrąca. myślę sobie, że taka "wolność" jest bardzo fajna, kiedy się jest zdrowym i względnie zamożnym mężczyzną w sile wieku, optymalnie bezdzietnym. wtedy się można nie przejmować, że "wolności" wszystkich ludzi wkoło nie ogranicza nic oprócz, powiedzmy z grubsza, ich wewnętrznego poczucia przyzwoitości. bardzo wątpię, czy będąc drobną blondynką z kilkuletnim pacholęciem (i załóżmy, że bez A.), czułabym się w tym trzecim świecie tak samo komfortowo, jak pan podróżnik. a nawet z A. bym się pewnie wciąż obawiała salmonelli w jedzeniu przygotowywanym według norm behape opartych jedynie na tradycji i wewnętrznym poczuciu przyzwoitości, kierowców, którym za potwierdzenie umiejętności  wystarcza własna głęboka wiara, że przecież je mają oraz ewentualne poczucie przyzwoitości, itp. itd. no taka jestem zaściankowa, co ja poradzę.

poza tym jak patrzę na tych ludzi, którzy sobie zamieszkują resztki dżungli i rozmaite malownicze wyspy, to myślę, że jednak nie byłoby dobrze, gdybym się z nimi spotkała twarzą w twarz. bo mam taką niepohamowaną potrzebę, żeby ich czymś walić po głowach. no bo jak tak można nie chcieć niczego zmieniać? cholera, człowieku, dobrze ci jest tak kucać nad dymiącym w oczy ogniskiem i dzień w dzień jeść niesoloną skrobię? i o takim życiu marzysz dla swoich dzieci? serio? no bo jak tak, to naprawdę dzieli nas przepaść - nie wiem, czy ona jest cywilizacyjna, czy jak ją zwać. ale olbrzymia. (oraz mam ochotę czymś cię walnąć w łeb, żebyś się ocknął). natomiast jeśli nie jest ci dobrze i nie takiej przyszłości życzysz swoim potomkom, no to weź coś zrób. po prostu nic mnie na tym świecie tak nie irytuje, jak ludzie marnujący swoje kruche i krótkie życie, na siedzenie na ławeczce pod kioskiem, kucanie pod szałasem w dżungli czy spanie gdzieś na chodniku zatłoczonego miasta trzeciego świata - gdzie tam ktoś akurat wylądował.

może jestem niesprawiedliwa. może mi się błędnie wydaje, że każdy może i powinien spróbować zmienić coś na lepsze. i że ma szanse na sukces. dobrze, że sobie znalazłam mężczyznę, który myśli tak samo. dzięki temu zgodnie się wkurzamy, jak na przykład oglądamy jakiś program o czarnej afryce. i tam te umęczony kobity latają kilometrami po wodę ze studni, najlepiej jeszcze z dzbankami na głowach, a faceci w tym czasie skręcają się z nudów, w oczekiwaniu na kolejny zachód słońca, po którym się nareszcie zrobi na tyle chłodno, że ogarnie ich ochota, żeby machnąć kolejnego dzieciaka. i razem pomstujemy, że to jest niewiarygodne, że im nie przyjdzie do głowy wykopać własną studnię. wtedy A. mówi, że on by nie mógł tak siedzieć i patrzeć, by się zawziął i dokopał do wody (ja mu wierzę. dokopał by się). a im to do głowy nie przyjdzie. nie mają łopat? mają czas, niech sobie z czegoś zrobią. nie mają cegieł na ocembrowanie? mają czas, niech sobie ulepią z gliny. nie mają gliny? niech się przejdą po okolicy, pewnie znajdą...

my byśmy poszli szukać.


* dlatego nie lepię pierogów.

środa, 18 marca 2015

no już, już


wczoraj się trochę porozczulałam nad sobą, a nawet obdzwoniłam najbliższą rodzinę z informacją, że jestem biedna i mam alergię, niech mnie ktoś przytuli. bardzo sprytnie udało mi się połączyć mazgajenie z równoczesnym wyparciem. bo przecież to jest absolutnie wykluczone, żeby w czterdziestej wiośnie życia zapadać na taką chorobę. przecież ja tu mieszkam prawie na łonie natury, oddycham niezanieczyszczonym powietrzem prosto z lasu, a z PT alergenami* to się na imieniny zapraszamy i na krzestnych dla naszych dzieci bierzemy. no ludzie.

taka postawa nie jest jednak konstruktywna i donikąd nie prowadzi. nie byłabym więc sobą, gdybym nie zrobiła Planu, który oczywiście rozwiąże wszystkie moje problemy (a właściwie problemiki, gdy je tak ustawić w odpowiedniej perspektywie: wylosować z chorób właściwie nieuleczalnych alergię, to naprawdę nie jest wielka tragedia, ogarnij się kobieto!).

na początek zamierzam się pozbyć wirusa z gardła, a żeby nie rozmieniać na drobne energii potrzebnej organizmowi do samoleczenia, reszcie przypadłości będę poświęcać tylko tyle uwagi, ile trzeba, żeby jakoś łagodzić najbardziej uciążliwe skutki (na przykład złażącą z nosa skórę i niemożność spania bez oddychania). mam do tego całe pudełko kolorowych pigułek i sprejów. na jednym stoi napisane, że środek można stosować często i długo. przysięgam na zgrabne paluszki Juniora! nie tam, że trzy razy dziennie po dwie dawki przez maksymalnie 10 dni, tylko "często i długo". no nie wiem, czy to mi nie zostawia zbyt dużej swobody interpretacyjnej, zważywszy, że środek przynosi ulgę gdzieś na pół godziny.


* na hasło "synku, ja chyba też mam alergię" Junior zareagował bezbłędnym "oby nie na koty!". oby!









wtorek, 17 marca 2015

ładne kwiatki


czy lekami na alergię można indukować alergię?

bo zaniosłam do lekarza nos ze zwykłym katarem, a po kilku dniach naiwnego stosowania się do zaleceń mam katar, który, jak się okazuje, spełnia różne fikuśne kryteria kataru alergicznego. włącznie ze swędzeniem w uszach.

jeszcze się łudzę, że to może jakiś tajemniczy wirus. albo ten no, katar naczynioruchowy. to by chyba było mniejsze zło?


nie mam więcej przemyśleń. ament.


(...)
aabonie, mam! to już nie można mieć normalnej anginy? tylko wirusa w gardle i alergeny w nosie? no weź, Wszechświecie, ja nie chcę.  jeszcze mnie oko zaczęło swędzieć! chyba, żeby mnie wpędzić w paranoję.

i naprawdę marna pociecha, że dziś w poczekalni nie było pani, która mi ostatnio opowiadała, jak załatwiała pogrzeb swojej mamusi (szpital na B. to wykańczalnia, patolodzy siedzą w kieszeni firm pogrzebowych, koszty pogrzebu są skalkulowane tak, że co do grosza pochłaniają zasiłek z ZUSu, a jeszcze jest taka firma*, co pośredniczy w przelaniu zasiłku z ZUSu do firmy i sobie za to pobiera 150 zł prowizji!).

* przyjmuję takie wieści bez mrugnięcia okiem. w końcu nie urodziłam się wczoraj, żebym się miała zaraz dziwić, czy coś.






poniedziałek, 16 marca 2015

Si vis pacem, para bellum


a jeśli chcesz zrobić wrażenie na kobietach, szykuj się jak na randkę z wymagającym facetem...

- jezu, ale pani osiwiała - wyrwało się Dorotce, gdy w sobotę rano zasiadłam na fotelu przed lustrem.
- no, pani dorotko, strasznie. więc robimy kolor, tylko musi wyglądać cudnie, bo jadę na zjazd klasowy w dwudziestolecie matury. prawie same baby będą, rozumie pani?
- jezu, no!

niecałe dwie godziny później (po no, to u pani sobie nie postrzygę), kiedy moje piękne pukle zostały wysuszone i wymodelowane na szczotce, spojrzałyśmy z satysfakcją w lustro:
- jezu, i niech się pani nie przyznaje, że pani włosy farbuje. nikt nie pozna. jezu, ja pani polakieruję, niech pani czapki nie zakłada! (i rozpacz w oczach, bo jednak założyłam. bez jaj: zapalenie zatok, deszcz i 2,5 stopnia, nie?).

wprawiona w szampański humor zaproponowałam chłopakom, że "skoro już jestem taka ładna, to jedźmy na zakupy". marne uzasadnienie, ale jesteśmy wszyscy kryptofanami konsumpcjonizmu, więc co do zasady nie potrzebujemy ważkiego powodu, żeby jechać na zakupy.

w pierwszych trzech obuwniczych bryndza i brak zdecydowania. to może wejdźmy do mojego ulubionego sklepu z sukienkami? weszliśmy. pogłaskałam grochy na wieszaku i - jak gin! - wychynęła ku nam spośród regałów najlepsza sprzedawczyni sukienek na świecie (kryptonim operacyjny: Pani Gosia):
- w czym mogę państwu pomóc?
- właściwie to nie wiem - zaczęłam, po czym schodząc do konspiracyjnego szeptu wyjaśniłam - wie pani, jadę na zjazd w dwudziestolecie matury i nie wiem, czy wybrać coś z szafy (jakbym tak kurdę miała więcej niż dwie kiecki! ale brzmi nieźle, nie?) czy kupić sobie coś nowego?
- a mąż co mówi? - odszepnęła pani Gosia, zerkając nerwowo na A. i też głaszcząc grochy na wieszaku.
- żebym zrobiła, jak uważam - skłamałam, bo mówił, żebym sobie kupiła coś nowego. ale przecież nie będę jak ten minister obrony, co zakup rakiet zaczyna od ogłoszenia budżetu na wydatki. ma się tę odrobinę zmysłu handlowo-dyplomatycznego, kurza stopa.

uznawszy moją odpowiedź za zielone światło, pani Gosia przeszła do rzeczy:
- nooo, to musimy wyglądać elegancko, ale jednocześnie z zadziorem... pani ma fajną figurkę (jak na kogoś, kto zdawał maturę 20 lat temu) i to trzeba wyeksponować. a mamy akurat takie fajne promocje. 36/38?


kwadrans juniorowego stękania (ile mama jeszcze przymierzy tych sukienek?), mężowych wahań (ja nie wiem, jakoś tak mi się w tym zlewasz) i panigosinych kontrargumentów (ale jak żona założy cieliste rajstopy, to będzie świetnie wyglądało) później, wyszliśmy ze sklepu ze śliczną małą czarną. i od razu się okazało, że w następnym obuwniczym mają absolutnie idealne śpilki do kompletu. tylko mam taki problem, bo dodali mi do nich gratis łyżkę i szczotkę do butów - jak znam moją ojczyznę, to teraz trzeba to gdzieś ująć w deklaracji podatkowej, jako dochód...








piątek, 13 marca 2015

sałatka 1


składniki:
- ulubiony miks sałat (najlepiej już umytych, żeby się nie babrać)
- serek pleśniowy typu lazur pokrojony na plasterki
- puszka tuńczyka w sosie własnym
- oliwki czarne w ilości wedle upodobania
Składniki wymieszać i skropić dwoma łyżkami sosu sojowego oraz  oliwy z oliwek i odrobiną soku z cytryny (ja wyciskam dupkę). Serwować od razu po przyrządzeniu. Nie robię tego co drugi dzień tylko dlatego, że nie chcę, żeby nam się przejadło. Uwielbiamy.


(czyli wchodzę w blogerstwo kulinarne, ale bez zdjęć ;))




czwartek, 12 marca 2015

żadna tam wiadomość


Trzeba grać zachowując postawę ironiczną... 
                               Umberto Eco Wahadło Foucaulta*

więc co mam niby napisać? że wcale się nie martwię, że jak zagadniemy antypody tekstem " to może weźmy się, panie, umówmy do tego notariusza na jakąś konkretną datę, bo czekać hadko**", to nasz PT Klient odpisze "eee, wiecie, kurdę, rozmyśliłem się, sory nie?". martwię się. i obawiam bez ustanku. to i nie piszę.

poza tym to nuda, ziąb i antybiotyk. no to nie wiem, mogłabym jeszcze pójść w blogerstwo kulinarne. mam świetny przepis na pieczone żeberka w tak pysznym sosie, że nawet Junior młóci, nie zważając na siekaną cebulkę, która normalnie podlega ścisłej segregacji gatunkowej i z większości dań jest bezlitośnie eksmitowana na samą krawędź talerza. ale nie wiem, czy jak nie wrzucę zdjęcia*** - a nie wrzucę - to taki przepis się liczy w dzisiejszej obrazkowej kulturze. liczy się?


* czytałam to przed maturą, więc szczęśliwie nic już nie pamiętam, chociaż mam mętne wrażenie, że się ubawiłam. wzięłam znowu z biblioteki i teraz się zastanawiam, brnąc (póki co) przez drugi rozdział: czy ja byłam taka błyskotliwa i rozumiałam to wszystko, czego teraz nie rozumiem? (co to są na przykład cubitusy?) czy mi to w ogóle nie przeszkadzało, gdyż uskrzydlała mnie świadomość, że w końcu tuż przed maturą wiem i rozumiem tyle innych rzeczy? czy jak się rozkręci, to będzie takie super, że zrekompensuje konfundującą drętwotę pierwszych rozdziałów?

** jak mawiał Longinuns P. chociaż jemu problemy sprawiało "słuchanie", a nie czekanie. wiadomo: różnica pokoleń.

*** ale jak się wszystko dobrze ułoży, to obiecuję, Wszechświecie, wymienić telefon na nowy z wypaśnym fotoaparatem i cykać zdjęcia na budowie jak szalona i publikować, publikować, publikować. to co, pójdziesz na to?

p.s. urocza piosenka! wokal jak skrzyżowanie Hugh Lauriego z Charliem Winstonem :)



bardzo smutna wiadomość


zmarł Terry Pratchett


środa, 11 marca 2015

blech

przeczytałam wywiad i mi się na rzyganie zbiera.




wtorek, 10 marca 2015

zawsze jest ten pierwszy raz


miałam napisać, że po raz pierwszy w kilkunastoletniej karierze zawodowej odesłałam zleceniodawcę z kwitkiem, ale nie. pierwszy raz to było z dziesięć lat temu, kiedy się klientowi nie chciało nawet ściągnąć z internetu rozlicznych a rozproszonych materiałów, które miałam "obrobić", a że płacić zamiarował tylko za obróbkę, to wyraziłam uprzejme zdziwienie i na tym się skończyło.

drugi raz w zeszłym roku szwagier kolegi stryjka próbował mnie wpuścić w opracowanie średniowiecznych urządzeń astronomicznych. ach, pięknie nęcił, jakimż to będzie prestiżowym klientem  w cv uczelnia o kilkusetletniej tradycji... ziew. niestety, prestiżem się nie najem ani też nie latam po świecie z cv zatkniętym za wycieraczkę korsuni, a musiałabym do tej roboty chyba jakieś średniowieczne manuskrypty przestudiować. uwzględniłam więc koszt nabycia manuskryptów w wycenie zlecenia i rozstaliśmy się bez żalu.

no a dziś odprawiłam Redaktora. bo tym razem nie mam kaprysu zgłębiać niuansów prawa handlowego USA. co się ze mną dzieje? kiedyś to bym się na tajne komplety zapisała, żeby pracodawcy pokazać, że stanę na wysokości zadania. a teraz się tylko powstrzymałam przed komentarzem, że skoro konsekwentnie odmawia mi podwyżki, motywując, iż moje stawki i "tak są wyższe od rynkowych", to niech znajdzie kogoś, kto mu przyjmie to zlecenie za taką stawkę i zrobi je dobrze. ja sobie potem chętnie poczytam.

a w ogóle to najchętniej bym strzeliła focha jak jakaś diva i napisała, że od teraz nie będę robić nic bardziej skomplikowanego niż menu fast-foodów! bo ja mam swoją godność! ja mam dyplom magistra! a nawet - cytując sprzedawcę ze sklepu z farbami elewacyjnymi - "ja się nie muszę poniżać, żeby coś [się] sprzedać" ;)

mam przemożne uczucie, że nie do takiego życia zostałam stworzona. powinnam wstawać późno, spędzać przedpołudnia na zalanym słońcem tarasie z filiżanką kawy, głaszcząc koty i czytając romanse i ballady, czy coś...

p.s. Redaktor odpisał, że ok. no i dobrze, że się nie spinałam.






poniedziałek, 9 marca 2015

wiosna i o!


krokusy kwitną. sąsiad uruchomił aerator i hałaśliwie przewietrza trawnik. moi mężczyźni urządzili ognisko z kiełbaskami, więc pachnie siwy dym i przypalany tłuszcz.

wybrałam się do sklepu wioskę dalej, bo nie mam siły na dalsze podróże, a bez soli i herbaty ciężko żyć. zaryzykowałam z tetleyem - w porównaniu z liptonowym błotem: niebo w gębie! myślę optymistycznie, że zostawię błoto na budowę (bo przecież zaraz sprzedamy dom i zaczniemy budować następny, Wszechświecie, dobrze mówię?). wiadomo, że na budowie człowiek uchetany do granic możliwości wypije i zje każdy produkt jedzeniopodobny. oj, chciałabym.







eksperyment


próbuję sprawdzić, czy lektura wpływa na jakość życia i jak. jeszcze nie wiem, jak to jednoznacznie ustalić, na razie tylko zbieram materiały. czytając o zbrodniarzach z nazistowskich obozów koncentracyjnych, zapadłam na zdrowiu. teraz lecę przez leksykon marketingu i naprawdę nie wiem, jakich efektów mogę się spodziewać.


p.s. w radiu podano, że kobiety po pięćdziesiątce uważa się w naszym kraju za "starsze panie". no bez żartów. to mam nieco ponad dekadę do starości? wypraszam sobie.




niedziela, 8 marca 2015

królestwo za L4


bywają takie chwile, kiedy na prawdę przyjęłabym etat z całym przekleństwem inwentarza. i błogosławieństwami typu płatny urlop zdrowotny. na przykład dziś i przez kilka najbliższych dni. ech.



sobota, 7 marca 2015

urwa


poranek wstał słoneczny. "wiesz co, wezmę po śniadaniu sekator i poprzycinam wreszcie tę wiśnię". proszbardz. prastarą wiśnię dzielą może ze dwa metry od przewodów NN, więc przycięcie dobrze jej zrobi. jeszcze tylko rozegraliśmy partię monopoly na dobry początek dnia, wydałam lunch i postanowiłam złożyć swoje zatkane zatoki pod kołderką. w przelocie usłyszałam "chyba już wiem, jak te głogi wyprowadzić". proszbardz, sama widzę, że jakieś koślawe, a ostatecznie to dziki-ostańce*. "i róży by się przydało przycięcie, bo jak koszę trawnik, to mnie zahacza". dziką różę zabroniłam tykać, bo jeszcze mogą przyjść mrozy, a ja tam hoduję stado wróbli i gdzie by one bidulki spały, jak by mi ją przerzedził. więc róży nie, ale poza tym luz.

luz, bo ostatecznie linia demarkacyjna została ustalona już jakiś czas temu: twoje owocowe, moje ozdobne, twoje pole od północy, mój ogródek od południa. każdy wie, co wolno wojewodzie.

luz. luz? wstałam dwie godziny później wyciągnąć Juniorowi drzazgę. patrzę: jedzie moje szczęście przez trawnik, pchając taczkę pełną zieleniny. co mu się tak mogło zazielenić na początku marca, myślę. no bo chyba nie maliny, porzeczki, jagody czy aronie? że o jabłoniach ani o orzechach nie wspomnę.

nie, wziął uchabział prawie przy ziemi moje półtorametrowe ogniki. zupełnie niejadalne. rosnące od strony południowej. którem od trzech lat pracowicie wyciągała w górę, bo mają tendencję do wypuszczania pędów pokładających się na gruncie. i to co ja przez trzy lata wychuchałam, wziął i wyciął. "żeby się zagęściły". urwa! a może ja je nie bez powodu tak gęsto sadziłam? żeby się nie musiały zagęszczać.  czy ja się komuś wtrącam, które gałęzie wiśni wyrąbać? urwa! urwa! urwa!

normalnie serce mnie boli. bym się herbaty na uspokojenie napiła, ale mam tylko to błoto z liptona. urwa!



* rośliny ocalone ze sadu, który kiedyś szumiał w miejscu, gdzie dziś stoi kochany domeczek. wyraźnie widać, że nie raz je traktowano kosą i ogniem, więc sekator  nie zdoła im zaszkodzić. nawet najbardziej entuzjastycznych rękach.


piątek, 6 marca 2015

chlor, skrobia i błoto


byłam na zakupach w biedronie, bo mnie smarki zniechęciły do jazdy do bardziej cywilizowanych, ale i odleglejszych punktów handlowych typu wszystko pod jednym dachem. śmietany nie kupiłam, bo w składzie miała - po co? po co, pytam! - skrobię. sól kuchenną żeśmy z A. komisyjnie spuścili do kanalizacji, bo śmierdziała chlorem jak świeżo odgrzybiony, a źle wentylowany basen. natomiast lipton smakuje szlamem. (może każdy lipton tak smakuje? nie mam doświadczenia z tą herbatą). "masła" nie brałam, bo już raz kiedyś próbowałam na biedronowym maśle zrobić masę do tortu i chyba im chochlik drukarski coś pokręcił ze składem, bo to na pewno  nie jest sam tłuszcz i karoteny.

ale bułka tarta i woda mineralna - luz, sprawiają wrażeni normalnego ludzkiego jedzenia.


ciekawe, czy dożyję dnia, kiedy się konsumenci zaczną z biedroną procesować jak onegdaj za oceanem z koncernami tytoniowymi. i wygrywać kosmiczne odszkodowania.





czwartek, 5 marca 2015

nowe, a ładne jak stare



mlask, mniam, cmokens

(i pani ma profil jak młody Bowie!)


środa, 4 marca 2015

zamiast goździka


to musi będzie z okazji marcowego święta naszych kochanych pań, że najlepsze radio zapodało  taki rubaszny kawałek ;) warstwa audio wywołuje miłe amerykańskie skojarzenia, w najlepszym sensie tego słowa. smaczna. ale klip przaśny i wokalista taki raczej metro-drwal, więc niestety nieteges.

wtorek, 3 marca 2015

standardzik


przyjechali rodzice wielodzietni (bez dzieci). pani matka przez godzinę wyrażała bez krępacji entuzjastyczny zachwyt nieruchomością. pan ojciec (z wyglądu plejboj około trzydziestki, we wściekle niebieskich spodniach i ciemnych okularach) był demonstracyjnie nierad. nie udało nam się odgadnąć, czy się pokłócił z panią matką, bo nie zapisała jak dojechać i jakgupi musiał trzy razy o drogę pytać, czy ogólnie ma traumę przeprowadzkową i pomysł mu nie odpowiada, czy może - ach, ten nasz optymizm - przyjął taką pozycję negocjacyjną niepodobamisiętunic, żeby zrównoważyć rozentuzjazmowaną małżonkę...

pani matka niemalże kupiła dom od ręki, ale w końcu obiecała oddzwonić nazajutrz z konkretami. nie oddzwoniła. próbuję nazwać swoją reakcję. zdziwienie? nie bardzo. rozczarowanie? może trochę. bardziej wzruszam wewnętrznymi ramionami: zamożni ludzie już chyba tacy są. tacy, czyli niesłowni, niezdecydowani, nawet cokolwiek niegrzeczni. tyle.


Junior znowu zapadł na infekcję. zmęczona jestem, bo mi się porządki zbiegły z przednówkiem. z okazji rozpoczęcia sezonu godowego likaona wróciła z wieczornego spaceru z poharatanym pyskiem i naderwanym uchem. poza tym u nas na zachodzie bez zmian.