poniedziałek, 29 lutego 2016

przednówek'16. czas: start.


skoro przednówek, to nie wyrabiamy. Junior ma po uszy obowiązków i rozrywek i na miesiąc zawiesza część zajęć pozalekcyjnych (a potem się zobaczy). ja na razie nie odwieszam zawieszenia swoich zajęć sportowych, ponieważ pomimo regularnego stosowania emeryckich specyfików (mamusiu, to ty już potrzebujesz woltarenu?) nie mogę się pozbyć ze stawów kończyn górnych uciążliwych wspomnień feryjnego malowania i poremontowego sprzątania (kicia, ja wiedziałem, że tak będzie, ale ty sobie nigdy nie dasz wytłumaczyć). A. się miota między zwożonymi z fabryki stertami kwitów do nadrobienia a rozpoczętymi porządkami na strychu (już nie wiem, w  co mam ręce włożyć.)...

w ramach niezawieszonych zajęć pozalekcyjnych byliśmy z Juniorem na wykładzie pana akustyka. nareście jakiś ścisły umysł z darem elokwencji i znajomością gramatyki (nawet ilość od liczby odróżniał! bo normalnie fizycy nie mają problemów z ilością ludzi i liczbą soli... pan akustyk mówił tak ładnie i płynnie, że się wzruszyłam i wyciągnęłam od niego wizytówkę z zamiarem nawiązania poważnej znajomości i zamówienia rozwiązań wyciszających antresolę. bo jeślibyśmy jednak nie sprzedali domku, to chociaż nikomu innemu akustyka naszej antresoli nie przeszkadza, ja bym ją sobie raczej wyciszyła. niestety, bez fachowca ani rusz. a skoro już mam gadać z fachowcem, to  niech on mówi płynnie i gramatycznie).

oprócz radości z kontaktu z akustykiem muszę się jednak podzielić pewną zgryzotą. wiodę życie, jakie wiodę: rzadko bywam "zamknięta" w pomieszczeniu z większą grupą starszych  ludzi (przez co należy tu rozumieć ludzi w wieku powyżej 35 lat, bo tak na oko oceniam większość rodziców przyprowadzających pociechy na polibudę), więc się nie przyzwyczajam, ale co miesiąc od nowa przeżywam ten sam dyskomfort. dżizus, napisałam "dyskomfort"?! szok, wstręt, oburzenie i obrzydzenie. dobra, do brzegu: ludzie potwornie pierdzą w miejscach publicznych!  mnie to osłabia. mamy XXI wiek i espumisan, więc dlaczego?! dlaczego eleganckie panie i panowie o inteligenckich aspiracjach pierdzą w zamkniętych, słabo wentylowanych pomieszczeniach i udają, że to nie oni?! notorycznie i masowo. jak mnie to osłabia...



piątek, 26 lutego 2016

w podsumowaniu stu dni


postanowiłam zachowywać się jak praworządny obywatel (pod okupacją). ponieważ wszystko wskazuje na to, że rząd dobrych zmian zamierza rozpiełdolić nasz piękny kraj w drobny mak, ze szczególnym naciskiem na gospodarkę, obywatele muszą trzymać się razem, a od rządu jak najdalej. w związku z powyższym zamierzam świadomie, z premedytacją i w jak najlepszej wierze wspierać szarą strefę: będę kupować jajka i warzywa na bazarku, a tulipany w jedynej kwiaciarni w mieście, w której nie ma kasy fiskalnej. natomiast fryzjerce Dorotce jakoś tak szepnę na ucho, żeby mi nie drukowała paragonu. wszystko to w nadziei, że kiedy za trzy i pół roku okaże się, że rząd dobrych zmian skutecznie rozpiełdolił cały legalny biznes, to przynajmniej wspierana przez praworządnych obywateli szara strefa będzie miała dość zakumulowanego kapitału, żeby jakoś pociągnąć.

z ostatnich dobrych zmian najbardziej mnie rozwaliło uzasadnienie zmiany prezesa do spraw arabów (Dżoana, może nie jesteś na bieżąco, więc wyjaśniam: o hodowanie koni chodzi). stary prezes został zwolniony, bo nie był kompetentny* i przez to trzeba było uśpić jedną bardzo drogą klacz, natomiast nowy prezes nie musi się znać na koniach, bo przecież ma od tego ludzi. sofiści przewracają się w grobach i zaciskają zmumifikowane pięści w bezsilnej zawiści wobec czystego geniuszu tej argumentacji... mać. niestety nie mam pomysłu, jak wesprzeć nielegalną, ale fachową hodowlę klaczy i rumaków, żeby potem można dokonać ich udanej reintrodukcji na światowe rynki.



* środowisko koniarzy na całym świecie jest ponoć absolutnie innego zdania, ale nie łudźmy się: prezes wie lepiej.

ptaszki w nowym kurniku

czyli drób dostał nowe ramki :)


środa, 24 lutego 2016

pan kotek był smutny i leżał na biureczku


nie wstanę, tak będę leżeć... i nie tykać ogona!












albo nie, właśnie się przesiądę. mam nadzieję, że mój wzrok cię nie rozprasza. rozprasza? no to masz problem...









acha, a to weź przesuń, bo wiesz, łapy mi cierpną, jak mam ciasno.









i przestań stukać, bo zasnąć nie można.

wtorek, 23 lutego 2016

język giętki


Lech napisał na swoim blogu "Tak przegrałem , ale tylko w tym miejscu gdzie prawie wszyscy uwierzyli że jednak jakaś zdradziecka agenturalna współpraca z SB 46 lat temu incydentalnie krótko ale była , i na krótko zostałem złamany .To nieprawda". a redaktor Ziemiec odczytał Lechowy komentarz w dzienniku telewizyjnym (owszem, w dzienniku telewizyjnym, nie pomyliłam się), dokonując "skrótu redakcyjnego", czyli pomijając ostatnie zdanie. wyszło tak zgrabnie, że nawet ja – śledząca  uważnie wraże nienarodowe media – przez chwilę byłam przekonana, że znakiem tego się przyznał do współpracy. brawo redaktor Ziemiec! to jest nawet lepsze niż wstawka z grafologiem. będzie podwyżka jak złoto.

zainspirowana redaktorem Ziemcem zrobiłam sobie autorski miks the best of jedyny papież polaków i wyszło mi bardzo dobre hasło na tiszerty:
[skrót redakcyjny] LĘKAJCIE SIĘ [skrót redakcyjny] TEJ ZIEMI

można? ha! tylko trzeba się uczyć od najlepszych.

drugim moim mistrzem słowa jest król Julian, którego wypowiedź "Jaka pata? Dlaczego, wymyślasz sobie słowa Maurice?" chciałabym dedykować jednemu takiemu Mauricowi z Ameryki Południowej, co napisał całe siedem stron tekstu i co stronę to minimum jedno wymyślone słowo i masz babo placek.

od mojego trzeciego mistrza słowa pozwolę sobie zapożyczyć trzy kropki i trzy literki do puenty:

czarno widzę ...oną przyszłość tego kraju.


czwartek, 18 lutego 2016

co tam panie w polityce?


w krajowej głównie teczki tewu Bolka. ipeenowscy archiwiści mówią, że znaleźli graala w postaci bolkowej lojalki, natomiast Lechu się zarzeka, że niczego takiego na świecie być nie może. a co ja na to? szczerze? w dupie mam, że Lechu był Bolkiem i co podpisywał. rozumiem, że dla rodzin Ofiar peerelu to jest bardzo bolesna kwestia, że Jaruzelski z Kiszczakiem i kolegami nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności, ale na tyle dużo z peerelu pamiętam, że potrafię sobie wyobrazić dużo gorszy rozwój wydarzeń niż bezkrwawa kohabitacja z czerwonym układem potajemnie pociągającym za sznurki (o ile rzeczywiście jakiś układ jest i pociąga). i wolałabym jechać w jednym przedziale pendolino z Lechem i jego lojalką niż z tymi ociekającymi marzeniami o rozliczeniach i wszechlustracji publicystami, historykami i wszelkiej maści moralistami. ludzie, czas się otrząsnąć z przeszłości i zacząć myśleć o tym, co przed nami...

my chyba jesteśmy źli jako gatunek. całe homo sapiens. coś w nas jest takiego, że nie możemy przestać kopać pod innymi dołków, nawet mając świadomość, że w końcu sami w nie wpadniemy. patrz: Brexit. komuś to w ogóle wyjdzie na dobre? ale rozumiem, serio. też tak mam. kiedy czuję, że ktoś krzywdzi lub wykorzystuje mnie albo kogoś mi bliskiego, to uważam, że nie ma dla sprawcy kary zbyt surowej. i najchętniej stosowałabym natychmiastową defenestrację - wuj tam, że do nogi delikwenta jest przywiązany sznureczek zamocowany do mojego zęba. najwyżej będę szczerbata. i mądra po szkodzie. na podmiot tak duży jak cały naród opamiętanie też w końcu musi spłynąć, ale raczej to już będzie musztarda po obiedzie i dziecko po kąpiel...
 
zresztą co tam naród. weźmy taką partię Razem. ja się nawet zgadzam z wieloma postulatami, które mają na sztandarach, ale mierzi mnie, że do nikogo się z tymi postulatami nie przysiądą, żeby może coś ważnego dla ludzi załatwić teraz natychmiast. nie, oni przede wszystkim pilnują, żeby etosu nie zbrukać i zostać taką czystą ideowo lewicową dziewicą przez koniunkturalne układy nietkniętą. tymczasem jeśli już za coś Lecha cenię, to właśnie za to, że z czasem pojął, że nie warto iść drogą "panu to ja mogę nogę podać", bo ona donikąd nie prowadzi. ale może nie mam kręgosłupa moralnego...

w ogóle w lewicy mnie irytuje to ciągłe gadanie o redystrybucji. ja już w redystrybucję dawno przestałam wierzyć. cały światowy system gospodarczy jest zły, bo bazuje na fundamentalnie krzywdzącym sposobie dystrybucji (dochodów, korzyści, wartości czy co tam komu do koncepcji filozoficznej pasuje). czytam na przykład ranking najlepszych prezesów świata: pierwsze miejsce zajmuje prezes koncernu farmaceutycznego, który równocześnie plasuje się na ostatnim miejscu w zestawieniu wynagrodzeń prezesów. facet bierze na rękę mniej niż prawie tysiąc innych menedżerów, którzy zakwalifikowali się do rankingu, ale prowadzą firmy gorzej od niego (czyli właściwie nie zasłużyli na te swoje miliony, co nie?), a przy tym przyznaje, że i tak w ciągu roku zarabia więcej niż jego podwładny przez całe życie. a przecież jego podwładnymi nie są kasjerki z biedronki, tylko wysoko wykwalifikowani inżynierowie, którym pewnie sen z powiek spędza dylemat, czy zamówić se nowe volvo już teraz, czy poczekać na premię kwartalną i jednak wyżyłować na tablicę rozdzielczą z egzotycznego drewna.... nic mnie nie przekona, że praca wykonywana przez Jobsa, Buffeta czy Trumpa ma wartość dziesiątki, setki tysięcy a nawet miliony razy większą niż praca gości przykręcających śrubki w ajfonach czy sprzątaczek w Berkshire. a żyjemy w świecie, w którym normą są takie właśnie dysproporcje w zarobkach. inny przykład: bohaterki radiowego reportażu przekonywały dziś, że ludzie w Indiach pracują w skandalicznych warunkach, żebym mogła sobie kupić bawełnianą koszulkę w promocji za marne 20 złotych. jestem święcie przekonana, że to nie w cenie koszulki jest problem, ale w tym, że lwia część zysków z niej idzie na kolejny jacht dla prezesa odzieżowej sieciówki albo na nowy odrzutowiec jakiegoś latającego za piłką półgłówka, którego tenże prezes umyślił sobie kupić za ciężkie miliony dla ulubionego klubu futbolowego. gdyby tymczasem indyjscy farmerzy dostawali za swoją pracę uczciwe wynagrodzenie, to prezes - bidulek - musiałby się pewnie ograniczyć do nowego saaba co dwa lata i abonamentu na lożę dla vipów na stadionie...

mać, nakręciłam się z wieczora i teraz nie zasnę... Niemen nie miał racji: ten świat nie jest dziwny, on jest po prostu zły. bo homo sapiens jest nienażarty.

i w dodatku nie umie składnie wyrazić swojego oburzenia, quod erat demonstrandum.





środa, 17 lutego 2016

rekapitulując


w odpowiedzi na pytanie, jak mi mija schyłek zimy, uprzejmie donoszę, że mnie jak mnie, ale zimie chyba nie bardzo. właśnie sypie grubym śniegiem. noszbyjąsz... szlag!

Princzipessa nie wierzy własnym oczom i ma do świata żal. to spojrzenie mówi wszystko, c'nie? moje jest mniej więcej takie samo.















poniedziałek, 15 lutego 2016

czym się różni dzik?


na tak postawione pytanie jedyna prawidłowa odpowiedź brzmi: to zależy. na przykład dzik w towarzystwie drugiego dzika obserwowany przez bezpieczne okno kuchenne z bezpiecznej odległości około pięćdziesięciu metrów, jak w dzikim galopie przecina pole sołtysa, różni się tym, że bezpieczny obserwujący dziwi się, iż nie czuje pod stopami echa owego galopu w postaci wstrząsów gruntu, a może nawet fal sejsmicznych. dziki nie galopują lekko jak mustangi na prerii. przypominają raczej szarżujące nosorożce i wzbudzają dzikobojny przestrach, acz nacechowany pewną dozą zachwytu.

sprawa wygląda całkiem inaczej w przypadku dzika, który nagle i niebezpiecznie stacza się człowiekowi pod koła małego autka jadącego z prędkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. dodajmy, że autko jedzie umiarkowanie wijącą się szosą, przecinającą  kępę drzew, która nawet nie zasługuje na miano zagajnika, gdzie obserwator nigdy wcześniej nie spotkał dzikiej formy życia większej od jastrzębia, lisa i porzuconych na zmarnowanie kociąt. szosa właściwie nie ma pobocza. za to z jednej strony teren spadający jakieś pięć metrów w dół, a z drugiej taki jakby stoczek wznoszący się pięć metrów w górę - a na obu stronach drzewa tworzące wspomnianą kępę. dzik staczający się  nagle zgodnie z kierunkiem narzuconym przez grawitację różni się tym, że człowiek w ostatniej chwili rejestrujący kątem oka nagły ruch w górnym prawym rogu pola widzenia, gwałtownie naciskając hamulec, zastanawia się w panice, czym sobie na to zasłużył, że oto nagle trafił na plan filmu, którego fabułę stanowi konflikt między legionem rzymskim a wkurzonymi piktami (mającymi tę przewagę, że grają na swoim boisku) i najwyraźniej akurat kręcą tę scenę, kiedy piktowie zrzucają na maszerujących drogą legionistów wielkie głazy, a w dodatku niestety jest po złej stronie, co można poznać po tym, że jeden z tych głazów zaraz w niego trafi i trzeba się cieszyć, że piktowie nie zdążyli go podpalić (jak oni podpalali kamienie? pewnie wykorzystując jakieś druidzie sztuczki).

teoretycznie w drugim opisanym przypadku człowiek powinien być bardziej zadowolony: w końcu autko zatrzymało się tuż przed rozpędzonym kolosem (który nie dałby rady się zatrzymać i zawrócić w kierunku autka, nawet gdyby bardzo, bardzo chciał, bo wyraźnie było widać - z bliska to żadna sztuka - że ledwie nadążał za przyciąganiem ziemskim i cały wysiłek koncentrował na tym, żeby mniej więcej utrzymać kontrolę nad motoryką i nie ulec sile pędu), obejrzał sobie żywego dzika w środowisku naturalnym naprawdę z bliska i wszystko się dobrze skończyło. człowiek jednak jest zbyt zajęty przywracaniem prawidłowego rytmu serca, zbieraniem zakupów, które niewidzialna ręka fizyki zrzuciła z fotela na podłogę, oraz żałowaniem, że wszystko się w ogóle zaczęło (w sensie nie mógł ten dzik odczekać pięciu sekund i spaść na drogę za mną zamiast przede mną?). tym się właśnie w największym skrócie różni dzik.



a na walentynki dostałam naszyjnik z pracowni Junior Design and Recycling Studio (A. za niego wybulił całą dychę). czyż Oni nie są najlepsi?

czwartek, 11 lutego 2016

zmęczona jestem


przez ponad tydzień malowałam, a od wczoraj udaję, że sprzątam (ale baaardzo powoli, bo ja już nie mam trzydziestu dziewięciu lat i łatwo się męczę). w środku tego sprzątania zaczęli mnie prześladować telefonami przedstawiciele jakże nielubianej branży pośrednictwa w obrocie nieruchomościami. może w przyszłym tygodniu ktoś przyjedzie popatrzeć na te nasze świeżo odświeżone ścianusieniunieńki. byłoby miło, żeby od razu wziął i kupił, bo jak widzę, jak mnie sponiewierało malutkie malowanko (raptem 3 całe pomieszczenia i po kawałku 2 innych wykonałam!), to myślę, że ostatni dzwonek, żeby się znowu brać za budowanie domu - lada moment może być tak, że już nie pociągnę i rób, panie, co chcesz, a od razu zastrzegam, że co zrobisz, jak nic nie zrobisz.

zmęczenie mnie wpędza w permanentną głupawkę. i senność. niestety z senności wybija mnie w środku nocy ból nóg (tak, tak, ja już nie mam - zdaje się, że wspominałam? - trzydziestu dziewięciu lat i jak jakiś, nie przymierzając, emeryt budzę się w nocy z powodu bólu nóg. zajebiście. co następne? obstawiam nietrzymanie moczu - to takie malownicze...).

[licznik pokazuje 457 wejść do poprzedniej notki. i tylko dwa komentarze w tym jeden mój? nie tam, że się dopraszam, bo mi brakuje lajków i popularności, ale naprawdę nikogo nie świerzbi, żeby napisać cokolwiek? nawet  z nudów? szacun].