wtorek, 30 czerwca 2015

to fajne jest


doczekałam momentu, kiedy Syn bez protestów przyjmuje wiadomość, że musi wstać ciut wcześniej, aby przed rozpoczęciem zajęć kulturalno-rozrywkowych w domu kultury pomóc mi zrobić zakupy na bazarku (ogórki na małosolne, kapusta na gołąbki*, samo życie) i kiedy płacę za wiktuały, on sprawdza wagę poszczególnych tobołków i mówi: "ja biorę koszyk, a ty to lżejsze".

* gołąbki będzie robił A. ponieważ niedokładnie czytał przepis, według którego wyprodukował domową szynkę. a mówiąc precyzyjniej: do obróbki mięsa dodał za dużo soli. o szklankę. (pauza na otrząśnięcie się z szoku). postanowił jednak wykorzystać radę zaprzyjaźnionej sąsiadki i wykorzystać szynkę jako składnik farszu do gołąbków. jak się do nich nie doda ani trochę soli na żadnym etapie, to smak się powinien wyrównać. a swoją drogą szynka jest przepyszna - taka mocno ziołowa. dojrzewająca.

boże, jak ja ich obu kocham. i te ich dwa nieustające strumienie pomysłów :)


a teraz niefajne:

jak tak czytam opinie Greków na temat ich prawa do wolności i decydowania o losach własnego kraju, to mam wrażenie, że słucham nieopierzonego nastolatka, który właśnie odebrał dowód osobisty i nikt mu tu nie będzie mówił, z kim się ma spotykać i o której do domu wracać, ale niech rodzice nie robią jaj, że mu nagle kieszonkowe zabiorą, co nie? i myślę sobie: racja, niech Grecy mają wolność - prawo do samodzielnego decydowania o tym, że nie chcą wprowadzać oszczędności i prawo do równie samodzielnego ponoszenia odpowiedzialności za skutki życia ponad stan. i niech przestaną od Niemców oczekiwać, że będą im wiecznie finansować wygodne życie, bo w kategorii "komu Niemcy mają więcej do zrekompensowana za grzechy III Rzeszy" nas nie przelicytują (zawsze możemy jeszcze wyciągnąć zza pazuchy zabory, gdyby ktoś był nieprzekonany). niech Grecja wyjdzie z UE, niech przywrócą drachmę, niech sobie przypomni, co to jest prawdziwy kryzys (to jest wtedy, kiedy człowiek w obliczu codzienności naprawdę nie ma ochoty tańczyć, mimo całego wspaniałego dziedzictwa kulturowego i etosu Szalonego Greka, Któremu Nie Można Odebrać Wolności). i niech mnie wszyscy Grecy pocałują w dupę, kiedy cała ta sytuacja oczywiście rykoszetem uderzy we frankowiczów, dziękuję bardzo.





poniedziałek, 29 czerwca 2015

lato wszędzie


ale nienachalne - coś około 16 stopni i niebo zasnute burą szmatą chmur.

skoro Junior mieszka na wsi, to zorganizowałam mu Lato w Mieście (dzięki uprzejmości domu kultury wew Gminie, 20 złociszy za tydzień). jest rozgoryczony, ma pretensje oraz żal. ale żyję nadzieją, że mu przejdzie.

co do reszty ważkich życiowych spraw: za wcześnie, aby coś powiedzieć. może powiem później, jak się dowiem, ale wiadomo jaki Wszechświat jest przewrotny - może nigdy nie się niczego nie dowiem?

a tymczasem pędzę uwalniać się poprzez pracę.


czwartek, 25 czerwca 2015

nie mam czasu


bo muszę sprzątać. czyli wiadomo - na dniach "prezentacja nieruchomości". znowu sobie obiecuję, że to już ostatni raz (myję okna, omiatam pajęczyny itp.), bo pani klientka przez  telefon bardzo do rzeczy (tym razem wiem wszystko: znam pani nazwisko, jej zawód i miejsce pracy męża, gdzie mieszka teraz i dlaczego chce się wyprowadzić, skąd ma pieniądze i jakim cudem aż tyle, jakie ma plany rozwojowe i dlaczego boi się dużego trawnika oraz że przywiązuje wagę do ekologii). wstępnie wszystko nam się zgadza. ale jak nas uczy brawurowa literatura: tylko paranoikom wszystko się zgadza.  dlatego zabraniam sobie liczyć na zbyt wiele (ale mam tak po męsku naiwną naturę, że już sobie narobiła nadziei na pomyślny rozwój wydarzeń pomimo tylu wcześniejszych negatywnych doświadczeń z rozentuzjazmowanymi paniami. chociaż trzeba przyznać, że ta nie tryska entuzjazmem, raczej determinacją. chyba trochę jest do mnie podobna - jak już podjęła decyzje, to nie będzie się teraz do niej modlić, tylko trzask-prask i do ad remu).

na samą myśl o tym wszystkim nie mam siły. mać. (a tu jutro zakończenie roku szkolnego. i zdziwko).







środa, 24 czerwca 2015

z lekkim sercem*

są takie książki, że jak tylko skończę je czytać, zaczynam od nowa. w większości napisał je nieodżałowany Terry Pratchett, niektóre Staszek Lem. a tym razem pani Katarzyna Pisarzewska. utwór nosi tytuł "Koncert łgarzy", a na okładce został zapowiedziany jako "Brawurowe połączenie humoru a'la Chmielewska z klimatem filmów Almodovara!". zdecydowanie za mało przydawek w tej lakonicznej recenzji!

powiem tak: książka jest brawurowo minimalistyczna, jeśli chodzi o akcję. poza tym Chmielewska mimo humoru upierała się, żeby fabuła miała jakieś minimum prawdopodobieństwa. a filmy Almodovara mnie usypiają, więc nie mam nawet minimalnego pojęcia o ich klimacie.

a w "Koncercie łgarzy" klimat panuje na przykład taki**: "Odkrycie to potwierdziło najgorsze przypuszczenia Edmunda dotyczące podwójnej natury kobiet. To właśnie ta natura zamieniła w samotnię jego dom, który kiedyś miał przepełniać głos ukochanej kobiety, rozbrzmiewający wśród szczebiotu dziecięcych głosików, szczekania psów, miauczenia kotów, gdakania kur, gęgania gęsi, chrumkania świń, muczenia krów, rżenia koni, przekleństw parobków i innych sielskich odgłosów. Ale ona, ta której głos miał rozbrzmiewać, wybrała innego, zwodząc Edmunda przez dłuższy czas, zanim się zorientował, że gra rolę największego głupca pod słońcem. Taka była bowiem męska natura. Naiwna." podsumowując: nie wytrzymałam, obśmiałam się jak norka. (lepszy byłby wykon pana Gołasa, ale nie mogę znaleźć)


* ponieważ czytając, parskam śmiechem, Junior błaga, żeby jemu też poczytać. przytoczyłam mu fragment, w którym główni bohaterowie "gubią ogon", korzystając z komunikacji miejskiej. odmówiłam jednak przeczytania całości, argumentując, że jest to książka dla dorosłych i musiałabym opuszczać za dużo fragmentów. "a jakich?", chciało wiedzieć dziecko. "a na przykład o seksie", odpowiedziałam wymijająco. "a to nie omijaj, będę słuchał z ciężkim sercem***".

**jest to fragment streszczenia romansu czytanego przez głównego bohatera w pociągu do Gocina.

***ponieważ przechodzi właśnie fazę obrzydzenia pożyciem płciowym i jego rolą w prokreacji. ("a jak ja będę miał żonę, to też będę musiał z nią uprawiać te zapasy na golasa?!")




wtorek, 23 czerwca 2015

i co z tą kozą, panie dzieju


mój wyraz twarzy na widok kozy musiał odzwierciedlać komentarz mojego umysłu, bo Mama zamiast dzień dobry zaczęła się gęsto tłumaczyć*, że ona sobie tylko raz zażartowała, że przydałaby jej się koza, żeby wyjeść chaszcze, którymi zarosły kresy działki, a moja siostra to wzięła na serio i właśnie przed chwilą biedne zwierzątko przywiozła.

to nie jest tak, że ja nie lubię kóz. w zasadzie ze zwierząt to nie lubię komarów, kleszczy, pomrowów, szczurów, ogólnie pająków... dość typowy zestaw. jednak koza w maminej zagrodzie oznacza, że właścicielka nie będzie się mogła od tej zagrody specjalnie oddalić - ot, na wakacje do Von Hrabiowitz przyjechać - bo zapewnienia, że jakby co, to siostra przyjdzie i się kozą zajmie, możemy włożyć między dwutomowe wydanie dzieł zebranych H. Ch. Andersena, biorąc pod uwagę jej mobilny system pracy, ogólny natłok obowiązków i takie jakby roztrzepanie (to znaczy, ona twierdzi, że jest roztrzepana. moim zdaniem brakuje jej asertywności, więc wszystkim wszystko obiecuje, a potem instynkt samozachowawczy jej uruchamia jakieś filtry do selekcjonowania zadań według macierzy Eisenhowera, tylko niestety jej wersja macierzy często nie pokrywa się z wersją tych wszystkich, którym wszystko obiecała).

wracając do tematu, nerw mnie trzepnął, bo byłam przecież z Mamą wstępnie umówiona na te wakacje, stanowiące koszmar jednako dla etatowców (skąd wziąć 60 dni urlopu ciurkiem? albo chociaż 30, jeśli częściowo uda się dziecko zagospodarować jakimiś koloniami?), jak i dla wolnych strzelców (jak załatać dziurę budżetową, kiedy się nie pracuje, ergo nie zarabia, bo przecież pacholę w domu - nawet już jako tako odchowane - tak zupełnie samo sobą się nie zajmie przez, powiedzmy, 6 godzin bez przerwy 5 dni w tygodniu). a po drugie, jak człowiek Kanionka czyta, to przecież wie, że koza to nie kosiarka do miejsc trudno dostępnych, ale stworzenie z charakterkiem, fantazją i oczekiwaniami dietetycznymi. i trzeba mu przycinać kopyta!

mamine wyobrażenia na temat kozy zaczęły się rozjeżdżać z rzeczywistością już nazajutrz, kiedy Helenka postawiona w zarośniętym zakątku ogrodu nie zajęła się wcale przerastającą trawnik koniczyną, tylko: pędami winorośli i dzikiego wina, liśćmi rudbeki oraz młodym drzewkiem wiśni. w tym momencie Mama przyznała, że ona sobie raczej wyobrażała, że koza jej tak ładnie trawkę przytnie jak owce na górskich stokach. nie wytrzymałam i okrutnie skomentowałam, że w takim razie powinna była poprosić o owieczkę na imieniny, a nie o kozę. Mamie zrobiło się smutno, więc dodałam, żeby się nie martwiła, bo koza w końcu koniczynę też zje - jak już jej nie zostanie nic innego. była to świadoma złośliwość. po prostu musiałam im (Mamie i siostrze, nie kozie) dać karę za bezmyślność. no bo jak można przywieźć do domu żywe stworzenie, nie przygotowawszy mu z wyprzedzeniem schronienia, nie znając jego potrzeb? (kazałam im kupić owies, ale co z tymi kopytami - wymagają przycięcia, sama widziałam - to nie wiem. osobiście mam jej przyciąć?).

no nic, na szczęście się potem okazało, że Helenka - zgodnie z maminymi wyobrażeniami- lubi  podjeść jak świnka: wciągnie i marchewkę z zupy, i resztkę makaronu. a w razie deszczu i o zmroku nie fisiuje, tylko karnie zmyka do koziego domku.


* na koniec się dowiedziałam, że jestem postrachem rodziny (czyli Mamy) i wszyscy (czyli Mama) się boją mojej krytycznej opinii, więc z troski o jej (czyli Mamy) samopoczucie musiałam głośno i wyraźnie powiedzieć, że nie no, Helenka jest świetna, pomysł z kozą na pewno wypali, oczywiście, że pochwalam i w ogóle jestem zadowolona jak koza na grządce nowalijek... (a te dwa tygodnie, kiedy Mama miała przyjechać do Juniora? a sprawdzę sobie empirycznie, ile człowiek może nie spać, zanim umrze, hm?)



poniedziałek, 22 czerwca 2015

koza nostra

mogłabym barwnie opisać, jak mnie bolały stopy od stepowania po sprzęgle i hamulcu przez półtorej godziny w korku na A4. i spytać retorycznie, dlaczego na bramce operator autostrady pobiera ode mnie opłatę, kiedy raczej powinien przysłać kogoś z kwiatami na przeprosiny za utrudnienia na drodze.

albo mogłabym napisać, że powrót - choćby przelotny - do Świętego Miasta jak zwykle wywołał u mnie ograniczenie władz umysłowych i umiejętności drogowych, ale wzięłam byka za rogi. jeszcze kilka samotnych wycieczek po ŚW i w ogóle przestanę zwracać uwagę na prywatne samochody na pasach dla busów i tym podobne przejawy fantazyjnego podejścia lokalsów do przepisów ruchu drogowego...

albo mogłabym napisać, że wracaliśmy do Von Hrabiowitz inną drogą i byłaby to bardzo szybka trasa, gdybyśmy nie mieli nieaktualnych map w dżipiesie. a tak to wyszła nam urokliwa wycieczka krajoznawcza z wybornym podkładem muzycznym, który jak się okazało, rewelacyjnie współgra z drogą przez las w gęstym deszczu :)

ale czymże są te wszystkie narracyjne fikamorki na tle obrazu, który ujrzały moje piękne oczy, gdyśmy umordowani robotami drogowymi na A4 w końcu dotarli do Świętego Miasta i targając bagaże wkroczyli na Mamine podwórko? są tylko narracyjnymi fikamorkami na tle białej kozy przywiązanej do trzepaka. dosłownie. przy trzepaku stała sobie, podskubując trawkę, chuda biała koza.

wkoło kozy dreptał już zachwycony Junior, zatroskany A. i niezdecydowana Mama (nie mogła się zdecydować, czy bardziej się zachwyca czy troska). wspominałam, że Święte Miasto ma negatywny wpływ na mój potencjał intelektualny? no więc w tamtej chwili rzeczony potencjał wygenerował tylko "ku*wa, kogo tu rozum opuścił?"

koza - której Junior nadał wdzięczne imię Helenka - okazała się prezentem imieninowym dla Mamy od mojej starszej (w pierwszym podejściu palce napisały "strasznej". Freud miałby coś do powiedzenia na ten temat) siostry. prezentem, jak się wkrótce okazało, wymuszonym przez solenizantkę, która jednak nie przemyślała zbyt dokładnie kilku podstawowych aspektów posiadania kozy, jak to "koza musi gdzieś nocować i chronić się przed deszczem". w efekcie A. jak stał, rzucił się budować kozie domek ze zrujnowanego kurnika. trzeba było tylko uzupełnić brakującą 1/3 dachu, zrobić jakieś drzwi, wyrzucić ze środka gruz i śmieci... no grunt, że się do jedenastej wieczorem wyrobił.



czwartek, 18 czerwca 2015

gangsterzy i stalkerzy


ptasia młodzież ma na naszym trawniku park rozrywki. wróble lądują w niewielkich grupach i na ziemi przeważnie się młócą między sobą. ciekawe, czy to samce czy może ptaszki wyznają ideę równości płci w wyrywaniu piórek dla zabawy. po takich małych i ruchliwych trudno rozpoznać.

i mamy jeszcze pliszkę stalkera, która/y prześladuje Princzipessę. kot się rozciąga na rozgrzanym podjeździe, pliszka ląduje kilka metrów dalej i patrzy (za pierwszym razem aż wybiegłam, żeby drapieżnika powstrzymać przed łowami, ale interwencja okazała się niepotrzebna). kot idzie na pole, żeby zapolować na myszkę, a pliszka podlatuje nad nim. po kwadransie kot wraca z truchłem myszki w zębach, a pliszka dostojnym spacerem dwa metry z tyłu. kot śpi na krześle w jadalni, a pliszka siada na stole na tarasie i filuje do przez okno. nienormalna jakaś ta pliszka. spodziewam się, że lada moment przyleci z rodzicami: "mogę wziąć tego kotka do domu? ja już go od paru dni mam na oku, to bardzo grzeczny kotek jest. mogę? proszę, proszę, tato zgódź się, ja już z mamą rozmawiałam i jak ty się zgodzisz, to mama też się zgodzi."


p.s. wchodzi A. (wciąż na urlopie) i staje obok mojego biurka. "nie mamy może jakiegoś zdjęcia?". patrzy przez okno zamyślony. ja też patrzę i czekam. "albo sobie pójdę urwać w ogródku". mogłabym cierpliwie czekać, aż uściśli, jakie zdjęcie i co urwać, ale jaki homo sapiens - średnia długość życia coś około marnych 70 lat - ma tyle czasu? chodziło o paprocie. zdjęcie paproci i liście paproci. 



środa, 17 czerwca 2015

szpetnie mówiąc


znacie to:
- Mów do mnie brzydko.
- Poszłem, wziąść, włanczam...

no to powiem brzydko: żem jest zmęczona.

i nie wiem od czego.


p.s. Dżoana, żyjesz? wszystko dobrze? bo maila coś nie odbierasz. nie chcę być natrętna, ale niepokoję się.






poniedziałek, 15 czerwca 2015

wolałabym się częściej mylić


mówiłam? i już się chłopaki rozkręcają! nawet do jesieni nie poczekali. niech no tylko pisiaki wygrają wybory, to już zadbają o to, żeby się naród - poprzez swoich demokratycznie wybranych Reprezentantów - nie zajmował pierdołami typu dziura w budżecie czy marny los prekariatu, tylko skupił na Prawdziwych Priorytetach i Żywotnym Interesie Polskości, czyli udowadnianiu, że wybuch był (jak miało nie być, jak maszyna z paliwem w bakach rąbnęła o ziemię?), ament.

a nasi Sojusznicy, którym robimy Łaskę (chociaż tak mi Radek S. namieszał, że nie mam pewności, co do tej poprzecznej kreseczki na pierwszej literce), planują rozmieszczenie broni na terenie Polski i paru innych państw bynajmniej nie postrzeganych jako Zachód Europy. A. skwitował "mówiłem? zaczyna się".

raz na jakiś czas, gdy po odsłuchaniu wiadomości ogarnia nas ponadprzeciętnie wysoka fala grozy, rozważamy z A., czy nie warto by było sprzedać naszego skromnego majątku, zanim riots take hold (bo wtedy to już tylko best time to buy, jak nas uczy popkultura) i nie pojechać na drugi koniec świata. antypody wydają się względnie bezpieczne. pomijając czarne wdowy, jadowite węże i wraże zjawiska pogodowe, no ale ideałów nie ma, chyba że w telewizji...

a'propos telewizji. na Rozrywce był koncert z piosenkami Przybory i Wasowskiego, prowadzony przez Umer. piosenki - wiadomo - ponadczasowe. Junior już kilka zna na pamięć ("Tanie dranie" rules). ale jak oni - autor tekstów i pani prowadząca - mistrzowsko władali słowem! ile trzeba przeczytać książek i których, żeby tak umieć? czy to jednak niezbędne jest prawdziwe inteligenckie pochodzenie, bo w takim razie nie mam startu. a jak umieli estetycznie,chociaż dosadnie zażartować! łzy me pociekły czyste, rzęsiste... a potem się natknęłam na aktualną ofertę KMN i ledwie powstrzymałam szloch. jak to mówi młodzież: żal. ale sądząc po reakcjach na widowni, publiczność bawiła się świetnie, jakby co najmniej facet z drabiną poślizgnął się na skórce od banana i przeleciał głową naprzód między dwoma innymi facetami z dziwnie uniesionymi rękami, a potem się okazało, że nieśli szybę. albo jakoś tak... no mówię Wam, żal.

p.s. po porannej prasówce: Panie Blikle, szczery szacunek!

piątek, 12 czerwca 2015

nie bądźmy przesądni


dziś rano koty kochały mnie na wyścigi. obie chciały na rączki, obie obcierały się o nóżki. obie nie odstępowały mnie na krok (a miski i brzuszki miały pełne, więc odpada prymitywna motywacja typu "przypomnijmy jej, że nas ma, to szybciej da jeść"). nie wiem, doprawdy nie wiem, dlaczego przyszło mi do głowy, że pewnie czują, że niedługo umrę i chcą się mną na zapas nacieszyć...

owszem, jestem letko podenerwowana, bo przyszedł piątek, a Lolek nic. sąsiedzi się pytają, czy nadal będziemy sąsiadami, (a ja wzruszam ramionami) bo okazuje się, że robił bardzo dokładne badanie środowiskowo - na okoliczność zalet i wad sąsiedztwa oraz naszych powodów do sprzedaży nieruchomości (że niby sąsiedzi wiedzą lepiej niż my sami?) - i teraz fakt, że wystawiliśmy Domek na sprzedaż jest lajtmotiwem sąsiedzkich ploteczek jak ulica długa (raptem pięć domów po każdej stronie, pffff).

nie wiem, nie wiem, może nie powinnam tracić nadziei i dać Lolkowi więcej czasu (czyli niby się nie denerwować?), bo sąsiedzi* mówią, że sprawiał wrażenie żywo zainteresowanego. może ogląda inne nieruchomości i utwierdza się w przekonaniu, że nasza albo żadna? albo czeka na odpowiedź doradcy kredytowego? 

a ja się tak łatwo daję zepchnąć z wierzchołka sinusoidy nastroju i znowu sunę od nadziei do frustracji.

muszę koniecznie popracować nad tu i teraz, zamiast znowu myśleć o wtedy i tam. w tej intencji wetknęłam w ziemię nasionka dyniowatych. jak nie wykiełkują, to mają u mnie minusa.

jak się rozmnaża różę parkową? można chałupniczo? mam taką jedną piękną, a nie pamiętam nazwy, więc nie dokupię takich samych - muszę samodzielnie wyprodukować.

* przy okazji wyszło, że musimy się sąsiadom wywdzięczyć – za to, że nam wystawili dobre świadectwo i laurkę – przy grilu i flaszce. lubimy grila, lubimy flaszkę, lubimy sąsiadów, ale niekoniecznie w jednym zestawie. no trudno, w dorosłym życiu zdarzają się gorsze rzeczy... (chociaż nie tak znowu dużo).

czwartek, 11 czerwca 2015

wszyscy, to i ja


a niech będę jeszcze raz na bieżąco. szczególnie, że nie muszę się sama gimnastykować, bo moje poglądy bardzo ładnie ujęła Pani Paulina.

całusy - wyżarta Regina ;)
(co chce Połowy)



... tę naszą rzeczywistość

A. ma urlop. rano, po odstawieniu Juniora do jednostki oświatowej,  pijemy niespiesznie kawę i komentujemy tę naszą rzeczywistość. A. ma fajne teorie spiskowe: na przykład Stany wzięły się za FIFA właśnie teraz, żeby z jeszcze jednej strony dogryźć Ruskim (widmo odebrania organizacji mundialu, te sprawy), a dyskredytacja gracza na arenie międzynarodowej jest w nowoczesnej doktrynie wojennej jednym z etapów poprzedzających zaangażowanie zbrojne.niewesołe.

co poza tym: pani premier przeprosiła za aferę podsłuchową i posypały się dymisje. bardzo poniewczasie. przeprosin nie przyjmujemy. dymisje mocno spóźnione, a w ogóle mianowania Radka S. na marszałka Sejmu nie da się odpokutować żadną dymisją, nawet jego osobiście.

wobec spadających słupków PO zamierza uderzyć do elektoratu wiejskiego. bo u miejskiego - czyli "klasy średniej złożonej z beneficjentów transformacji ustrojowej", jak powiedział przez radio specjalista  - sobie zanadto nagrabiła. pomijając, że powodzenia im życzę, to proszę mi tu nie wyjeżdżać z beneficjentami. beneficjenci transformacji to są ci zażywni panowie, którzy prywatyzowali w pizdu wszystko, co jakimś cudem sprawnie działało za peerelu, jak na przykład przemysł włókienniczy albo polmos. i nie życzę sobie, żeby mnie ktoś przyrównywał do tych hien i szakali. jeśli jestem beneficjentką - to wyłącznie własnej ciężkiej pracy.

ale wracając do słupków i polityków. tu już nawet nie ma wyboru między tyfusem a malarią. gdzie okiem rzucić - pełen pakiet chorób zakaźnych w stadium pełnego rozwoju. i dużo musich larw.



(Priniczipessa mnie dziś obudziła o czwartej rano. najpierw drapaniem w drzwi w sypialni, a potem głośnym nawoływaniem z antresoli. o piątej nie wytrzymałam nerwowo i poszłam sprawdzić, o co jej chodzi. żarcie i woda w miskach, na dwór jej nie ciągnie - ot, tak chyba miała ochotę pogadać. pogoniłam zgagę na podwórko i wróciłam do łóżka z nadzieją, że może sen przyjdzie, ale gdzie tam. doleżałam wk... zirytowana do budzika i teraz cykam jak bomba zegarowa. więc niech mnie już może dziś żaden polityk za nic nie przeprasza, bo nie ręczę za siebie).

środa, 10 czerwca 2015

jaki ten świat mały


i nie wiem, czy to jest dobrze. bo oto mały ptaszek donosi, że tacy jedni, co to się Domkiem zachwycali i niemalże nazajutrz chcieli z walizkami wjeżdżać, poddali się badaniu zdolności kredytowej, które ujawniło, że ją mają na poziomie 65% naszej "best price", a w dodatku nie dysponują żadnym wkładem własnym (pewnie wydali na wybajerowany wóz sportowy. całkiem nowy, czerwony wóz sportowy. to powinno było dać nam do myślenia). i jak po takiej informacji traktować poważnie pozornie poważnych ludzi? no jak?

trochę popadało, wiec dam ostatnią szansę dyniom, patisonom, kabaczkom i cukiniom. wrzuciłam nasionka do ciepłej wody na zatrybkę. po południu lub jutro pójdą do gruntu. w weekend ma być szalone trzydzieści stopni, więc może coś w końcu wykiełkuje. będę dziady regularnie podlewać, a jak to nie pomoże, to w przyszłym roku kupuję gotowe flance, bo doprawdy! ja tu mam plany, przepisy na przetwory i dania do spożycia na bieżąco, a przyroda się nie raczy odrobinę wysilić?








wtorek, 9 czerwca 2015

minimalizm


czytam minimalizm po polsku napisany przez panią, która prowadzi tego bloga. nie, nie będę recenzować, tylko powiem, że w ogólnym zarysie się zgadzam (forma mnie chwilami męczy, ale kto przeczytał dowolny poradnik i nie był zirytowany formą, niech pierwszy rzuci kamieniem), a już w szczegółowych rozwiązaniach widzę, że autorka rysuje drogę, która mnie się podoba, którą idę od paru lat i która jest w związku z tym mojsza niż twojsza ;)

no bo tak: staram się wyrzucać zbędne przedmioty i nie nabywać nowych. mam miejsce dla każdego przedmiotu i każdy przedmiot na swoim miejscu (to cudowne uczucie, gdy zawsze wiadomo, gdzie są nożyczki). od lat prowadzę w notesiku zestawienie bilansowe, w którym odnotowuję wszystkie przychody i większe wydatki. nasz dom jest niezagracony (oglądacze oraz pt. klienci mówią "minimalistyczny" i nie jest to efekt home stagingu tylko zdrowe status quo). nie mam tableta i smartfona i nie wiem, co by musieli marketingowcy wymyślić, aby mnie przekonać, że ich potrzebuję. (w ogóle mogłabym robić etatowo za największy koszmar marketingowców: zatruwałabym im życie, nie ulegając najbardziej dopracowanym i przemyślanym kampaniom, zabiegom i podstępom). najchętniej nosiłabym jedne buty przez cały rok (szczerze mówiąc: kapcie). nie robię kompulsywnych zakupów ciuchowych. i jeszcze chcę nam wybudować mniejszy dom, bo jestem przekonana, że jako domorosła ergonomka* level:expert urządzę go mega wygodnie, a każdy metr kwadratowy mniej, to (uwaga: odkrycie!) metr kwadratowy mniej! (do kredytu, do sprzątania, do ogrzewania...). i ogród też chcę mieć mniejszy, żebym mi nie ciemniało w oczach na myśl o ogromie roboty, jaka jest w nim do wykonania. dojrzałam do tego, że nie  muszę osobiście uprawiać wszystkich roślin, które lubię i które mi się podobają. dużą część mogę oglądać w ogrodzie botanicznym ;) a samochodu nie zmienię na nowszy, dopóki korsunia jakoś ciągnie.

w sumie: pod wieloma względami jestem minimalistką. a pod tymi, pod którymi nie jestem, też pewnie kiedyś będę.

a z bloga pani Anny można trafić w różne fajne miejsca. póki co nie drążyłam zbyt głęboko, ale tam gdzie doszłam, tam przytaknęłam.


*żeńska forma od ergonoma (specjalisty w dziedzinie ergonomii). pomyślałam, że najwyższy czas, aby ją stworzyć. i voila!

poniedziałek, 8 czerwca 2015

w poniedziałek, w poniedziałek ja nie mogę, bo rozmawiam z szefem


(co mnie właściwie obchodzi, czy Lolek jest emerytowanym kierowcą rajdowym czy byłym księgowym mafii? bo otóż moja nadzieja potrzebuje paliwa, a na bazie strzępków życiorysu tworzy sobie domniemany profil preferencji lokalowo-geograficznych i albo wierzy, że będzie dobrze, albo się martwi, że będzie źle. a jak nie ma danych wejściowych, to stoi z głupio rozdziawioną gębą i mnie dekoncentruje).

odbyłam z szefem półgodzinną rozmowę telefoniczną. dżizus, jaka jestem zmęczona... w sumie to poruszyliśmy sporo ważkich, choć pozornie błahych kwestii - od porządku dziobania w redakcyjnym stadzie i panującą w nim atmosferę, przez ostatnie wybryki krogulca i przesunięcie terminów wypłat, aż po najnowsze nowinki w zbyt szeroko pojętej nauce (oraz garść zakamuflowanych komplementów pod adresem mojej solidnej pracy. bez łaski - sobie odkamufluję). nawet wyposażyłam szefa w argumenty, żeby mi wydziobał podwyżkę, bo moje kłapanie dziobem na odległość przez siedmiu pośredników  to wiadomo, jakie jest skuteczne.

mówiąc - dla odmiany - krótko, była to najbardziej owocna z naszych konwersacji, ale jakby tak wyrzucić wszystkie szefowe cmoki, mlaski i pełne namysłu pauzy, to potrwałaby pięć do siedmiu minut i byłabym teraz równie pełna energii jak jestem jej pusta.  ale nie powiem, odkąd szef cały czas powtarza, że "naprawdę państwa rozumiem", to chociaż nie wiem, kim są ci pozostali ja, czuję się mile podłechtana ;) i takie mi się ciepło w okolicy serca rozlewa, że szef co prawda temperament ma jak pomrów, ale jest miły  jak winniczek.




niedziela, 7 czerwca 2015

dorośli, ale niekonwencjonalni


Czarls przedstawił się "Lolek". tyle. żadne tam "jestem Lolek. Lolek Bond". jak w podstawówce: Lolek i cześć. Lolkowa wymamrotała coś w stylu Dżejsika czy może Renata? ciężko stwierdzić. też jak w podstawówce. albo może jak wśród szpiegów kontrwywiadu?! żadnych nazwisk? (bo co? bo jeszcze ich wygóglam i...? i? wyda się, że w dwa tysiące czwartym wrzucili do sieci sekstaśmę?).

ale nie czepiajmy się nieistotnych szczegółów.

Lolek i Dżejsika okazali się takimi raczej pokerzystami: niby im się podoba, ale części ciała nie urywa... no fajnie, że salon nie za wielki, bo po co to komu. no i dobrze, że na pstryczkach od rolety nie ma strzałek. niestety, kartki z pytaniami zapomnieli z domu zabrać, ale luz - najwyżej zadzwonią i dopytają. najbardziej mnie zdziwiło, że absolutnie nic o sobie nie powiedzieli - normalnie ludzie opowiadają: o dzieciach, o pracy, o planach, o zmęczeniu hałasem, o trasie dojazdu do pracy, o preferencjach kolorystycznych. ogólnie: o sobie, o sobie i jeszcze trochę o sobie. a Lolek z Dżejsiką nic. może są objęci programem ochrony świadków i wzięli sobie do serca zalecenia oficera prowadzącego, żeby zerwać z przeszłością?  wysypali się tylko, że mieli dom powierzchni ponad 400 metrów i to nie było wygodne (jak cię mogę! czterystu? to ile dni trwało jednorazowe zamiatanie podłóg?). zakończyli wizytę uśmiechniętym "no nic, to nie ciepłe bułeczki, trzeba się będzie zastanowić" oraz serdecznym "do usłyszenia".

po serii bliskich kontaktów z rozentuzjazmowanymi paniami, których entuzjazm nie znajdował pokrycia w niczymkolwiek, ich wstrzemięźliwość wydała mi się niczym świeży powiew... hm... świeżości. w ramach świadomej pielęgnacji efektu konfirmacji zakładam, iż jest to zapowiedź autentycznego zainteresowania oraz ostrych negocjacji. no bo skoro mieli przygotowaną kartkę z pytaniami, to raczej nie jeżdżą po wystawianych na sprzedaż domach z powodu braku pomysłu na długie letnie popołudnia (jak typowi oglądacze), tylko rzeczywiście zamiarują nieruchomość kupić. wyraźnie pomniejszali lub kwitowali jako oczywistą oczywistość kwestie, które można by ewentualnie postrzegać jako mankamenty Domku (typu: we wnętrzach z duuuużymi przeszkleniami trzeba w upały zasłaniać okna), więc są raczej "na tak". Lolek wirtualnie samochody do garażu wstawiał (to "mniejsze" – jakaś dłuuuga limuzyna, oczywiście zapomniałam obczaić znaczek – mu się zmieści, ale "większe" chyba nie) oraz kładł duży nacisk na instalację rtv, bo "sport ogląda" (a! czyli jeszcze z czymś osobistym się wysypał! może to jest trop? emerytowany sportowiec? oni młodo na emeryturę przechodzą. ale to beznadziejny trop: o ile nie jest bońkiem, to go nie znam, a boniek chyba nie dostał na chrzcie Czarls?), a zatem wyraźnie przymierzał się do Domku. i takie tam drobiazgi, które nie muszą o niczym świadczyć. ponieważ jednak muszę mieć nadzieję albo zwariuję, to uznaję, że mam podstawy do nadziei.

jak Lolek nie oddzwoni do piątku, to mi przejdzie i dla odmiany się sfrustruję. bu.


p.s. bo zapomniałam odnotować, że Australijczyk doniósł, iż zaliczył wypadek, w efekcie którego stracił mobilność, i póki co jest raczej w czarnej du*ie, jeśli chodzi o przeprowadzanie się z jednego końca świata na drugi i ciężko stwierdzić, kiedy ta smutna sytuacja może ulec zmianie na lepsze. bu oraz bu.


sobota, 6 czerwca 2015

to sobie pooptymalizowałam


bardzo dużo "czasu wolnego w weekend" spędziłam jako szofer. bo się tak złożyło, że A. postanowił stjuningować komputer stacjonarny, podłączając do niego czytnik kart pamięci ze starego aparatu, żeby zgrywać fotki, co je Junior będzie strzelać w czasie wakacyjnych wojaży. i tak tjuningował, że się nagle wzięło i wściekło, a ekran zamiast przechodzić z eleganckiej czerni w okienkowy błękit pokazywał jeno Detecting IDE Drives...

ze strony skruszonego A. padła propozycja, że to on popróbuje poprzełączać kabelki i może "się" naprawi, ale mając świadomość skarbów, które skrywam na twardym dysku (kurdę, dorobek zawodowy 14 lat, w dużej części bez kopii zapasowych, i niech ten, co ma kopie zapasowe wszystkich ważnych rzeczy, pierwszy rzuci kamieniem), i jeszcze mając wizję, jak mi te skarby razem z dyskiem idą z dymem (bo w kabelkach pływa prąd, a prąd może s p a l a ć różne rzeczy), weszłam płynnie w tryb królowej krainy biernej agresji i zarządziłam wyjazd do nadwornego informatyka jej wysokości. (i bardzo dobrze, bo to jest mąż mojej przyjaciółki, a jesteśmy na tym etapie życia, że bez pilnego pretekstu ciężko znaleźć okazję, żeby się spotkać. szczególnie, że się przeprowadzili na drugą stronę Miasta).

akurat żeśmy czekały (po tej drugiej stronie Miasta), aż ekspres wypluje kawę, gdy zadzwonił jeden Czarls, co szuka domu. jak miło, prawda? chciał normalnie zaraz przyjeżdżać oglądać, ale go sprowadziłam na ziemię, że jest dłuugi weekend i ludzie zażywają wywczasu poza miejscem stałego zameldowania, w tej liczbie i ja z resztą domowników. Czarls więc umilał nam wizytę u przyjaciół, dzwoniąc raz po raz i dopytując o rozmaite szczegóły, aż wreszcie o dokładne koordynaty nieruchomości, bo on tu jest w von Hrabiovitzach!, gdyż przyjechał obejrzeć okolicę! i by okiem rzucił z zewnątrz! ale domu nie widać!

po powrocie A. zapuścił kosiarkę, czym dał znać sąsiadom męskiej proweniencji, że jest na ogrodzie i mogą podejść do płota, aby mu zdać relację, co się działo pod naszą nieobecność. co też - przewidywalni jak głodne pisklęta (które nie potrafią trzymać dzioba  na kłódkę, wiadomo) - uczynili. wiemy więc, jaką Czarls ma fryzurę, jakie ma auto i o co wypytywał jednego z nich. a od drugiego wiemy nawet, ile to wypytywanie trwało. (bosz, gdziekolwiek będziemy jeszcze w życiu mieszkać, chcę mieć takich sąsiadów. i mówię to bez przekąsu ani ironii.świadomość, że wokół domu działa dyskretny i bezawaryjny monitoring daje mi plus 50 do poczucia bezpieczeństwa, kiedy sobie w środku nocy uświadamiam, że jestem sama z dzieckiem na chacie, a chyba znowu nie zamknęłam garażu...).

jak można wywnioskować, resztę dłuugiego weekendu od czasu telefonu Czarlsa do teraz poświeciliśmy głównie na home staging - poziom podstawowy. no, z małą przerwą na uświetnienie przez Juniora festynu wieś obok bardzo udanym występem na klawikordzie. byłam tradycyjnie dumna jak paw i na krawędzi histerii ze wzruszenia, że oto Moje Dziecko tak pięknie gra. ech...

ale do brzegu: jutro Czarls przyjeżdża z małżonką, a A. będzie znowu cały dzień na fabryce, wiec podejmuję ich solo i każde zaciśnięte kciuki będą mile widziane. ament.



środa, 3 czerwca 2015

optymalizacja


naprawdę potrzebuję parę razy dziennie rzucić mózgowi jakąś sieczkę na pożarcie, żeby mi sprawnie pracował nad profesorskimi wypocinami. a ponieważ zdaje się, że internety niepokojąco się kurczą do fejsunia, zaczęłam wczoraj szperać (z odrazą i obrzydzeniem)  i znalazłam chłopaków z MakeLifeHarder, którzy mnie szczerze bawią. w dodatku zdaniami wielokrotnie złożonymi.

następnie zabrałam się za swoją rozchwierutaną* psychikę. bo przyjeżdżają ci ludzie bez sensu i nadziei oglądać ten nasz Domek, a ja potrzebuję konkretów. i potrzebuję ich teraz. a chyba nie wspominałam, że dwa tygodnie temu pan z Antypodów zagadnął mailowo, czy Domek dalej na sprzedaż. odesłaliśmy mu odpowiedź i... nic. czy wręcz Nic, a może nawet NIC. zero odpowiedzi, null. toteż wysłałam panu maila ponaglającego, żeby się określił czy kupuje i kiedy, bo ja tu muszę grafik urlopów wypełnić, raz-raz, prawda. jak to go nie zmotywuje, żeby odpisać chociaż "jeszcze myślę", to już nie mam pomysłu.

i jeszcze tylko parę godzin, a zajmę się optymalizacją alokacji zasobu "czas wolny  w długi weekend" w kategoriach "dla Juniora", "dla Seniora" i "dla mnie"**.

*ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu słownik nie podkreślił, że błąd. czyli jest takie słowo! ( rozchwierutać - poruszając czymś rozruszać, rozluzować coś; rozkiwać), a ja przez tyle dekad myślałam, że mam do czynienia z leksykalnym dziwem typu orsiutka***!

** A. ma nocny dyżur na fabryce, więc trzasnę sobie nocny seans Avengersów. widok uśmiechniętego Lokiego z "Halabardą Zagłady" u boku jakoś tak dobrze mnie nastraja...

*** tak się w moim rodzinnym domu mówi na to, co zostaje z chleba, jak się odkroi skórkę. hipotetyczna geneza: od środka - od śródka - odśródka - ... - orsiutka (no bo przecież nie orsiódka? to by wyglądało gorzej niż gżegżółka)



poniedziałek, 1 czerwca 2015

więcej niż zero

weekend mieliśmy pełen wrażeń. na przykład Princzipessa raczyła wyskoczyć na płaski dach garażu przez zbyt szeroko uchylone okno dachowe w pralni. ponieważ nie umiała wrócić do domu tą samą drogą, straciła tytuł "najinteligentniejszego kota w tym domu", a nawet przydomek "bardzo inteligentnego kota". niestety, namówienie jej do skoku z wysokości ponad trzech metrów jakoś nie wydawało się nam realne, więc dobry pan musiał pokonać lęk wysokości i latać za zwierzątkiem po dachach, mrucząc przez zaciśnięte gardło "jak ja kocham te wasze kotki" na zmianę z "następnym razem ją strącę grabiami" oraz mnóstwem niecenzuralnych wyrazów.

przez pół weekendu wmawialiśmy Juniorowi, że na dzień dziecka dostanie wafelek od loda (bo tak), a przez następne pół patrzyliśmy, jak się cieszy z wymarzonego samopału pneumatycznego. natomiast przez ostatnie ćwierć spożywaliśmy węglowodany. bardzo dużo węglowodanów. chociaż uczciwie trzeba przyznać, że Junior część z nich spalił, skacząc na dmuchańcach i zażywając innych rozrywek tego typu na wesołym miasteczku. mieliśmy jeszcze w planach koncert Lady Pank - zasponsorowany przez sponsorów z okazji święta Gminy - aleśmy nie przetrwali energetyzującego inaczej występu grupy Manchester (ki diobeł? jakieś straszne smęty).

w międzyczasie opędziliśmy wizytę dwóch kompletów potencjalnych kupców kochanego Domeczku (prawie to już na mnie nie robi wrażenia, widać?). pierwsi państwo mają rozbieżne preferencje - pan by chciał się wprowadzić do gotowego domu, a pani wybudować własny - ręcami pana, który "i tak nie pracuje, to ma czas". niepracowanie polega na współprowadzeniu firmy z żoną, więc nie wiem, jak to jest z tym czasem. dom się podoba, acz państwo są nastawieni na negocjacje do nierealnego poziomu, więc nie spodziewam się szczęśliwego zakończenia.

drudzy państwo - bardzo eleganccy, w taaaaaakim mercedesie! - robili objazd po nieruchomościach wokół Miasta i chyba zbyt mocno ulegli złudzeniu planowania, w związku z tym przyjechali mocno spóźnieni i przebiegli przez nasze włości truchtem i z lekkim ku*wem w oczach. nie sądzę, żeby zarejestrowali chociaż przygarść z serwowanych przeze mnie szczegółów na temat licznych zalet, rozwiązań ergonomicznych i tem podobnych. bardziej się skupiali na tym, że już muszą lecieć. wróżę, że przy takim podejściu to nie szybko znajdą coś, co im się podoba i odpowiada. bo nawet jak na to trafią, to w pośpiechu miną i polecą dalej... ech, młodzi... ;)


a najważniejszym wydarzaniem weekendu było pojawienie się na świecie JJ'a. jest słodki, ma śliczne paluszki i zamyślony wyraz buzi, kiedy śpi (czyli póki co niemal bez przerwy). witaj na świecie, Maleńki :)