środa, 30 września 2015

póki życia, póty nadziei, c'nie


mieliśmy wczoraj pt klientów na domek. bardzo mili państwo. pani przypadkiem wykonuje taki sam zawód jak ja. "chociaż głównie to mi tłumaczy, jak mam się zachowywać" - skomentował jej mąż.

nawet nie angażowaliśmy pana pośrednika do prezentacji, bo a) jakoś miałam takie beznadziejne wrażenie, że to kolejni apacze (terminologia zapożyczona od znajomych, co właśnie mieszkanie sprzedają. apacza można poznać po tym, że jego główną formą aktywności na rynku nieruchomości jest "a chodzę, a paczę") i b) jak myślałam, o jakich kolejnych nieszczęściach życiowych się dowiem, które na pewno na niego ostatnio spadły, to mi się robiło słabo (tym razem pewnie trafiłabym na pogrzeb babci...). tak więc ogarnęliśmy państwa samodzielnie z A. i było bardzo miło:
- w sumie wszystko co trzeba zrobić, to odświeżyć ściany. oczywiście zależy, jakie państwo kolory preferują. 
- te są idealne. dokładnie pod mój gust.
- kochanie, źle mówisz. ja się chciałem targować.
- aaaaa, sorki. no to... wie pani, te kolory (dramatyczna pauza) fatalne!
chóralne buahahahaha. i w ten deseń półtorej godziny.


wracając do przygotowań: niby miałam to beznadziejne wrażenie, ale jednak iskierka nadziei też mi się wciąż w sercu nieco tli, a tu okna brudne (normalnie bym tego nie widziała, ale w trybie sprzedażowym bardzo mi się wyostrza percepcja na tym punkcie). już jestem naprawdę niezła w tym myciu okien: chociaż to się wydaje niemożliwe, jestem w stanie umyć wszystkie w jedno przedpołudnie, a potem jeszcze ogarnąć sanitariaty i odkurzyć podłogi. sił mi użycza na kredyt nadzieja. tylko potem nadzieja żąda zwrotu z odsetkami. co tu dużo gadać, auć, mój biedny łokieć.

a teraz nie pozostaje mi nic innego, jak mieć nadzieję, że państwo po zakończeniu rekonesansu (co im może zająć tydzień lub dwa) dojdą do jedynie słusznego wniosku, że chcą mieć nasz dom i przestaną z tym głupim targowaniem się, bo nas to donikąd nie doprowadzi.


poniedziałek, 28 września 2015

akcja 'wruszka'

(Fikander odnalazł właściciela. pierwotnego. co prawda tenże nie zauważył przez tydzień, że mu kot zginął, ale ucieszył się i przyjął go z radością. i pies go rozpoznał, więc co miałam robić, porwać i uciec? aż nie chce się wchodzić w szczegóły).


Junior wymienia zęby mleczne na stałe zgodnie z harmonogramem. można by według niego pisać książki o rozwoju uzębienia u homo sapiens*. dotychczas wszystkie wyleciane mleczaki kazał przechowywać, wiec chowaliśmy je w maleńkim blaszanym pudełeczku w kolorze różowym z księżniczką na wieczku (spadek po kuzynce). ostatnio jednak Junior ma potrzeby finansowe, których nie jest w stanie zaspokoić z kieszonkowego w wysokości 7 zł tygodniowo (wypłacanego pod warunkiem, że codziennie ściele łóżko bez wielokrotnego przypominania), więc - pewnie pod wpływem filmu Jack Frost - doszedł do wniosku, że przehandluje jednego zęba z pudełeczka wróżce zębuszce. szumnie to ogłosił w sobotę przy obiedzie, ale że cały wieczór graliśmy w remika, to nam umknęło (btw, jak tak patrzę w internecie, to chyba trochę źle żeśmy zapamiętali zasady... aaaaleojtam).

i w niedzielę rano wybuchła awantura, bo pod poduszką zamiast wyczekiwanej pięciozłotówki nadal leżał mały siekacz! i zaczęły się łzy i złorzeczenia. że pewnie zębuszki nie ma! i to wszystko jedne wielkie oszustwo fingowane przez rodziców na całym świecie! (Junior tak strasznie potrzebuje pierwiastka magii w szarej rzeczywistości, że aż mi serce pękało). a jeśli jednak wróżka istnieje, to jest "gupią zembuchą" (pisownia oryginalna, zaczerpnięta z opatrzonych mściwymi podpisami dzieł tworzonych przez Juniora od świtu, ponieważ nauczyliśmy go uzewnętrzniać emocje - z naciskiem na negatywne, teraz się zastanawiam, czy to dobrze -  poprzez twórczość plastyczną). przyjęliśmy linię, że nikt nie pamiętał, żeby zostawić uchylone chociażby jedno okno w domu, a zębuszka jest ewolucyjnie przystosowana do przenikania przez szyby zespolone z maksymalnie dwóch tafli i naszym nie dała rady. poza tym A. przytomnie zauważył, że Junior kazał jej czekać na swojego zęba ładnych parę lat, więc teraz powinien okazać odrobinę cierpliwości.

wieczorem Junior wysmarował do zębuszki list, który położył na stoliku przy łóżku. ząb natomiast ułożył - za naszą sugestią - na liście, żeby wróżka nie przeoczyła i ogólnie miała łatwy dostęp. w rolę wcielił się Tata, który wziął też na siebie zadanie udzielania odpowiedzi na Juniorowy list. w liście tym synek poprosił zwięźle, że jeśli wróżka jest, to niech do niego coś napisze. ponieważ A. podchodzi bardzo na serio do Juniorowego zapotrzebowania na magię w życiu codziennym, to opracował niemal nowy krój czcionki ("Wróżka New Roman", dużo zawijasów przy każdym ogonku), żeby odpowiedź wypadła przekonująco.

i co? i jak rano Junior znalazł kasę i odpowiedź, to stwierdził: "ale pismo to ta wróżka ma podobne do twojego**, mamo". wniosek? choćbyś się ojcze nie wiadomo jak starał, jeśli twoje dzieło nie będzie sygnowane, splendor i tak spłynie na matkę ;) 


* znacie to? ogląda facet film przyrodniczy. lektor mówi: Panda ma 16, rekin nawet około setki a przeciętny człowiek 32 zęby. facet zrywa się z fotela i krzyczy przerażony: rany, jestem pandą!

** co jest całkiem bez sensu, bo nawet lekarze piszą wyraźniej od mnie. kolejny dowód, że myślenie życzeniowe zaciemnia rozum.

środa, 23 września 2015

AAA szarego kocura oddam w dobre ręce


Budda aka Filip aka Filander wraca do zdrowia i jeśli jeszcze ma trudności z przemieszczaniem się, to z wrodzonej nieśmiałości oraz przejedzenia.

zabrałam go wczoraj na wybieg. przesadzałam kwiatki, więc myślę - niech połazi po trawniku. ale leniuszek usadowił się między doniczkami. i zaraz obok zmaterializowała się Likaonica z opuchniętym nosem (ale już mnie opuchniętym, dostaje antybiotyk). mimo że Fikander starał jej się przypodobać żałosnym popiskiwaniem (już umie!), został osyczany z pół metra, po czym na wszelki wypadek powiedziałam Likaonowi, że to nieładnie i niech da spokój.

zaraz potem zjawiła się Princzipessa - jak wiadomo, wszystkie koty mają wbudowany tryb pasterski i lubią pilnować ludzi przy robotach w plenerze - która oceniła Buddę złym okiem, ale nic nie powiedziała. kocur ewakuował się między moje stopy, ale że musiałam po coś tam pójść, odstawiłam go delikatnie pomiędzy doniczki. po chwili wracam i kucam przy worku z ziemią, a Princzipessa biegiem tyr-tyr-tyr ładuje mi się między stopy - dokładnie tam, gdzie chwilę wcześniej był kocur - i wymownym spojrzeniem informuje go, gdzie jest jego miejsce, a raczej: które miejsce nie jest jego.

ponieważ Princzipessa jest za duża, żebym mogła kucać z nią między stopami - trochę się czułam, jakbym ją próbowała ujeżdżać - musiała się przesunąć, ale niedaleczko. i tak, gdy po chwili A. wyszedł spytać, jak mi idzie, zastał mnie otoczoną przez trzy siedzące w równych odstępach koty, rzucające sobie nieprzychylne (w dwóch przypadkach) i zdziwione (w jednym najmniejszym przypadku) spojrzenia. kocia królowa i dwór.

wrzuciłam Fikandra na olx. będę się z nim rozstawać z ciężkim sercem, ale naprawdę nie ogarniemy go logistycznie. już teraz nasze wyjazdy na święta itp. przypominają zwijanie obozu cyrkowego.



bym zapomniała!

ostatnio klasa Juniora rozmawiała o różnych zawodach i specjalizowaniu się w różnych rzeczach. i Junior doniósł, ze sporą satysfakcją, iż pani podała przykład jego mamy - czyli mnie, c'nie - jako osoby specjalizującej się w tym, w czym się specjalizuję. i na to cała klasa kolegów i  koleżanek zrobiła wielkie "jacie! Junior, to twoja mama naprawdę jest tymatym? jacie!" i Junior się pławił do końca lekcji w rówieśniczej zazdrości, że ma taką specjalizującą się mamę. może mi przestanie zadawać pytania w stylu: mamo, czemu ty masz taką głupią pracę? mamo, a nie nudzi ci się tak pisać przy tym komputerze? mamo, a nie wolałabyś być nauczycielką albo kierowniczką hipermarketu? (Junior uparcie wierzy, że kierownik hipermarketu jest jak udzielny książę, który sobie może w każdej chwili wejść między dowolne regały i wziąć "na zawsze" nerfa albo czekoladę z orzechami). chyba narysuję laurkę dla pani wychowawczyni normalnie ;)


wtorek, 22 września 2015

prawie karta prawie choroby


kocur roboczo zwany Buddą (bo żyło mu się dobrze, to przeszedł przez ogrodzenie, poznał prawdziwy świat i teraz strasznie dużo medytuje), Filipem (od konopi) lub Fikandrem (patrz Bromba i inni)  ma się lepiej. strasznie dużo je i proporcjonalnie śpi. czasami tak mocno, że nawet nie budzi się na siku, co mu niestety nie przeszkadza tego siku robić... blech. trochę chodzi po swoim pokoju, ale nie bryka. szczególnie serdeczna relacja łączy go z moimi stopami i nie przegapi żadnej okazji, żeby między nimi przysiąść. głównie lewa zdaje się dobrze mu robi na poczucie bezpieczeństwa i jak tylko dłuższą chwilę się nie rusza, próbuje ją przysposobić na poduszkę. poza tym z usposobienia jest raczej zły na świat: ciągle macha ogonem. może go wkurza, że nie może mruczeć? bo jakoś na razie nie może. ale zaczyna piszczeć i bulgotać.

Likaon natomiast dostał antybiotyk na spuchnięty nos i mamy obserwować, czy pomaga. jak nie pomoże, to znaczy, że jednak ma tam jakieś ciało obce. trzeba ją będzie uśpić i usunąć. obie wolimy, żeby do tego nie doszło.



poniedziałek, 21 września 2015

nowina 2

aletrzymasz się czegos, Il? pisze posta ze smartfona przez wi-fi!

nowiny


przede wszystkim w sobotę prawie zabiłam kota.

a było to tak. w piątek wieczorem na naszym podwórku pojawiło się na oko 3-miesięczne kocię i donośnym miaukiem weszło z A. w polemikę na sobie tylko znany temat. kiedy A. próbował kocię złapać, żebym mogła wjechać do garażu, nie robiąc mu krzywdy, wlazło do auta – gdzieś w bebechy przez podwozie. myśleliśmy, że jak będę wjeżdżać do garażu - baaardzo powoli i ostrożnie - to wyskoczy i czmychnie, ale nie. przenocowało w garażu, zostawiając takie ślady swojej bytności jak opróżniona miska i napełniona (no bez przesady) kuweta.

w sobotę rano znowu siedziało w aucie, no ale potrzebowałam tego auta użyć, więc postanowiłam bardzo ostrożnie i powoli wyjechać, a potem trochę postać na podjeździe, żeby dać kaskaderowi szansę na czmychnięcie. ruszyłam - z otwartymi oknami (żeby mieć nasłuch) i w ślimaczym tempie - ale kocię jakoś przysnęło czy przejedzone było... dość, że zamiast wyskoczyć, z głośnym wizgiem spadło pod auto - ale pomiędzy osie, więc go na szczęście nie przejechałam. spadło i czymś przydzwoniło o podłogę wyłożoną gresem, więc niemiękką. od razu stanęłam i za nim pobiegłam. dało się łatwo dogonić, bo raz, że zostawiało ślady w postaci kropelek krwi, a dwa że siadło tuż za winklem, jakby ogłuszone i z krwią kapiącą z małego noska... chciałam zemdleć, ale nie zemdlałam, bo przecież jakbym zemdlała, a Junior by wyszedł i znalazł krwawiącego kota i nieprzytomną matkę, to by miał traumę, a nic tak matki nie stawia do pionu jak konieczność zapobiegania dzieckowym traumom. więc zawezwałam A. na pomoc. wspólnie oceniliśmy, że kocię nie ma nic złamanego i nie ma krwotoku wewnętrznego, ale bez fachowej konsultacji się nie obędzie.

weterynarz stwierdziła, że kocię jest kocurem i nie ma nic złamanego, nie ma uszkodzonych płuc ani czaszki, nie ma objawów krwotoku wewnętrznego itd, ale coś ma niehalo w okolicach tchawicy (bo chociaż oddycha normalnie, to tak dziwnie kicha/prycha). dostał parę zastrzyków i objęliśmy go obserwacją w garderobie, która już rok temu za czasów dzieciństwa Likaona została "kocim pokojem". sobotę przespał na prochach. w niedzielę zaczął jeść i pić (apetyt ma bardzo zdrowy). do kuwety chodzi samodzielnie. ale niestety widać, że przełykanie sprawia mu ból (może jakieś obrzęk?), no i jak przedtem gadał bez przerwy, tak od czasu wypadku milczy jak zaklęty. i cały czas siedzi w pudełku, a przecież zdrowe kocię, nawet wystraszone i półdzikie, nie siedziałoby tak niemrawo dwie doby.

musimy jechać na kontrolę. to od razu zabierzemy Likaona, bo jej nos spuchł i głupio wygląda, jakby był zadarty. nawet bym jej wybaczyła ten głupi wygląd, ale widać, że boli. a po kotach przeważnie nie widać, że boli, więc jeśli już widać, to boli solidnie. niestety, nie da się kotu wytłumaczyć, że może ja ci zrobię zimne okłady i obejrzę delikatnie (bo mi się widzi, że w nosie może tkwić jakieś żądło czy inny cierń). może weterynarz będzie miała jakiś kreatywny pomysł albo najlepiej panaceum...


piątek, 18 września 2015

co mnie łechce


a właściwie kto. szef mnie łechce. czasami tak, że mam ochotę się odwinąć. gdy na przykład dostaję do obróbki drugą część zeszłorocznego koncentratu, co naturalnie dowodzi, że a) z poprzednio powierzonego mi zadania wywiązałam się bardzo dobrze lub b) nikt inny nie dał się w to wrobić. w tym miejscu jednak zaczyna mnie również mile łechtać świadomość, że idzie mi dużo sprawniej niż rok temu. ponieważ obiektywnie robota nie jest łatwiejsza, więc wniosek może być tylko jeden - gdzieś po drodze wykonałam kolejny krok w rozwoju zawodowym (który jednak nie zostanie raczej wymiernie nagrodzony przez szefa wszystkich szefów, więc pozostaje mi tylko pławić się w osobistej satysfakcji).

czasami też szef mnie łechce wprost i bez ogródek: pani Regino, bo z innego działu wysłali to do innego wykonawcy, no i dostali taki tekst, co się do niczego nie nadaje. może pani poprawić? nie wiem, mogę? a może nie umiem. w ciemno się nie wypowiadam. ale wymknęło mi się, że może ktoś inny poprawi lepiej? nikt inny nie, bo pani jest naszą ostatnią deską i najwyższą instancją.co może oznaczać, że a) zostałam cichcem obwołana redakcyjnym miszczem wszechwag, tylko mi zapomnieli przysłać zaproszenie na galę z wręczaniem dyplomów lub b) szef się w końcu nauczył, że machanie marchewką nic nie kosztuje, a efekt daje piorunujący. (poprawiłam. nie było to wielkie wyzwanie. po prostu pierwszy zleceniobiorca się starał, ale na razie zna tylko gramatykę, a to 10-15% umiejętności potrzebnych w tym fachu).

powyższe pozwala wywnioskować, że byłam zmuszona do odbycia kolejnej rozmowy telefonicznej z moim ujmującym, lecz przepotwornie stękającym szefem. ale robię się coraz cwańsza. skoro mnie zmusza do słuchania, jak yyyyy krąży wokół ehm tematu i aaam zbiera myśli, to będę się bronić przez atak: no skoro już rozmawiamy, to jak tam moja podwyżka? może ja pana uzbroję w kilka argumentów do przekazania szefowi wszystkich szefów? (że na przykład nie macie drugiej takiej jak ja!). zobaczymy, czy się a) zahartuje i przestanie nawet tłumaczyć, jak to nie ma na nic wpływu, b) wywalczy mi podwyżkę, czy c) przestanie dzwonić i nauczy się zwięźle prezentować swoje potrzeby na piśmie. w sumie nie wiem, czy bardziej by mnie ucieszyło b czy c, ale jak znam życie, to będzie a.





 

czwartek, 17 września 2015

co mnie wkurza, co mnie dziwi, co mnie bawi


wkurza mnie reklama reno z Bogusiem. i ta jego maniera macho... blech

dziwi mnie, że pan premier Giertych się dziwi, że zbiera burzę po tym, jak przez lata jak opętany siał wiatr. się mu wydawało, że co? jakiś nietykalny jest? widać wzbudził jak najgorsze instynkty nie tylko w takich praworządnych jednostkach jak ja ;)

bawi mnie taki dowcip:
przychodzi baba do lekarza i mówi:
- panie doktorze, wszystko mnie wku*wia.
lekarz przeprowadza szczegółowy wywiad i wreszcie pyta:
- czy uprawia pani seks?
- a skąd, w ogóle. jestem jeszcze dziewicą.
- no to mamy chyba rozwiązanie problemu. proszę się rozebrać i położyć na kozetce.
po czym doktor z energia zabiera się za wykonywanie na pacjentce wiadomych czynności terapeutycznych. mija kilka minut, baba podnosi głowę i mówi złym głosem:
- panie doktorze, to wkłada pan czy wyjmuje? bo mnie to już zaczyna wku*wiać!

 

co mnie nie zabije, to mnie zmartwi


nie daję rady z tym pięknym nowym stolikiem, który robi za moje biurko. oprócz oczywistych zalet estetycznych ma bowiem dwie wady: długie nóżki i brak szuflady na klawiaturę. więc muszę pisać w bardzo nieergonomicznej pozycji. ale przecież żyjemy w gospodarce nadpodaży i ogólnego doboru, więc w czym problem. się szufladę kupi, się dokręci, będzie bosko. no.

wybór szuflad jest przeogromny. zaczynają się od 25 złotych, a kończą na czterech stówkach. są bardzo ładnie wykonane (obróbka CNC?), trwałe, ergonomiczne... sam miód. niektóre mają nawet półeczki na myszkę. a wszystkie mają ograniczniki, żeby klawiatura nie spadła ani z przodu, ani z tyłu  i są przeznaczone do klawiatur o szerokości do 20-22 cm, a moja ma.... tadam! 27 cm w najszerszym miejscu. wszystko na temat.

trzeba będzie uruchomić jakąś samoróbkę, ale nie łudźmy się - nie będzie wyglądać jak cud designu, raczej jak jaskółcze gniazdo doklejone pod gzyms świeżo wyremontowanego budynku...


A. nadal unosi się na falach ogrodowej kreacji. zasugerowałam, żeby z rabatki przy wejściu usunąć jakieś bliżej niezidentyfikowane "parkowe krzaki" i dać w to miejsce róże okrywowe. krzaki miały zostać przerzucone w bardzo dogodną lokalizację między żywopłotem a jarzębinami. okazało się, że jest ich strasznie dużo, bo się rozmnożyły, i można by tam zrobić bardzo ładny, że tak powiem krzakowy łan (pasjami uwielbiam duże skupiska roślin jednego gatunku. nawet niekoniecznie tak ozdobnych jak na obrazku). ale A. uznał, że właściwie ta moja ziołowa rabatka, którą z wielkim poświęceniem kształtowałam przez większą część soboty, to taka cokolwiek bez sensu będzie... więc część krzaków wylądowała pod jarzębinami, a część w centralnej części rabatki, którą jeszcze wczoraj o tej porze nazywałam "moją ziołową". nie chciało mi się protestować - niech chociaż jedno z nas będzie zadowolone. nawet się przełamałam i poszłam rzucić okiem na dokonane spustoszenia. doszłam do miejsca, gdzie kiedyś miałam lubczyk, i zawróciłam, bo "jedno zadowolone + jedno nieświadome" jest kombinacją lepszą niż "jedno zadowolone + jedno załamane", c'nie?


środa, 16 września 2015

przypowieść o kotku


nie tam, żebym bardzo chciała ojczyzny bronić przed zachodnimi zarzutami, ale weźcie.

weźcie przygarnijcie kotka ze śmietnika. taki kotek - oprócz tego, że zapchlony i z zaropiałym oczkiem, półdziki i nieokiełznany, to jeszcze – zamiast dystyngowanie podjadać co pół godziny – żre, ile widzi, a potem wymiotuje. i mało mu tego, co dostaje do miseczki. włazi na stół, przewraca kubeł, wylizuje talerze w zlewie... no nie wytłumaczysz. co z tego, że od tygodnia dostaje regularne, zbilansowane posiłki. on tam swoje przeżył i swoje wie. i tak mijają miesiące, rok i drugi. przy dużej konsekwencji opiekuna kot w końcu zapomina śmietnikowy schemat i zaczyna się zachowywać w bardziej cywilizowany sposób, ale to musi potrwać.

otóż patrząc globalnie, to Polska jest takim śmietnikowym kotkiem. od dobrych kilkudziesięciu pokoleń oczka nam ropieją, zbieramy kopniaki i jak widzimy żarcie, to się nie rozglądamy na boki, tylko jemy na zapas. owszem, zaczynaliśmy jako wyczesany pers na kanapie życia, ale kiedy to było?! chyba za Jagiellonów i Wazów. a jak wylecieliśmy pod śmietnik, bo przyszły zabory, to ktoś się przejął, bo nie pamiętam? potem czasami dawaliśmy się nabrać, że będzie lepiej, jak nas ktoś pogłaskał, na przykład Napoleon, ale co do zasady - nie było. w ogóle lubiliśmy wierzyć, że jak nas ktoś głaszcze, to już COŚ ZNACZY. a potem się dziwiliśmy, jak nam "sojusznicy" w '39 nie pędzili z pomocą albo nami handlowali w Jałcie, mimo że przecież "nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu" itp.

ale nastąpił przełom. w 2004 zostaliśmy przygarnięci przez dobrą Panią Unię, która nas zabrała spod śmietnika i postawiła przed nosem miseczkę pełną mleka (czytaj: dotacje unijne), to i chłepczemy. tylko ta pani taka foszasta, trudno się przy niej poczuć do końca bezpiecznie. bo niby kici kici, ale zaraz "straciłeś, kotku, dobrą okazję, żeby milczeć", kiedy kotek próbował prowadzić samodzielną (choćby i głupią) politykę zagraniczną. a z kolei kiedy kotek oczekiwał "wspólnej polityki energetycznej" albo "wspólnej reakcji na wydarzenia na Krymie", to głównie słyszał "ojtam ojtam, o co tyle hałasu" i "nie możemy działać pochopnie". tak że kotek wreszcie skumał, że jak słyszy o solidarności narodów, to powinien być raczej pragmatyczny jak Brytyjczycy, niż entuzjastyczny jak.... no sama nie wiem. mały entuzjastyczny kotek?


to po pierwsze. a po drugie: nie można przez dziesiątki pokoleń budować narodowej tożsamości na hasłach, że myśmy Mesjaszem narodów łamane przez przedmurzem chrześcijaństwa, a potem od tego narodu wymagać, żeby nie był paranoiczny łamane przez ksenofobiczny. albo to, albo schizofrenia. bez żartów.



wtorek, 15 września 2015

jeszcze chwilkę ponarzekam


bo mam takie jajko: zmienić telefon, gdyż aktualny wysiada. rzecz w tym, że w zasadzie już nie ma normalnych telefonów* dla zacofanych ludzi. mój operator ma w ofercie zaledwie cztery modele z klawiaturą (i ani jednego z pełną!) ale są one tak brzydkie, że nawet ja - dizajnerska abnegatka w obszarze elektroniki użytkowej - się ich brzydzę. więc jestem skazana na inteligentny-fon. i zaczęłam porównywać urządzenia, za które jestem w stanie zapłacić, nie wzbudzając w sobie anty-elektronicznego dżihadu. i się załamałam.

czy ktoś mi może doradzić, jaki budżetowy smartfon wybrać? dzwonię, wysyłam sms-y, używam budzika, kalkulatora i stopera (do not ask). mogę lubić robienie zdjęć, ale nie mam zacięcia artystycznego (a jak sobie dziabnę pierwsze selfie, to już będzie można spokojnie nastawiać wodę na kawę dla czterech jeźdźców apokalipsy, bo znaczy, że są za winklem, tak więc nie jest mi potrzebny "aparat do autoportretów"). jak będzie mieć wi-fi, to mogę surfować, ale bez histerii, bo lubię naprawdę duże ekrany, jak w pecetach, a nie te nowomodne czteroipółcalowe gó... małe ekraniki. mój tryb życia jest stacjonarny do wyrzygania (nie mam pomysłu na żaden eufemizm, a nastrój mi konsekwentnie podupada***, więc proszę o wybaczenie), toteż mogę sobie pozwolić na taki luksus.

* kiedyś normalne były telefony stacjonarne. ja cię! moje dziecko już chyba nie pamięta, że mieliśmy takie cudo w starym domu. ale zapieprz** z tym postępem technologicznym...

** przytaczałam już tę historię? znajomy chodził do szkoły z internatem stojącej w środku dziczy i pustkowia. popołudniami młodzież nie miała tam absolutnie NIC do roboty, więc młodzieńcy po obiedzie szli spać, budzili się na kolację, po czym szli spać. i tak całą jesień i zimę. i pewnego razu jeden z nich, układając się do nieuniknionej drzemki, skonstatował: "ale zapieprz z tym spaniem"...  (co jest na pewno dowodem na prawdziwość jakiejś dowcipnej tezy, ale mi akuratnie nic nie przychodzi do głowy).

*** a powinnam być pogodna i podbudowana, bo mi wczoraj jedna niesystematyczna uczestniczka zajęć jogi wyznała, iż patrzy z zazdrością, jak głębokie robię skłony i jak "płynę" przez powitania słońca... a jednak nie jestem. być może nie bez znaczenia jest tu fakt, że udało mi się wczoraj ścignąć telefonicznie naszego agenta nieruchomości, co to jeszcze miesiąc temu obiecywał jesienną ofensywę promocyjną i że na pewno do końca listopada sprzedamy dom. się niestety okazało, że panu w życiu coś nie wyszło, przeprowadza się na śląsk i zmienia branżę. wspominałam, że w pośrednictwie nieruchomości ludzi o poważnym podejściu do wykonywanej pracy jak na lekarstwo? chyba nawet mniej. westch.


poniedziałek, 14 września 2015

jajka nigdy się nie kończą

jest taka gra komputerowa - a w każdym razie powinna być - która polega na łapaniu do koszyczka spadających jajek. jajka mają różne rozmiary i kolory, spadają w nierównych interwałach i nieregularnych odstępach. ale przede wszystkim, ile by się ich nie złapało, wciąż lecą nowe.

samo życie. ciągle łapię jajka: śniadanie, kanapki do szkoły, obiad, kolacja, włączyć zmywarkę, praca, pranie, zakupy, śniadanie, koty zaszczepić, praca, kanapki do szkoły, wywiadówka, obiad, wywabić plamy na doboku, kolacja, rozładować zmywarkę, sprawdzić pracę domową, sprzątnąć szkło z potłuczonej szklanki, śniadanie, praca, obiad, zakupy, rejestracja do lekarza, kolacja, praca, sprawdzić nową ofertę na internet, śniadanie, kupić nowy bidon, praca, obiad.... czasami pełny koszyczek sprawia mi autentyczną satysfakcję (i jeszcze wyprasuję koszulki na wuef, niech stracę) a czasami, chociaż chyba za rzadko, machnę ręką i patrzę, jak jajko się rozbija (obiad? nie ma, ale możesz sobie zrobić jajecznicę). bo w sumie co, jajka i tak nigdy się nie kończą...

ale to nie dlatego mi smutno.

w sobotę mieliśmy dzień ogrodowy. zaczęliśmy od wyjazdu do szkółki, a potem do zmroku kopaliśmy, wsadzaliśmy i przesadzaliśmy. rozmawialiśmy o szpadlach, końcówkach do węża, najpierw przekop między jagodami, a ja w tym czasie wykopię wrzosy, to się je tu przerzuci, a piwonie pójdą w miejsce nagietków... nie rozmawialiśmy o tym, co to znaczy. że w sumie to się poddajemy. już nie wierzymy w swój świetny plan i zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli mieszkać w kochanym domku na zawsze. i nie chodzi o to, że nam tu źle. chodzi o to, że się poddajemy. rezygnujemy. przestaliśmy wierzyć. to mnie gniecie.

jak kochać to księcia, jak kraść to miliony, jak się poddawać - to od razu łamiąc szablę na kolanie. więc w ten dzień ogrodowy - a wrzesień mamy piękny tego roku - machnęłam ręką na swoją wizję ogrodu. A. szczęśliwy jak rzadko zakupił dwa docelowo wielkie drzewa (wybierz, które ci się podobają, kochanie), które będą rosły pośrodku moich rabatek (no jak uważasz, że tu będzie dobrze, to wkop). zupełnie nie tak, jak chciałam, ale jak już być w dołku, to im głębiej, tym lepiej, prawda?


aż dziw, że mimo wszystko na świecie zdarzają się rzeczy tak piękne.

piątek, 11 września 2015

niespodziewane korzyści


Juniorowy histeryczny opór wobec konieczności suplementowania lekcji gry na klawikordzie codziennym kwadransem ćwiczeń (który może w części wynikać z faktu, że rok szkolny zaczął mu się od rzewnego przeboju "Dopóki jesteś", ale w części wynika na pewno z naturalnej trudności w przestawianiu się z całodobowej laby na dobę wypełnioną w większości obowiązkami) doprowadził A. do stanu, kiedy pękła mu żyłka i w miejsce liberalnych zasad, jakie zaproponowałam pierwszego września, a uprawniających Juniora do codziennego marnowania jednej godziny przed telewizorem i dwóch kwadransów przed komputerem, wprowadził zamordystyczną politykę: tyle ślęczenia przed monitorami, ile ćwiczenia na klawikordzie. (już myślałam, że nie dojadę do kropki).

w praktyce oznacza to, że w ciągu doby Junior jest w stanie "zarobić" bez rozlewu łez i wyrywania włosów z głowy dość czasu, żeby zgrać na komórkę z jutuba pieśń o kamieniu z napisem lof, czy jakoś tak. (którą to okoliczność ignoruję beznamiętnie, bo potem i tak nie słucha tego badziewia, tylko Pixies z kompaktu. aczkolwiek zbliżam się powoli do momentu, kiedy na pierwsze dźwięki Caribou będę wyłączać korki).

ale co to ja miałam... acha. zanim A. wprowadził swój okrutny reżim, Junior jadał kolację wpatrzony w telewizor, w którym zawsze na jakimś kanale po dziewiętnastej znajdzie się jakieś kreskówki (tu mesydż do autorów Fineasza z tym drugim oraz Boba Gąbki - chyba macie w mózgu jakieś robaki, bardzo dużo robaków. dziękuję za uwagę). a teraz musi siedzieć przy stole i jakoś zawsze tak naturalnie wokół talerza z kanapkami pojawiają się nam różne gry planszowe i karciane. i wokół tych gier nasza nuklearna rodzinka każdego wieczora się pasjami integruje.

niestety, przy kolacji nie ma dość czasu i miejsca na Monopoly. no i w Dobble chłopaki już nie chcą ze mną grać, bo chociaż moja przewaga stopniowo topnieje, to jeśli nie są w zmowie, wciąż pozostaje miażdżąca, co im źle robi na ego. ale za to ostatnio jakimś wielkim a niespodziewanym cudem po raz pierwszy w życiu wygrałam wszechrodzinne miszczostwa w warcabach. natomiast w Farmera mam strasznego pecha, bo ciągle mi wypada wilk na zmianę z lisem. w Chińczyku to mi różnie idzie. w Bitwie Ortograficznej jestem niepokonana. w Skarble muszę się zdrowo nakombinować, żeby mnie A. nie zjadł...

ogólnie bawimy się pysznie wszyscy troje, więc chociaż nie wiem, jak dalej będzie z klawikordem, to nie narzekam.

czwartek, 10 września 2015

i na co to komu, ale tak serio serio?


w naszym telewizorze - już rocznym, żaden szpan - niezmiernie irytuje mnie fakt, że ponieważ ma różne inteligentne funkcje, jego uruchamianie się trwa dłużej niż słynne rozgrzewanie kineskopu Rubina. bo on sobie musi wszystko wczytać - tłumaczy mi za każdym razem A., który okazuje urządzeniu anielską cierpliwość, jakiej nie ma na przykład dla futrzaków.

no więc ma ten telewizor inteligentne funkcje, ale nie ma na przykład guziczków, żeby można sobie kanał przerzucić, jak mi baterie w pilocie padną, a w sklepie na wiosce akurat zostały tylko zwykłe AA. i to jest niby postęp?

teraz czytam, że wynaleźli ludzie inteligentny termostat, który się komunikuje z inteligentnym kluczem do drzwi i jak człowiek przekręci ten inteligenty klucz w zamku (który ma pewnie kompleksy, bo jest najgłupszym elementem wyposażenia wnętrz w całym budynku i nikt się nie chce do niego dosiadać na stołówce), to inteligentny termostat od razu wie, że trzeba ustawić w domu preferowaną przez człowieka temperaturę. co człowiekowi oszczędza jakieś 2 do 3 cennych sekund życia, które normalnie musiałby poświęcić na samodzielne ustawienie termostatu. ale założę się, że to cudownie inteligentne urządzenie nie ma guziczka ani pokrętełka, żeby można sobie temperaturkę ciut podkręcić, jeśli jest akurat mróz i człowiekowi się odrobinkę zmarzło...

jednakowoż! co ja głupia mam za problemy. przecież szczęśliwy posiadacz inteligentnego klucza i inteligentnego termostatu na pewno nie porusza się komunikacją zbiorczą (żeby miał zmarznąć na przykład na przystanku), ani nie chodzi z dzieckiem na sanki, tylko jak już to wybywa pozjeżdżać na desce z lodowca i w hotelowym apartamencie na pewno ma odpowiednio dopasowaną temperaturę... jeżu kolczasty, jakie ja mam jednak plebejskie podejście do przełomowych innowacji i postępu technologicznego... nic tylko wejść pod stół i przykryć się wycieraczką ze wstydu.





wtorek, 8 września 2015

biedna przyroda zwariowała


wspominałam, że zakwitła nam w ogrodzie magnolia i jabłoń? na przełomie sierpnia i września?

to wspominam: magnolia i jabłoń nam zakwitły.

(poza tym ambitnie nabyłam karnet na wszystkie wrześniowe zajęcia z jogi, ale już po dwóch nie mogę się za bardzo ruszać. odkryłam, że mam mięśnie na żebrach. poznaję po zakwasach.
walczymy z Juniorem, który z jednej strony nie ma ochoty ćwiczyć na klawikordzie, a z drugiej podnosi straszne larum, gdy proponujemy, że w takim razie wypiszemy go z zajęć. i ogólnie tak tam życiowe sprawy się dzieją z dnia na dzień).


poniedziałek, 7 września 2015

priorytety


jeśli chodzi o obowiązki obywatelskie, to potrzeba by było wczoraj czegoś więcej, niż bezsensowne referendum rozpisane przez Bronka w napadzie paniki, aby mnie odciągnąć od Futu.re Dmitra Glukhovskiego.

nie wiedziałam, że są książki oficjalnie ostemplowane "dla czytelników powyżej 18 lat", ale pochwalam, bo Futu.re byłaby świetnym materiałem na film, gdyby nie roiło się w niej od strasznie brutalnych scen, w których musiałyby występować dość małe dziecka.
aż żal, że nie umiem recenzować. całość świetnie napisana - od pierwszej strony do ostatniej jestem Janem i przeżywam jego strach, nadzieję, gniew, konfuzję, miłość, nienawiść. strachu najwięcej. no i genialnie przedstawiony obraz państwa - jak by nie patrzeć - totalitarnego. żeby tak przekonująco pisać o totalitaryzmie, to raczej trzeba w nim trochę pomieszkać.
świetna, świetna książka. niektóre rozdziały od razu czytałam powtórnie. a ostatnie dwa to chyba ze trzy razy.

dziękuję za uwagę :)


piątek, 4 września 2015

nic z tych rzeczy


świat płacze nad zdjęciem zwłok chłopca na plaży. co wrażliwsi biją się w piersi i pytają drżącym głosem, dlaczego rządy ich państw nie zrobiły nic, aby zapobiec tej tragedii.

tak, śmierć tego dziecka jest tragedią. tak. czy siedząc sobie bezpiecznie w domu w środku sytej Europy czuję się tą tragedią zdruzgotana? czy przytłaczają mnie wyrzuty sumienia, bo na przykład nie pikietowałam, żeby Kopacz wyraziła zgodę na przyjęcie uchodźców?

dobra, nazwijcie mnie zimną suką, ale nic z tych rzeczy. za śmierć tego chłopca, za krzywdę i nieszczęście jego rodziny, sąsiadów, kraju i subkontynentu wyłączną odpowiedzialność ponoszą fanatycy religijni*, którzy rozpętali tam wojnę i mordują niewinnych ludzi.w moim póki co całkiem sytym i bezpiecznym kraju mam już na karku jedną liczną grupę społeczną, która twierdzi, że kieruje się prawami nadrzędnymi wobec ludzkich i głosi różne poglądy stojące - moim zdaniem - w sprzeczności z chłopskim rozumem, wyszukaną logiką i zwykłą moralnością**. na szczęście wyrośli już z inkwizycji i od jakiegoś czasu nie narzucają tych nadrzędnych praw i  poglądów wszystkim wokół ogniem i mieczem. tamci zza drugiej strony Morza Śródziemnego nie mają podobnych skrupułów. ostatnie czego nam tu trzeba, to ich towarzystwo. a przyjrzyj się, jeden z drugim o wrażliwym sercu: ile widać kobiet i dzieci w grupach uchodźców? ile było ciał kobiet i dzieci w samochodzie chłodni w Austrii? 10%? o jakich kobietach i dzieciach my mówimy? bo ja widzę głównie silnych, młodych, przedsiębiorczych chłopaków. i wcale im nie mam za złe, że chcieliby lepiej żyć. też bym chciała. i na ich miejscu i na swoim. tylko nijak się mi się nie składa w spójny obraz: moje poczucie bezpieczeństwa i ich lepszy los. bo uchodźcy to nie są niewinne anioły, tylko "normalni ludzie". a niestety, co kilka pokoleń kombinacja "islam+normalni ludzie" rodzi bardzo szkodliwe owoce.

więc nie, nie mam problemu z zamykaniem granic europy przed uchodźcami. mam problem z wizją, że ich otwarcie może doprowadzić do tego, że kiedyś mój syn, a może wnuk, będzie płakał nad ciałem swojego dziecka, uciekając przed fanatykami.


*plus państwa, które się wpierniczają w cudzą politykę wewnętrzną (tak, wujku samie, o tobie mówię, ale nie jesteś jedyny); podmioty, które sprzedają terrorystom broń; oraz bezpośrednio "pośrednicy" organizujący "przerzuty ludzi". ale jednak przede wszystkim fanatycy i ich ideologowie. wszyscy, do Mojżesza włącznie.

**żeby nie szukać daleko: pedofil Wesołowski został wydalony ze stanu kapłańskiego, ale plotka głosi, że zostanie pochowany w sutannie i w pierścieniu arcybiskupa. ma to "sens", skoro zmarł przed procesem i niczego mu "nie udowodniono". taaaaa 




przeginka


różnych już tu mieliśmy P.T. klientów: jedni sobie beztrosko oglądali zawartość naszych szuflad w łazience, inni od progu narzekali, że "na zdjęciach to wyglądało na większe". ale wczoraj mi pierwszy raz nerw strzelił.

państwo P.T. klienci z tych, co "są przyzwyczajeni do luksusów" i co prawda "ich stać", ale nie mają ochoty za niego płacić stosownie do wartości. w zasadzie wszystko im  się podoba "oprócz ceny". dom piękny, tylko "marża za wysoka", no bo "niby ile państwo dali za tę pompę", a "te super okna ile były droższe od zwykłych", a schody "to naprawdę takie drogie muszą być?" i tak w ten deseń.  jeśli to miała być próba negocjacji, to prowadzona równie umiejętnie jak kurs pilotowania balonów w wykonaniu stułbi pławej.

ale i tak jestem z siebie dumna, że nie powiedziałam panu wprost "if you have to ask then it's out of your range", tylko prawie uprzejmie wyjaśniłam, że nie jestem handlowcem, który handluje domami i zarabia na marży, a poza tym nie powinien się łudzić, że kupi merca prosto z salonu w cenie dziesięcioletniego polo.

spotkaliśmy sporo ludzi, którzy nam tylko zawracali gitarę, ale rozmowa z nimi była tak miła, że prawie nie było nam żal czasu zmarnowanego na ponadprogramowe koszenie trawnika czy mycie okien. ci pozostawili po sobie tylko niesmak. mam nadzieję, że pani będzie panu długo wypominać, że odzywał się jak burak i musiała za niego oczami świecić.

naprawdę, niepotrzebne mi są takie przeżycia...

środa, 2 września 2015

ulewa mi się


odkąd Junior rozpoczął edukację, liczba wychowanków w całej placówce zwiększyła się o czterdzieścioro dzieci. wszystkie klasy - oprócz "naszej" - są podzielone na oddziały i liczą po kilkunastu uczniów. u nas w tym roku będzie ich 27. ale władze planują już na wiosnę rozpocząć rozbudowę szkoły - co ma nas pocieszyć, że chociaż oddział liczny, to sale liczne i przestronne. planowane zakończenie inwestycji zbiegnie się z promocją Juniora do szóstej klasy. no nie wiem, nie wiem, czy jeden rok tak nam wszystko wynagrodzi...


w związku z przeludnieniem szkoły (a podobno jest niż demograficzny?) wszystkie klasy pracują na zmiany. pierwsza lekcja zaczyna się o 7:45, a ostatnia kończy się o 15:55. klasa Juniora ma dwa razy na popołudnie. "żeby było sprawiedliwie". muszę kogoś mądrzejszego spytać, jak to możliwe, że sprawiedliwość polega na tym, iż 8- i 9- letnie dzieci w 27-osobowej klasie mają takie same godziny pracy szkolnej jak szóstoklasiści (sprzed reformy, więc "starzy") w oddziale 12- i 14-osobowym (grupki jak w szkole prywatnej, nie?).

nowe piękne ogłoszenie z nowymi pięknymi zdjęciami zwabiło nowych klientów. przyjeżdżają jutro. jak ja nie mam na to siły...

a głupi Likaon złapał tłustą mysz i wypuścił ją półżywą za regały w garażu. co gorsze? jak się pozbiera i z nami zamieszka czy jak zdechnie i zacznie się za tymi regałami rozkładać, więc żeby ją wyciągnąć, trzeba je będzie opróżnić i przesunąć. już widzę, jak się A. ucieszy. szczególnie, że jeszcze go czeka rozkręcanie syfonu w umywalce, bo mi złote serduszko wpadło. mać!