środa, 27 kwietnia 2016

słabo mi


nikt się już nie boi prawników Jego Wysokości i w sieci obfity wysyp Księciusiowej twórczości w oryginale i przeróbkach. ogólnie dobrze, ale ci to wzięli hostię wypluli i podeptali. no nie mogę, no.

żeby uzmysłowić nieświadomym skalę profanacji: to tak jakby "zespół weekend" scoverował autobiografię perfectu. (i wcale nie jestem fanką perfectu, ale jednak).

dla kontrastu: nie wiem, kto zacz Jeniffer Hudson, ale rozumie z czym ma do czynienia. czyli że z Dziełem niepodrabialnego Geniusza.


cytat na dziś


urzekły mnie słowa pani Tadli (przytaczam z pamięci): pozwolić pisowi rządzić, to jak powierzyć Michaelowi Jacksonowi budowę lunaparku dla dzieci. duże ryzyko, a bawi się tylko jeden człowiek.

zgrabne. i aż chciałoby się dodać: jarek, figlarzu, oddaj pilot od rolerkostera!


wtorek, 26 kwietnia 2016

innowacyjni jaślanie i inne opowieści


troje gimnazjalistów z jasła wypluło i podeptało hostię. według prawa kanonicznego grozi im za to ekskomunika. pierwsza myśl, jaka im przyszła do głowy: widać im się nie chciało babrać z formalnościami na okoliczność apostazji. wiadomo, tych świadków szukać, dopraszać się widzenia z proboszczem zatroskanym spadkiem statystyk itepe. metoda prostacka, ale skuteczna. i chyba jednak mniej poniżająca, jeśli porównać z opowieściami biedaków, co się próbowali z kościoła wypisać zgodnie z kościołowymi procedurami.

a potem wpadł mi w oko jakże celny komentarz: ateiści sami wybierają, za wierzących wybiera geografia. bo przecież gdybym się urodziła kilkaset kilometrów na wschód, zostałabym wcielona do kościoła prawosławnego, kilka tysięcy kilometrów na południowy wschód (możliwe, że źle określam kierunki, bo geografia nie jest moją mocną stroną, ale chodzi o zasadę) i musiałabym chodzić w burce oraz wierzyć, że nie ma czegośtam nad allacha, a ten tam z brodą - nigdy nie pamiętam, jak miał na imię - jest jego prorokiem?! i tak dalej. to w sumie mi się pofarciło, że wylądowałam gdzieś w krainie Polan i Wiślan, gdzie moje dziecko wzdycha z ulgą "dziś znowu nie mam nic zadane i pół lekcji grałem na komputerze z Patrykiem, bo reszta klasy się uczyła do komunii".

fakt, że trzeba przełamać w sobie strach – że przyjaciele się odwrócą, a sąsiedzi przegonią widłami – zanim się stopniowo poinformuje otoczenie: "nie, nie chodzimy do kościoła", "nie, nie weźmiemy ślubu kościelnego", "nie, nie ochrzcimy dziecka", "nie, nie jesteśmy katolikami" (chociaż raczej nie posunę się jak Pratchett do "więc wierzycie, że ten opłatek to ciało jezusa? i wy to jecie?!"). ale co to by było za życie w zakłamanym udawaniu motywowanym strachem przed odrzuceniem i ostracyzmem.

poza tym doświadczenie mnie przekonuje, że jak trzymam głowę wysoko, to nikomu nie przyjdzie do głowy, że powinnam ją pochylać (ze wstydu? żeby nie kłuć ludzi w oczy swoim pogańskim światopoglądem?). a jeden akt odwagi rodzi następne i nagle sąsiad wyznaje, że jego córka została ochrzczona przed samą komunią, bo żona się bała, że będą problemy w szkole, ale co do zasady też jest przeciwny dokonywaniu wyborów za dziecko. znajomi nad grillem - rozglądając się nerwowo, czy sąsiad przez płot nie podsłuchuje - wspominają szeptem, że wzięli tylko ślub cywilny w ambasadzie daleko stąd. i takie tam krzepiące historie. nie żyjemy na szczęście w katolickim kraju, ale w kraju, gdzie wielu niekatolików boi się wychylić, bo katolicy - szczególnie, gdy czują przewagę liczebną - niestety uzurpują sobie prawo do wiedzenia lepiej. ale jak środowiska anti-choice zaczną zbyt mocno przeciągać państwo na swoją stronę, to może niekatolicy zyskają potrzebny bodziec, żeby się ujawnić, podliczyć, poczuć wiatr w żaglach... wszystko jest możliwe (chyba że wcześniej maciar wypowie rosji wojnę, a jarek z beatką z polipami w nosie doprowadzą finanse państwa do kompletnego rozkładu i trzeba będzie niemców prosić, żeby nas wzięli pod zabór, zanim z głodu wymrzemy...)



poniedziałek, 25 kwietnia 2016

depesza z pola walki


...one sarenki obgryzły derenie przy samym tarasie.
...one sarenki zjadły pół krzaczka czerwonej porzeczki.
...one sarenki zarysowały drzwi od strony pasażera i wygięły płot.
...one sarenki odgryzły obsypaną kwiatami gałąź magnolii.

...onym sarenkom szykujemy prezent w postaci bramy (chociaż biorąc pod uwagę, że przeskakują płot, mogą się nie przejąć ...one szakale).

jakież to deprymujące.




piątek, 22 kwietnia 2016

requiem dla Narzeczonego


wszystko zaczęło się, gdy Wojtek Mann puścił w non-stop color księciusiowy film Purple Rain. byłam chyba w siódmej klasie i wpadłam po uszy. od tamtej pory Księciunio był moim narzeczonym. planowałam, że pojadę do niego do stanów, a on się we mnie zakocha i zostanę jego księżniczką. i doprawdy nie widziałam jakiś realnych przeszkód, które mogłyby mi stanąć na drodze.

jakiś czas później moja siostra wróciła od lekarza z kiepską brzmiącą wstępną diagnozą. w środku nocy wyszłam przed dom i patrząc w piękny księżyc w pełni, zawarłam z panbogiem dil: "ja rezygnuję z romantycznych planów wobec Księcia, a ty leczysz moją siostrę". powaga. dalsza diagnostyka wykazała, że to nie żaden guz tylko mało książkowa anatomia, więc cud ze strony panboga był na miarę przemienienia wody w wino przez dodanie soku owocowego, cukru i drożdży, ale honorowo postanowiłam dotrzymać swojej części umowy. od tamtej pory Księciunio mógł już tylko liczyć na związek platoniczno-wirtualny.

w ósmej klasie dałam się jednemu Szymkowi poderwać na plakat z bravo i informację, gdzie kupię kasetę z muzyką z Batmana. w pierwszej klasie liceum w ramach pracy domowej pod tytułem "my favourite musician" wykonałam piękny, wielki album pełen zdjęć i fantasmagorycznych cytatów (i'm not a woman, i'm not a man, i am something that you'll never understand). utrzymany w stosownych fioletach i kiczowatej estetyce, którą Księciunio na pewno by docenił.

w drugiej połowie liceum zaczęłam się oglądać za prawdziwymi chłopakami i jakoś tak się złożyło, że Księciunio poszedł trochę w odstawkę. ale w razie nadpękniętego serca zawsze mogłam na niego liczyć. miałam na kasetach wszystkie płyty, jakie wydał w latach 1981-1991 i po prostu wiedziałam, że kiedy śpiewa until the end of time, i'll be there for you. you are my heart and I truly adore you to śpiewa do mnie...

mimo to śledziłam go z rosnącego dystansu. ja wyszłam za mąż, on się ożenił. samo życie. ostatecznie i nieodwracalnie zdradziłam go z Mistrzem w 2000 roku, ale ponieważ ja się nie odkochuję, to - szczerze mówiąc - niewiele to między nami zmieniło. co zrobiłam, jak mi siostra prawie zginęła w 2009? pojechałam do empiku i wykupiłam wszystkie kompakty Księcia, jakie stały na półce. bo co mnie mogło pocieszyć, jeśli nie you need another lover like you need a hole in your head?

Księciunio był Jedyny i Niepowtarzalny. właściwie wybór pseudonimu scenicznego był w jego życiu jedynym aktem skromności, bo niby dlaczego tylko Książe? dlaczego nie Cesarz Muzyki, Imperator Gitary, Dżedaj Funku? był pretensjonalny do punktu, w którym sztuczność staje się prawdziwą naturą. przekraczał granice kiczu i szedł daleko dalej, aż stawał za plecami sztuki przez duże SZ i dyszał jej w kark. podobno doprowadził do łez Sinead O'Connor! 

może dzieliły nas oceany i przestworza (oraz prawdopodobnie światopogląd na wszystko, ale nie był to problem, którego nie rozwiązałaby szybka lobotomia, więc nie ma co dramatyzować), łączyła jednak astralna więź. wczoraj o szesnastej poczułam się dziwnie: uciekłam przed dzieckiem na taras i po kryjomu zjadłam całą tabliczkę czekolady na raz. drugi raz w życiu zjadłam całą tabliczkę czekolady na raz! o osiemnastej zrobiło mi się tak potwornie smutno, że ledwie mogłam ze smutku machnąć ręką, jak A. pytał, gdzie czereśnię wkopać. o 19:30 zadzwoniła siostra: słyszałaś, że Prince nie żyje? mój Prince!? no Prince.

początkowo miałam taki plan, że cały wieczór spędzę, płacząc w wannie, ale wiedziałam, że mi nie przyniosą wina do łazienki, więc dałam spokój. A. mnie próbował pocieszyć, że on jest teraz w lepszym miejscu, ale umówmy się: nie ma żadnego lepszego miejsca, a ja już nie mam Księciunia w odwodzie. (taki małżeński żart: zawsze mam jeszcze Prince'a w odwodzie). i jest mi okrutnie smutno, a obiecywał, drań, że nigdy mnie nie zrani...




 

środa, 20 kwietnia 2016

a mówią, że nic dwa razy się nie zdarza

autentyk 2

(konwersacyjnym tonem): puszczę ci fajną piosenkę,chcesz?
(nawzajem): a jaką?
(takoż): no fajną.
(akurat): doprecyzuj.
(żarliwie): naprawdę fajną!
(wznosząc brwi): ?
(defensywnie): to nie będzie ani hiphop, ani techno.
(trochę wyżej): ??
(błagalnie): ani disco polo!
(prewencyjnie): ani fado?
(ułamek sekundy namysłu): ani fado. chcesz?
(czytasz we mnie jak w otwartej księdze): dawaj.


[https://youtu.be/IRvGZffXhfk]

(gonitwa myśli. oddychaj. po prostu zasieki nie były dość gęste. gniew. gdzie jest Thor, ja się pytam, kiedy trzeba grzmieć? racjonalizacja. pfff sama w jego wieku wierzyłaś, że najlepszą piosenką świata jest Listen To Your Heart. wyrośnie. kontratak): ale słyszysz, że to są cztery dźwięki na krzyż?
(triumfalnie): o to chodzi!
(znowu brwi. porobią mi się zmarszczki):?
(jeszcze triumfalniej): wiesz, jak szybko nauczę się to grać?
(depresja. Odynie, litości)


[nic dwa razy się nie zdarza? no to mam zajerealistyczne dejavu]

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

żona go (nie) rozumie


osobiście uważam, że podstawą udanego związku jest udany seks, duża kasa, wspólna pasja, ciągły dialog. na przykład wczoraj odbyliśmy taki:

- a nie uwierzysz, wczoraj widziałam zabitą wiewiórkę!
- gdzie!?
- nooo, na jezdni. pod samochód chyba wpadła. swoją drogą, co ta wie...
- ale gdzie?!
- w Świerkowie, a to ważne?
- i czemu jej nie zabrałaś?
- bo nie żyła. po co ją miałam zabierać? pogrzeb jej zrobić?
- ogon! mogłaś zabrać sam ogon.
- na litość, po co mi ogon martwej wiewiórki? i jak go niby miałam zabrać? zębami odgryźć? wyobrażasz sobie, jak stoję na środku skrzyżowania w Świerkowie i bezczeszczę zwłoki wiewiórki?
- z wiewiórek i borsuków robi się najlepsze pędzle. musisz wozić w bagażniku szpadel i następnym razem po prostu odrąbiesz sam ogon i do bagażnika.
- a w życiu!


koniec końców pojechaliśmy do Świerkowa zobaczyć, czy nie znajdziemy gdzieś na poboczu dobrze zachowanego ogona zabitej wiewiórki, ale chyba jakiś padlinożerca był szybszy. zadeklarowałam też, że jak następnym razem wypatrzę zabitą wiewiórkę albo borsuka, to się nie przyznam się zatrzymam i czubkiem buta przesunę truchło z jezdni w pobliskie krzaki, żeby biedactwa ruch kołowy nie rozpłaszczył, zanim A. sobie pobierze stosowny materiał. ponieważ podstawą udanego związku jest również współpraca (ale umiarkowana) i wywracanie oczami przymykanie oczu od czasu do czasu.



czwartek, 14 kwietnia 2016

odcinek sponsorowany przez literki K, W i S, jak kobiecość, wzorce i synowa ;)

ponieważ moje ciało, nie oszukujemy się, doszło już do tego etapu, kiedy zaczyna się poddawać, kiedy w żadnych spodniach nie wygląda nawet w połowie tak dobrze, jak w prawie każdej spódnicy, a przy tym nadal jestem na tym etapie, że chciałabym się podobać swojemu mężczyźnie, plus mój syn doszedł już do etapu pierwszych fascynacji płcią przeciwną i najwyższy czas zacząć kształtować jego upodobania, a skoro wiadomo, że partnera/kę się dobiera albo na wzór i podobieństwo do rodzica adekwatnej płci, albo na zasadach przeciwieństwa, czuję się zobowiązana dostarczyć jakiegoś sensownego punktu odniesienia, to...

... przestawiam się intensywnie na spódniczki i sukienki. może nie do roboty w ogródku, ale na wszystkie wyjścia, choćby i na bazarek, oraz przez większość czasu spędzanego w tak zwanym zaciszu domowym. odzew jest satysfakcjonujący: przy spodniach od razu czuć każdy kilogram wahnięcia wagi, bo a to mi w biodrach ciaśniej, a to w talii luźniej (rzadziej), i świadomość się niepotrzebnie nad tą kwestią ciągle pochyla. mężczyzna również bardzo docenia dobrą zmianę i nawet nabrał zwyczaju każdorazowego witania się z wiadomym elementem garderoby: Cześć, Kochanie. Cześć, mała Spódniczko. (czuję się niemal jak Bridżit Dżones, a wtedy Renee była jeszcze bardzo ładna, więc ok. Sukienki się nie obrażają, świadome męskiej słabości w odróżnianiu spódnic od sukni czy tam rajstop od pończoch).

co do oddziaływania na Juniora przyjdzie mi jeszcze poczekać na wyniki. ale najogólniej mam nadzieję, że będzie raczej szukał partnerki przez analogię, dlatego staram się pozycjonować tak, aby równocześnie stanowić przeciwny koniec skali zarówno dla niewiast preferujących ekstremalny naturalizm, co to mają włosy pod pachami, wąsy i świecący nos nigdy pudrem nieskalany, jak i dla laleczek z kilkucentymetrowymi żelowymi paznokciami oraz karnetem na solarium, spędzających wieczory na wcieraniu balsamu w swe jędrne, wydepilowane i przesadnie zadbane ciała (zamiast wziąć i uczciwie książkę we wannie poczytać). nie jest łatwo, ale przynajmniej się staram i wierzę, że dostanę synową na odpowiednim poziomie. póki co podoba mu się jedna Zuza. niebrzydka, ale w tym wieku to większość niebrzydka. natomiast zdecydowanie na plus jej trzeba oddać, że ma wszystkie zęby zdrowe (przynajmniej te, które widać, c'nie? i w stopniu, który można ocenić w czasie przelotnej konwersacji), a to już w tym wieku nie jest takie oczywiste. poczytuję to za dobry znak.




wtorek, 12 kwietnia 2016

adieu


właśnie podziękowałam kolejnemu panu pośredniku, bo to jakieś kpiny są, klnę się na dusze przodków. najpierw mnie pan pół miesiąca atakował, żebym podpisała z nim umowę, bo on ma tylu klientów na nasz domek, ale to tylu klientów, których by mi tu zaraz przywiózł, gdybym tylko tę umowę podpisała. no dobra, podpisałam. cyknął jakieś fotki, opublikował ogłoszenie z achami i echami oraz mnóstwem błędów w opisie (faktograficznych, że się wyrażę) i cisza. ostatnio dzwoni, że trzeba wypromować nieruchomość: obniżyć cenę, zmienić zdjęcia, podbić ofertę na pierwszych stronach najważniejszych portali i będzie bosko. uległam: działaj pan, tylko te błędy popraw, bo mnie oczy bolą patrzeć. błędy poprawił, cenę obniżył. a gdzie promowanie? zapytuję. a na dniach będzie. a gdzie nowe zdjęcia? aaaa może by mi pani podesłała jakieś ładne, to bym był zobowiązany. nerw mi strzelił, jak guma w kalesonach. no taką promocję, że dam moje stare ładne zdjęcia i niższą cenę, to sobie mogę zrobić sama za zerową prowizję, nespa? grzecznie mu podziękowała, grzecznie przystał na porozumienie stron i tyle.

zaprawdę nie masz na świecie przyzwoitych i profesjonalnych pośredników nieruchomości? albo chociaż inteligentnych. i elokwentnych. z dobrą pamięcią. i przeszkolonych z obsługi klienta oraz fotografowania wnętrz. albo w ostateczności z autami i telefonami, które się nie psują, i ze zdrowymi siostrami. bo sam nołhał (czyli "dobre chęci") i arogancja w tym fachu nie wystarczą, serio serio.


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

ale najpierw kara


jechałam do Miasta na spotkanie z psycholożką dziecięcą, bo mi panie pećkolanki sugerowały niedwuznacznie, że Junior ma adhd. padał deszcz, gabinet znajdował się pośrodku blokowiska, sobota rano - wszyscy w domach - nie mogłam znaleźć miejsca do zaparkowania. grało radio. nagle w środku "śniadania trójki" redaktorka mówi, że pod smoleńskiem rozbił się samolot prezydencki i prawdopodobnie wszyscy zginęli.

nie będę ściemniać, że obchodziłam wielką żałobę po "naszym panu prezydencie" albo nie czułam przesady w powtarzanym przez media haśle o utracie "naszych politycznych elit". ale było mi tak po ludzku niezmiernie przykro. że nikt nie powinien ginąć w tak straszny sposób. że śmierć nie powinna zabierać ludzi, którzy są zdrowi, całkiem niestarzy, aktywni, pełni energii. że to takie bez sensu i smutne.

wkrótce się jednak okazało, że nie mogę ot tak sobie być smutna. jest to Żałoba przez duże Ży i należy ją Obchodzić w odpowiedni Sposób: uczestniczyć w Miesięcznicach, stawiać krzyże w uczęszczanych miejscach, a przede wszystkim mieć określone Poglądy w sprawie Przyczyn i Winowajców. ta żałoba jest jak ciąża - nie można być w niej trochę. a jak ktoś nie jest, to hu hu. wiadomo - stoi tam gdzie zomo, komuniści i złodzieje.

prezes polski wielkodusznie zapowiedział, że przebaczenie ostatecznie może być: po przyznaniu się do winy i wymierzeniu kary. w tym miejscu mam taki postulat, żeby funkcji publicznych nie mogły piastować osoby bezdzietne. rodzicielstwo uczy bezwarunkowej miłości, absolutnej troski o nie-siebie, przedkładania cudzego dobra nad własny interes, jeśli trzeba - rezygnacji z własnych ambicji i nawet poświęcenia. patrzenia przed siebie - zamiast wspinania, co było wczoraj (jak Józio pluch marchewką), zastanawiania się, co będzie jutro, i co zrobić, żeby było lepiej (jak poprawić Józefowi zgryz). prawdziwy Mąż Stanu powinien kochać Kraj i Rodaków bezwarunkowo i bez oglądania się na kolor sztandarów, którymi machają. powinien się o nich troszczyć i robić to, co dla nich najlepsze, nawet jeśli musi w tym celu raz po raz połykać straszne żaby (to się nazywa kompromis i dyplomacja). powinien przedkładać ich dobrostan nad własne ambicje, pretensje i potrzebę zemsty. a jak nie potrafi, niech się nie pcha przed szereg, mać!

na koniec chciałam prezesowi obiecać, że ja mu wybaczę: obrażanie milionów ludzi, przekłamywanie faktów, manipulowanie, szczucie jednych na drugich, mamienie i podjudzanie oraz niszczenie Mojego Kraju pod pozorem wprowadzania dobrych zmian, ale najpierw musi się przyznać do winy i do tego, że żaden z niego Mąż Stanu. oraz oczywiście poddać się stosownej karze, a nie będzie łatwo. (kara powinna być jakaś taka krześcijańska, typu oko za oko. ale na przykład: gdyby każdy opluty przez prezesa człowiek, odpluł mu się tylko jeden raz, to gość się utopi w bardzo nieprzyjemnej wydzielinie! trzeba będzie wymyślić coś bardziej humanitarnego).


piątek, 8 kwietnia 2016

i tylko szarika brak


chłopaki robią straszny hałas na tarasie, bo grają w ce-esa.

mieliśmy krótką pogadankę na temat ce-esa i jego zgubnego wpływu na młode umysły na szkolnych warsztatach dla rodziców, prowadzonych przez pana zajmującego się terapią uzależnień, więc na początku trochę się zdenerwowałam, jak mi Junior  powiedział, po co zbierają z chłopakami ekipę. na szczęście szybko wyszło na jaw, że apgrejdowali grę do reala i zamiast strzelać shiftem, wykorzystują plastikowe kałasznikowy i snajperki. chwilę popatrzyłam przez okno i jak dla mnie, bawi się w tego ce-esa całkiem tak samo jak w "czterech pancernych i niemców". tyle że scenariusz nie przewiduje udziału czworonogów. nie widzę też sanitariuszek, ale to może wynikać z profilu demograficznego Von Hrabiowitz lub indywidualnych preferencji potencjalnych żeńskich uczestniczek rozgrywki.

zresztą nie wiem, czy by się sanitariuszki do czegoś nadały, bo chłopaki bardzo celnie strzelają i co chwila słyszę "dedłeś!". dobrze, dobrze, mają dzieci ruch na świeżym powietrzu, rywalizację ("teraz ja ci dam hedszota!"), pracę zespołową ("weź go zdradź, to go razem zajdziemy od tyłu". okej, może to nie jest najbardziej krzepiący przykład). ogólnie nie dajmy się zwariować, że wszystkie zabawy bardziej agresywne niż origami od razu prowadzą do bandytyzmu.  osobiście nie raz i nie dwa odgrywałam dość zaangażowaną Marusię, a w sumie wyrosłam na prawie-pacyfistkę.

słowniczek pojęć:
ce-es - CounterStrike
dednąć - umrzeć
hedszot - strzał w czaszkę

w obliczu zmiennych i niewiadomych


poświęciłam pół godziny, pół litra chlorowego wybielacza i pół metra sześciennego wody, aby usunąć ślady czyjejś zbrodni z drogi przed domem. bo mamo, jak na Hobbicie były plamy krwi po bitwie, to nic takiego, ale w prawdziwym życiu, to jest bardzo straszny widok. ponieważ są to plamy krwi naszego głupiutkiego kotka, leśnej znajdy, która żyła niecałe dwa lata, lubiła jeść wszystko i dużo, skakać z antresoli na kulisty żyrandol na czterometrowym kablu, podgryzać Princzipessę w pupę, mruczeć na kolanach i układać martwe nornice na tarasie. jako to głupsze z naszych dwojga kocich dzieci była trochę mniej kochana i częściej karcona (ech, nieszczęsne kanapki kradzione z pozostawionych bez nadzoru talerzyków). śmialiśmy się, że ma typowy wyraz pyska wioskowego głupiego jasia. nie nauczyła się, że nie wolno włazić na stół i że trzeba się bać samochodów. ale wiedziała, jak trzymać się stada, wędrując po lesie, i że najlepiej spacerować niedaleko od domu, po własnym ogródku, gdzie były najwyższe szanse na spotkanie którejś ze skorych do głaskania rąk.

zachodzę w głowę, kto nam to zrobił. nie, żebym miała pomysł, co ewentualnie zrobić z tą wiedzą, gdybym ją jakoś zdobyła. ale po prostu nie daje mi to spokoju. nasz kotek zginął na drodze pod własnym domem. na drodze, którą oprócz nas jeździ sąsiad, jego żona i syn. oraz listonosz i kurierzy. okazjonalnie sołtys ciągnikiem. ale o tej porze roku sąsiad jeździ wyłącznie rowerem. sąsiadka i syn wcześnie rano i po szesnastej. żadnych przesyłek ani awizo wczoraj nie dostarczono ani do nas, ani do sąsiadów. a traktor raczej nie rozwinąłby tu takiej prędkości, żeby nawet nasz głupiutki, rozleniwiony, niebojący się kotek nie zdążył uskoczyć. a może jednak rozwinął? a może przyspieszył, zamiast zwolnić, widząc futrzaka leniwie przekraczającego jezdnię w powrocie ze spaceru?

a może kotek jednak wypuścił się gdzieś dalej, został poturbowany w całkiem innym miejscu i przeniesiony przez znanego nam i znającego nas sprawcę pod nasz dom w akcie jakieś strasznie dziwnie pojętej dobrej woli - z nadzieją, że go odratujemy pomimo zmiażdżenia jednej trzeciej czaszki?  albo żeby oszczędzić nam długich tygodni szukania i nawoływania po okolicznych polach "Kropidłooooo!!! Kroooooopka!! Kropidlak, chooooodź do domku! damy kotkowi jedzonko, chooooodź!"

dbaliśmy o nią, staraliśmy się, żeby była zdrowa, bezpieczna i szczęśliwa. aż wkradła się jakaś zmienna niewiadoma i wszystko nam popsuła.


czwartek, 7 kwietnia 2016

buuuu


spadłam telefon ze schodów. pękłam mu szybkę w efekcie uderzenia o gres szkliwiony z wysokości circa trzech metrów. szfak, mać, mać, mać.

oczywiście zdarzyło się to tuż po tym, jak wrzuciłam w ...one internety ...one ogłoszenie ...onego domku. więc mogłabym się spodziewać próby kontaktu ze strony ...onych klientów, ale nie będę mogła na ...one próby odpowiedzieć.

a biedna pani matka, do której codziennie karnie dzwonię przy porannej kawie, pewnie od zmysłów odejdzie, że jak to tak nie odbieram. i pewnie zadzwoni do A. spytać, czy nie umarłam przez noc albo coś w tym rodzaju. więc A. też będzie się próbował dodzwonić. i wszyscy się będą denerwować, bo ja przecież zawsze rano odbieram albo zaraz oddzwaniam, a tu guzik. a najlepsze, że mnie tu będzie gówno dzwoniło, ale nie da się odebrać, bo dotyk nie działa. wspominałam, że szfak i mać? szfak i mać.





poniedziałek, 4 kwietnia 2016

sponiewierany nieCzłowiek bez Rodziny...



zrobiłam przegląd medialnych wypowiedzi krajowych elit polityczno-moralnych i wyszło mi, że ani nie jestem Człowiekiem, ani nie mam Rodziny.

no bo tak, episkopat się pochylił i  z całą mocą stwierdził, że życie każdego Człowieka (idę o zakład, że napisali to wielką literą) jest chronione przez piąte przykazanie. ale okazuje się, że episkopat nie ma bynajmniej na myśli np życia kobiety zagrożonego przez ciążę pozamaciczną. w takim scenariuszu Człowiekiem objętym ochroną piątego przykazania jest tylko frywolnie zlokalizowany płód i gdyby mi się - co nie daj episkopacie - taka ciąża trafiła, to biskupi i inni terlikowscy będą bronić dobrostanu płodu za cenę mojej śmierci. (i dla mojego dobra!) mam takie przemożne wrażenie, że jak się episkopat pochyla nad Człowiekiem, to siłą rzeczy bardzo mocno się wypina na połowę populacji. ale nihil novi, nie desperuj Mirmiłku.

z drugiej strony premier z polipami w nosie (czy tylko ja mam wrażenie, że premier ma straszne polipy w nosie i w dodatku coraz większe? przecież ona ledwie mówi. nie leczą tego na nfz? może niech wyskoczy na słowację albo czechy - tam zaćmę operują o połowę taniej niż u nas, aborcje robią na życzenie, to może i polipy obsługują?) ogłosiła, że wiadomy program przywraca właściwe miejsce Rodzinie (jak ona to mówi, to od razu słychać wielką literę.  ciekawe, gdzie tego uczą). a z kryteriów programu jasno wynika, że para mieszana w modelu 2+1 Rodziną nie jest. może nawet odebrałabym to jako policzek, ale już mnie wcześniej pochylono-wypięty episkopat tak po gębie sprał, że straciłam wrażliwość na bodźce.


sobota, 2 kwietnia 2016

wiosenny weekend


- chłopaki mówili, żebym zjadł tego loda w tajemnicy, ale dobrze zrobiłem, że ich nie posłuchałem. westchnął Junior. a było to tak:

z okazji pierwszego uczciwie wiosennego weekendu A. zabrał się za sadzenie czereśni i koszenie trawnika, a ja za wiosenne przycinanie tego, co trzeba przyciąć wiosną (i co przeważnie ma kolce, dziękuję bardzo). Junior tymczasem poleciał się włóczyć po wsi z kolegami. po dwóch godzinach odbieram telefon od sklepowej:
- słuchaj, syn twój się pyta, czy może dziś zjeść loda.- eeee, wolałabym, żeby na obiad przyszedł...

- Junioooor! na obiad masz iść do domu.
- ... to pogadamy, co z tym lodem.
- ... a potem może mamę na loda namówisz.

 
wraca moje dzieciątko jedyne, najdroższe na całym świecie. takie grzeczne i usłuchane, że jak mu kolega chciał loda postawić w spożywczym, to on się najpierw musiał upewnić, czy mama pozwoli (bosz, może on za grzeczny rośnie?). i takie zaradne, że sobie konsultacje telefoniczne zorganizował. no i smutne, bo chłopacy lody zjedli, a on nie w swojej frajerskiej uczciwości wobec pani matki. więc mu mówię:

- kochanie, jesteś najlepszym synkiem na świecie. jak zjesz ogórkową, to dostaniesz ode mnie kasę na loda. i jeszcze na chipsy na wieczorny seans filmowy. a tata zapowiedział, że po południu robimy ognisko z kiełbaskami. (ponieważ matka jest histeryczną wyznawczynią zasad higieny układu trawiennego, które wymagają, żeby najpierw zjeść coś treściwego i dopiero potem ewentualnie słodycze, a nigdy na odwrót, gdyż trzustka i takie tam).

prawdopodobnie wszechświat uznał słuszność i wartość zaproponowanego przeze mnie rozwiązania i rekompensaty za stratę moralną (która to strata miała postać niezjedzenia loda razem z chłopakami), ponieważ kilka godzin później za pośrednictwem Sąsiada od Północy przekazał mi  nagrodę w postaci mega-wypas-delux hołmmejdowych i kustomizowanych kijków do opiekania kiełbasek na ognisku, sztuk trzy. i już nikt nigdy nie upadnie swoich kiełbasek w popiół i żar przez tego pana.