piątek, 29 stycznia 2016

wykrakałam sobie tę ośmiornicę z paper mache


dziś najważniejszy dzień w roku. ważniejszy niż urodziny, gwiazdka, mikołajki, dzień dziecka, pierwszy dzień wakacji i wszystko to razem wzięte. wydarzenie, do którego Juniora odlicza dni cały rok. bal karnawałowy. ba, bal kostiumowy. apogeum ekstazy dla odwiecznego miłośnik przebieranek, masek, powiewających na wietrze peleryn, rzucających głęboki cień kapeluszy i kapturów, peruk i sztucznych wąsów, teatralnych gestów i wszystkich lapidarnych hasta-la-vista  popkultury.

wczoraj w ramach prowadzącego do kulminacji crescendo pojechaliśmy do luksusowej wypożyczalni strojów karnawałowych. niestety, na miejscu okazało się, że na ten sam pomysł wpadła połowa dzietnych mieszkańców Miasta, a co gorsza, połowa z tej połowy była od nas szybsza. w asortymencie o stosownym rozmiarze został "dworzanin" i "hulk", czyli dupa blada, bo celowaliśmy w Rena albo Boba Fett, w ostateczności w galaktycznego szturmowca...

po opanowaniu pierwszych spazmów ("a mówiłem, że trzeba tu było przyjechać dwa tygodnie temu!") i posypaniu głowy popiołem ("moja wina, nie przewidziałam, synu. będziemy tu płakać czy działamy?") pojechaliśmy na desperacki polowanie. co ja sobie właściwie myślałam? myślałam sobie, że w czasach galopującej nadpodaży i ogólnego przesytu nabycie bajeranckiego kostiumu na licencji dżordża lukasa jest li i jedynie kwestią ceny (i Junior będzie musiał dołożyć coś z własnych oszczędności). ha ha ha, że się tak gorzko zaśmieję.

prawdopodobniej łatwiej znaleźć świętego graala niż nabyć jakikolwiek kostium męski. gdybym miała córkę, mogłabym ją pińcet razy przebrać za wróżkę, księżniczkę, kościotrupkę w tęczowym tutu (nie wiem, co biorą producent z projektantem, ale na pewno mocno trzepie), biedroneczkę, wiedźmę, żabkę, indiankę i piratkę. półek i wieszaków z kostiumami męskimi w sklepach nie ma (już?) wcale, jedyne co znaleźliśmy, to połowa stroju apacza w rozmiarze 92 cm. i tak sklep za sklepem, a w powietrzu coraz czarniejsza  rozpacz. "mamo, może tata mi zrobi taką maskę Rena, jak na tym plakacie" (taką z brystolu i srebrnego papieru samoprzylepnego? słabo to widzę). "w ostateczności coś wykombinujemy, ale spróbujmy jeszcze ten sklep". "tam jest jeszcze chyba jeden". "no to ten już będzie ostatni".

i w tym ostatnim sklepie ostatnia maska Rena. i gorączkowa narada: Ren musi jeszcze mieć miecz (odhaczone), pelerynę (odhaczone) z kapturem ("doszyjesz mamo, tylko kup materiał". gdzie ja tu, mać, kupię teraz materiał? "chodź, synek, na dział kreatywny do empiku") i "taką zbroję z mięśniami i guziczkami" (dzięki aniołom za dział kreatywny w empiku. i obiecuję już nigdy nie kwestionować motywacji i stylu życia ludzi* wymyślających artykuły typu filc na folii samoprzylepnej).

potem jeszcze kilka kwadransów z igłą i nitką, dwie przymiarki, gorączkowe poszukiwanie "takiego
połyskującego srebrno-czarnego-indygo szala... kiedyś miałam, pamiętasz? byłby idealny na Renowe chomąto pod szyją", znowu igła z nitką i... dziś rano odprowadzałam na przystanek najszczęśliwszego dziewięciolatka pod słońcem. "mamo, jesteś najlepsza na świecie, że się nie poddałaś, tylko tak jeździłaś ze mną od sklepu do sklepu i szyłaś, żebym miał ten wymarzony kostium". westch, wzrusz, łezka. "pchełko, bo w życiu nie można się poddawać. jak czegoś pragniesz, to musisz o to walczyć do końca". ciekawe, czy zapamięta?

za pół godziny powinien być z powrotem. do wieczora będziemy w uniesieniu przeżywać cudowne wspomnienia, a od jutra się zacznie "mamo, a kiedy znowu będzie bal karnawałowy?"

* zdaniami "ale się komuś musiało nudzić" itp.

czwartek, 28 stycznia 2016

na każdy temat


po pierwsze jakieś mistrzostwa były, c'nie? i niech zgadnę: byliśmy jak zwykle czarnym koniem, aż nagle odpadliśmy? ale ja nie o tym. z całych mistrzostw najbardziej mnie zainteresowała dyskusja na temat naszych czirliderek. bo Skandynawowie stwierdzili, że skandal, uprzedmiotowienie kobiet i w ogóle, elo słowianie, wyjdźcie z jaskiń, tu na zewnątrz mamy XXI wiek... na co nasze czirliderki odpowiedziały, że halo ojtam, wcale się nie czuja uprzedmiotowione, one po prostu uprawiają taki sport, w którym - jak w tenisie czy innym łyżwiarstwie figurowym - się podkreśla kobiece wdzięki.

się przypatrzyłam tym naszym czirliderkom i myślę sobie tak, że dopóki wśród nich nie ma dziewcząt, które mają i kondycję, i aparycję Sereny Williams, to niech nie opowiadają banialuk o "sporcie", bo taka z czirlidingu dyscyplina, jak z pole dancingu taniec towarzyski. jest jakaś inna "dyscyplina", w której podstawowym kryterium kwalifikacji do drużyny jest śliczna buzia i długie, jedwabiste włosy? (figur się nie czepiam, zapewne pływaczki synchroniczne też muszą mieć w miarę spójne gabaryty). także sorry, siostry, ale wolę skandynawskie standardy.

a po drugie mam nową suszarkę do włosów. po ostatnich doświadczeniach szukałam takiej bez funkcji "miotacz ognia", ale za to z opcją zimne powietrze. tak się na tym zimnym powietrzu skupiłam,  że nie zwróciłam uwagi na gabaryty. no i teraz mam za swoje. suszareczka ma rozmiary kieszonkowej bazuki, wyglądam z nią, jak Czewbacca, który próbuje popełnić samobójstwo własnym laserowym blasterem. a po wysuszeniu głowy czuję się jak sztangista po treningu. cudownie.


środa, 27 stycznia 2016

klawisz pauzy


chwilowo mam przymusowy urlop bezpłatny przed rozpoczęciem nowego ważnego projektu zawodowego. korzystam. zamiast się denerwować, że pewnie coś się wścieknie i nowy ważny projekt zawodowy (dla przyjaciół: NWPZ) nie dojdzie do skutku, i rozmyślać, gdzie w związku z tym słać siwi, oglądam filmy instruktażowe na temat produkcji kwiatów z bibuły (metodą cukierkową). i wycinam motyle z kolorowego brystolu. to znaczy do przed chwilą właśnie to robiłam. bo właśnie przed chwilą mi się skończyły żelazne zapasy bibuły i kolorowego bristolu stanowiące część domowego niezbędnika Rodzica Doskonałego [w którym znajdują się również - Dżoana, notuj! - papier kolorowy, wycinanki, bibuły, bloki, włóczka w kilku kolorach, skrawki materiałów i futerek, koraliki i guziki w różnych rozmiarach, duża szpula sznurka, taśma klejąca w kilku szerokościach, kreatywne druciki, strzykawki, wykałaczki, patyczki do szaszłyków, świeczki i zapałki, korki, plastelina, rurki do napojów, klej i nożyczki, farby, wata, barwniki spożywcze w kolorach podstawowych... chwilowo więcej nie pamiętam (oczywistych oczywistości - typu długopisy, ołówki, mazaki i kredki - nawet nie wymieniam). oprócz łagodzenia takich kryzysów jak rozdzierający krzyk w niedzielę po dwudziestej drugiej, że mamo! na jutro mam przynieść materiały na pracę plastyczną pod tytułem Nasz przyjaciel bałwanek/Moje wymarzone wakacje nad morzem, niezbędnik służy także do realizowania funkcji terapeutycznych (na uporczywy kaszel mokry polecam dmuchanie przez rurkę do butelki z wodą. nie do szklanki, bo się bardzo chlapie), rekreacyjnych (z drugiej rurki możemy zrobić dmuchawkę do strzelania kuleczkami papieru do celu), edukacyjnych (trzecia rurka świetnie się sprawdzi jako pipetka do  pobierania odczynników w ramach szalonych eksperymentów) itp. itd. z długich patyczków do szaszłyków wychodzą świetne strzały do łuku. sznurek jest w zasadzie niezbędny do wszystkich zabaw na podwórku. o potencjale rozrywkowym plastikowej strzykawki w kąpieli to nawet nie ma co gadać. magiczny urok ściśle kontrolowanych zabaw z ogniem nie da się opisać słowami. watą można wyłożyć łóżeczko dla ludzika z plasteliny uzbrojonego w dzidę z wykałaczki na pokładzie tratwy z korków... acha, ważne! Rodzic Doskonały dba, żeby zawsze w domu był sznurek, ale nie musi wymyślać, co z niego zrobić. wręcz nie powinien się wtrącać, a raczej tylko dbać z niewielkiej oddali o zachowanie zasad BHP. to tyle jeśli chodzi o propedeutyczne przynudzanie]. zatem zanim sobie kupię nową bibułę, wciskam klawisz pauzy.



poniedziałek, 25 stycznia 2016

o tym, że było-minęło, i każdy ma taki kostium ośmiornicy na jasełka, na jaki sobie zasłużył


w sobotę rano wybuchła panika, bo na podjazd wjechał bardzo porządny samochód: raczej wskazujący na Apacza (nieumówionego?!) niż kuriera. ale potrafią człowieka zmylić pracownicy poczty kwiatowej... na okoliczność wieeeelkiego bukietu róż i butelki szampana tak się wzruszyłam, że aż rzuciłam na głos "no bo niektórzy pamiętali o moich urodzinach" i się wydało, że mam żal (a następnie się wydało, że to przecież wszystko moja wina, bo podobno wyraźnie zapowiedziałam, że nie chcę żadnego obchodzenia urodzin, a życzenia mi przecież złożono i nawet poprawiałam życzących, że to nie imieniny są... ewidentnie wpadliśmy w dwie różne nogawki czasu albo nam się w międzyczasie dokwaterował ten Niemiec, co wszystko ludziom chowa. no ten, co ma takie śmieszne arabskie imię, Al-coś tam...). w skrócie powiem, że po przemyśleniu swojego postępowania przez wszystkie strony, złożeniu stosownych deklaracji (jak rozumiem, już nikt nigdy nie zapomni o moich czterdziestych urodzinach) i ogólnym oczyszczeniu atmosfery w stosunkach wzajemnych przywrócona została normalna norma. 

Juniorowa klasa przygotowuje w tym roku szkolną uroczystość wielkanocną. na ostatnim zebraniu rodziców wychowawczyni kazała nam w ramach pracy domowej obejrzeć na fejsie, jaką szopkę zbudowali na ostatnie jasełka rodzice uczniów z klas, które organizowały akademię bożonarodzeniową. żebyśmy się zorientowali, co do skali oczekiwanego od nas zaangażowania. w skrócie powiem: poprzeczka zawisła wysoko. dodatkowe utrudnienie stanowi okoliczność, że przecież wielkanoc jest zdecydowanie mniej nośnym tematem w aspekcie dekoracyjnym... ale od czego mamy internety. wyguglałam rewelacyjne "pisanki" produkowane z balonów owijanych nasączoną wikolem włóczką, sznurkiem itp. wczoraj wyprodukowałam dwie sztuki na próbę. Junior rzucił okiem na efekt moich wysiłków i stwierdził sceptycznym tonem "moim zdaniem to się nie sprawdzi", aby kwadrans później zagadnąć wchodzącego do kuchni ojca: "tata, widziałeś, jakie żeśmy z mamą pisanki zrobili?" żeśmy zrobili! prawie się zapowietrzyłam, werbalizując protest przeciwko podpinaniu się pod moją krwawicę...

nie wiedzieć czemu, wizja wykonania kilkudziesięciu wielkich pisanek nie zaspokaja rozbudzonych we mnie ambicji. postanowiłam jeszcze sprokurować kolorowe wiosenne gałązki do przystrojenia sali gimnastycznej. las mamy blisko, kolorowy brystol już kupiłam. ostatecznie sala gimnastyczna jest duża, a wielkanoc w tym roku wypada wyjątkowo wcześnie. zatem mocy - przybywaj!



środa, 20 stycznia 2016

cała prawda o reinkarnacji



w poprzednim życiu byłam niskim, okrągłym mężczyzną. zaczęłam wcześnie łysieć. nazywałam się Pierre Michel.

dowód? "Szukał równowagi między sprawiedliwością a miłością, między wiarą i rozumem, między nadzieją i rozpaczą. Pragnął odpowiedzi, ale nigdy nie był z nich zadowolony. Był wrażliwy, ale z pewnością nie był głupi ani ulegający wpływom jak Samson. Jego dusza przypominała morze spokojne na powierzchni, lecz wzburzone na głębokościach przez gwałtowne i niszczycielskie siły, przeciwstawne prądy, które czasami zderzały się i rozbijały o ostre podwodne skały".
(Eliette Abecassis "Qumran")

naprawdę szkoda, że mi się tej równowagi nie udało znaleźć, jak byłam Pierrem. miałabym teraz jak znalazł. a tak to co mi zostało: wzburzanie się na głębokościach... westch.


poniedziałek, 18 stycznia 2016

poU40owo


szczęśliwie się złożyło, że dzień wcześniej doznałam objawienia. nie chodzi o to, że cokolwiek/wszystko w życiu przydarza się nam po coś. nie bardziej niż dno koryta rzeki  spada gwałtownie po to, aby powstał wodospad. po coś implikowałoby bowiem istnienie kogoś z ogólną mapą wszystkiego, wiedzą absolutną, wszechobecnością i irytującą tendencją do mikrozarządzania. bynajmniej. rzecz w tym, że cokolwiek się zdarza, możemy - w odróżnieniu od wody, która musi po prostu malowniczo spadać kaskadami w dół - wyciągać z wydarzeń to, co chcemy. wnioski, mądrość, doświadczenia. albo poczucie krzywdy i powody do samobiczowania. spektrum możliwości jest prawdopodobnie nieskończone, ale zawsze lepiej zachowywać optymistyczną czujność niż wisielczy fatalizm.

a potem nadszedł dzień U40. przyznaję, że wśród antycypowanych przeze mnie scenariuszy - nie tak znowu wielu, bo w sumie zakładałam, że albo wpadnę w depresję, albo nie wpadnę w depresję - nie znalazł się taki, w którym absolutnie najbliżsi mi ludzie (w sensie zarówno emocjonalnym, jak i cywilno-prawnym oraz meldunkowym) po prostu zapomną, że oto przekraczam cezurę, przechodzę na drugą stronę tęczy i ogólnie mam tak zwane "swoje święto". nie tam, żebym zaraz oczekiwała tortu bezowego i bukietu czterdziestu czerwonych róż. ale "wszystkiego najlepszego, dużo zdrowia i spełnienia marzeń" byłoby mile widziane. plus jakaś laurka inspirowana przez rodzica, bo przecież Junior nie musi jeszcze sam z siebie pamiętać, co tam stoi w kalendarzu.

przyznam, że do wieczora oczekiwałam nagłego "akuku! myślałaś, że zapomnieliśmy? stolatstolat". kiedy nic takiego nie nastąpiło, pomyślałam, że widać machnęli się o jeden dzień, więc jak mi przy śniadaniu wyjadą z życzeniami, to zrobię im za karę foszka... sęk w tym, że nie wyjechali. ani w sobotę, ani w niedzielę. jeszcze tydzień wcześniej gorączkowo roztrząsany temat obchodów moich przełomowych urodzin wziął i nie wypłynął. i nie ukrywam, że mnie to jednak zdziwiło. a skoro już tyle dni minęło, to w sumie głupio mi teraz wyskakiwać z pretensjami, że jak mogliście, ja o waszych zawsze pamiętam.

czyli szczęśliwie się złożyło, że akurat dzień wcześniej doznałam objawienia. i zamiast się truć, że ho ho! nie ma co -  trafił mi się kochający mąż z kochającym synem, myślę sobie, jaka ze mniej jest cudownie wyrozumiała i kochająca żona i matka... (chociaż oczywiście całkiem możliwe, że jednak wpadłam w depresję, ale udało mi się osiągnąć stuprocentowe wyparcie i póki co, po prostu o niej nie wiem).



piątek, 15 stycznia 2016

to się Śmierć nie popisał w styczniu tego roku


najpierw pan David, a teraz pan Alan? To może weź idź Śmierciu na jakiś urlop, na pewno masz parę niewykorzystanych dni z zeszłego roku, i nie wychylaj się przynajmniej do marca, bo mi jest tak smutno, ale to tak smutno.

TAKIM go będę pamiętać


p.s. dobra, Śmierciu, zrozumiałam aluzję (rozumiem, że ten numer z suszarką do włosów stającą w ogniu 30 cm od mojej głowy to Twoja sprawka?). rób, co uważasz. i dzięki za drugą szansę.

(idę głęboko pooddychać, bo jakoś słabo znoszę zamachy drobnego AGD na swoje zdrowie i życie...)

środa, 13 stycznia 2016

taka sytuacja


Junior wrócił ze szkoły podniecony i radosny.

- bo wiesz, mamo [...w tym miejscu można wyjść sobie zrobić herbatę] więc jak ona mi dziś znowu dokuczała, to osobiście poskarżyłem się jej tacie.
- a co mu dokładnie powiedziałeś?
- "dzień dobry, proszę pana, to już trwa od pewnego czasu, ale nic panu nie mówiłem, bo myślałem, że sytuacja jakoś się sama uspokoi. zaczęło się mniej więcej dwa tygodnie temu, kiedy w autobusie [w tym miejscu można wyjść sobie zrobić herbatę. Junior ma taki dar narracji jak Hiczkok*, z tym że trzęsienie ziemi poprzedza dokładnym opisem wszystkich najmniejszych ruchów  tektonicznych, jakie do niego doprowadziły. podawanym w czasie rzeczywistym, coś jak komentarz sportowy]. i dlatego chciałem pana poinformować, że Natalka mnie brzydko przezywa. a wtedy Natalka zawołała 'ale on mnie też!', więc ja mówię: 'tak? a niby jak?' no i ją zatkało. a jeszcze dodałem, że cały autobus dzieci słyszał, jak ona mnie przezywa i może o tym zaświadczyć**. na co Kacper, Marcel i druga Natalka zawołali 'tak, my to słyszeliśmy i potwierdzamy, co Junior mówi'. i wtedy jej mina całkiem zrzedła".
- i co na to tata Natalki?
- podziękował mi za informację i powiedział, że z nią porozmawia na ten temat. dobrze zrobiłem, prawda? a używałem takich słów jak dorosły!
- dobrze sobie poradziłeś. a tak w ogóle, to jak ona cię przezywała?
- 'dzidzia' i 'maluch'!
carramba!
 - ...i 'dupek'... [chlip]


podsumowując: jestem zdania, że ludzie, którzy twierdzą, że gry komputerowe podsycają agresję, są w błędzie. gry komputerowe mają wiele wad, ale akurat w podsycaniu agresji dużo skuteczniejsze są na przykład siedmioletnie dziewczynki, które czują się bezkarne wśród chłopców nauczonych, że dziewczynkę można potraktować najwyżej kwiatkiem (co nie przeszkadza tym chłopcom masakrować bez mrugnięcia okiem przeciwników w całkiem niepedagogicznych grach komputerowych). zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że może te gry stanowią swoisty wentyl***, którym młody człowiek spuszcza nadmiar pary po dniu w towarzystwie współczesnych siedmiolatek. natomiast wzorce rozwiązywania problemów - z wykorzystaniem agresji lub konstruktywnego dialogu - czerpie z otoczenia (w zakresie sztuki konstruktywnego dialogu podwaliny kładł A., ja wolę strzelić focha albo pokrzyczeć. zresztą Juniorowy styl narracji również mocno bazuje na tatowym. często zdążę wyjść sobie zrobić metaforyczną herbatę, zanim A. dojdzie do sedna. a w ogóle normą jest, że interpretuję jako sedno li i jedynie rozbudowane tło wydarzeń, a jak w końcu dochodzi do sedna, to mnie się zdaje, że już rozmawiamy o czymś całkiem innym... gdybym była socjologiem, nazwałabym to zjawisk jakoś ładnie, na przykład dialogi dwóch prędkości).




* ostatnie badania sióstr z Archeo dowiodły, że Hiczkok była kobietą, a dokładnie Polką ;)

** jak się mądrze obstawił ze wszystkich stron! riposty, kontrargumenty, świadkowie... moja krew!

*** ha! może gdyby prezes Jarek w dzieciństwie pograł w jakie rpg albo innych simsów, to by zrealizował swoje fantazje i zajął się w życiu czymś pożytecznym? hodowlą rasowych kotów czy wyplataniem koszy?

poniedziałek, 11 stycznia 2016

dla spostrzegawczych

moja nowiusieńka koszulka. synek mi kupił.













podobno Chuck Norris zawsze licytuje koszulki z poprzedniego finału orkiestry, zawsze.
 ;)

czyli co

- kochanie, co robiłeś wieczorem w moim gabinecie?
- filmy ściągałem.

ale jak? że niby ręcznie? i skąd?

się mi w złą godzinę napisało


i jakoś po niecałej godzinie zdrowy wrócił w przemoczonych butach z informacją, że cokolwiek mu w stopy zimno, właściwie to nawet bardzo i czy mogę sprawdzić, czy aby nie odmroził palców... wrzuciłam go do wanny z ciepłą wodą, gdzie umilał sobie czas stukając stópką w automatyczny korek i nie wiem, jak to możliwe, ale go zepsuł. w sensie wertykalny trzpień korka odpadł od jego horyzontalnego talerzyka i wpadł do syfonu. w związku z powyższym chory musiał opuścić gościnne pielesze sypialni, znieść ze strychu skrzynki z narzędziami i zabrać się za ratowanie sytuacji.

w tym czasie ja musiałam pocieszać zdrowego, że nie, nie grozi mu amputacja stóp. oraz go karmić. bo bywają takie dni - czyżby zapowiedź okresu dojrzewania? - kiedy by ciągle jadł. śniadanko, lunczyk, zupkę, drugie, fryteczki, jajeczniczkę, tościka, jeszcze jednego tościka, płatki z mlekiem...

choremu natomiast musiałam pospieszyć ze wsparciem moralnym (na pewno się to uda naprawić bez rozbierania obudowy wanny. ty wszystko umiesz naprawić. super, że tak to sprawnie naprawiłeś. nie działało, a działa - timur i jego drużyna! itp.) oraz w postaci trzymaka do latarki.

no i z tego wszystkiego już nie miałam głowy zdecydować, co z tymi urodzinami, więc rzuciłam chłopakom temat przy niedzielnym śniadaniu. wersję z depresją i kryzysem wieku średniego odrzucili jako mało atrakcyjną, natomiast dwie pozostałe uznali ze w ogóle się nawzajem nie wykluczające: jednego dnia zrobimy w domu bal, a innego pójdziemy w trójkę zaszaleć na mieście. udałam, że się zgadzam, ale niestety po cichutku zaczęłam już realizować własny scenariusz i nie wykonałam telefonów z zaproszeniami, katując się wewnętrznie obawą, że co to będzie, jak mi wszyscy powiedzą, że nie mają czasu lub ochoty albo "z przyjemnością, to do zobaczenia", a potem na kwadrans przed godziną Wu przyślą sms-ka, że sorki, coś ważnego im wypadło, ale życzą mi szampańskiej zabawy.

oczywiście, gdy już zwerbalizowałam podświadomą obawę, uznałam, że stanowi kolejny dowód, jaka jestem jednak zakompleksiona, beznadziejna i popaprana, jak nie wierzę  w dobre rzeczy, które mi się zdarzają, i dobrych ludzi, których spotykam. krótko mówiąc: nikt mnie kocha, nikt mnie nie lubi, jestem głupia, spadam na dół. czyli jednak depresja. czyli idę się nad sobą poużalać.koniec transmisji. bez odbioru.


i jeszcze do tego wszystkiego zmarł David Bowie! :(

sobota, 9 stycznia 2016

sobota, godz. 15.15


moduł sztucznej inteligencji piekarnika musiał mi się podłączyć do wifi i sczytać ostatniego posta, bo przestało dymić. widać umie dodać dwa do dwóch i rozumie, że lepsze wrogiem dobrego (czytaj: tkwienie przy ścianie wrogiem podróży do punktu selektywnej zbiórki odpadów, kontener z napisem "duże AGD").

bosz, jaki cudowny bezruch. wydałam posiłek, chorego wygoniłam do łóżka, a zdrowego do kolegów, uwiję sobie gniazdko z poduszeczek na sofie i będę nic nie musieć do samego wieczora...



piątek, 8 stycznia 2016

wiru wiru


no jakie zmiany się szykują! pan "ciemny lud wszystko kupi" będzie prezesem tvp, a pan max będzie z jego telewizora mówił, jak jest! prawie nie muszę pić kawy, jak to czytam. ale trochę niestety muszę, w związku z czym nigdy nie będę mieć figury jak jay lo, która ma taką figurę, jaką ma, bo nie pije kawy. (tak napisali w internetach, więc to musi być prawda). jeszcze jakieś tam czynniki pewnie odgrywają rolę, ale ponieważ odpadam już przy niepiciu kawy, czyli w zasadzie w przedbiegach, to nie będę się nawet dobijać resztą receptury na tę jej figurę, c'nie?

ja nie mogę nie pić kawy, bo to by zagrażało bezpieczeństwu - na przykład na drodze. empirycznie ustaliłam, że do momentu pierwszej porannej kawy nie rozróżniam kolorów, w związku z czym w sygnalizacji drogowej orientuję się głównie po tym, czy świeci się sygnalizator dolny czy górny. ale czasami zapominam, który z nich jest zielony. i nieszczęście gotowe. no to jak mam do wyboru figurę jay lo lub wzrost liczby ofiar wypadków drogowych, to dla dobra ludzkości muszę odpuścić. takie jest ze mnie samo dobro... (poza tym ona chyba jest wyższa, więc niekoniecznie bym dobrze wyglądała z jej proporcjami. a w ogóle to męczyć się bez kawy tylko po to, żeby odkryć, że mnie oszukali, bo na przykład figura ok, ale żeby mieć takie piękne włosy jak jay, to musiałbym jeszcze zaczynać dzień od zjedzenia dwóch cząstek grejpfruta... bez sensu).

w sumie to nie wiem, co się tak uwzięłam na tę jay. chciałam napisać o tym, że mi piekarnik dymi i mam do wyboru: albo go porządnie wyczyścić, albo kupić nowy. stwierdziłam, że ekologiczniej będzie wyczyścić, ale się okazało, że się doczyszczam do tego, co jest pod farbą, a to dymienie to objaw przechodzenia farby ze stanu stałego w lotny (ewidentnie piekarnik się skumał z inteligentnymi tabletkami do zmywarki i doszedł do wniosku, że skoro nie ma miejsca na zamontowanie akumulatora, to aby działać, musi tkwić przy gniazdku w ścianie, jak jakiś galernik przy wiośle, co jest poniżej jego świeżo uświadomionej godności, więc małymi kroczkami przechodzi w tryb autodestrukcji). czyli jednak trzeba kupić nowy, a jeszcze trochę i niepotrzebnie bym sobie ręce tym czyszczeniem zniszczyła.

czy wyłącznie ja miewam takie dni, że w sumie od rana wypiłam tylko trzy kawy, a czuję się, jakbym była na niezłej bani? to może już pójdę...



czwartek, 7 stycznia 2016

magia sprzątania....


opresyjny system zażądał od nas ostatnio okazania jednego aktu notarialnego oraz umowy z aneksem. jako samozwańczy domowy referent do spraw archiwizacji wszystkiego sięgnęłam ręką pomiędzy segregatory i po chwili wyjęłam stosowny akt (szt. 1) i umowę (szt 1), a aneksu nie (szt. 0). zgubiłam!? wiadomo, że gdzieś w urzędowych archiwach innego elementu opresyjnego systemu leży jego kopia, ale kto ma zdrowie latać z wnioskami o wydanie odpisu... a poza tym przecież mnie takie rzeczy nie giną. nic mi nie ginie. no, prawie zawału dostałam, zanim A. przytomnie zajrzał do środka aktu, pomiędzy którego stronice wplótł się był poszukiwany dokument. czyli był na miejscu, w odpowiedniej teczce, ufff...

ale nie ma tego złego. skonfrontowana  z wizją przejrzenia ąfnastu segregatorów pełnych zakurzonych szpargałów, postanowiłam się zabrać za porządki. zgodnie ze sprawdzoną zasadą magazynierską – first in first out – zaczęłam od najstarszych. można powiedzieć, od kroniki mojej działalności biznesowej. od dokumentów, które pamiętają czasy, kiedy wierzyłam w kapitalizm z ludzką twarzą, zasadność opłacania składek na zus i własną przedsiębiorczość (a także - zapewne - nieśmiertelność, chociaż akurat na tę okoliczność nie zachowały się żadne dowody). czasy, kiedy jarałam się pieczątką z regonem i firmowym kontem w banku.

przy fakturach za telefon komórkowy w firmie Idea, której ślady we wszystkich rejestrach gospodarczych uległy już dawno erozji na skutek porywów wiatru przemian, i gwarancji na pierwszy monitor do komputera stacjonarnego, który został już dawno zrecyklingowany gdzieś na śmietnikach u wybrzeży Azji lub Afryki, przemknęło mi przez myśl, że jednak wszystko ma swoje granice. i nawet urząd skarbowy nie każe trzymać kwitów dłużej niż przez pięć lat. ustaliłam więc z A., że zostanie na fabryce po godzinach  i używając służbowej niszczarki, wyśle sterty kwitów na drugą stronę kwitowego Styksu. tylko że na raz się raczej z nimi nie zabierze. zresztą ja naraz nie dam rady przejrzeć tych ąfnastu segregatorów, bo dostaję astmatycznego kaszlu od kurzu, więc operacja się siłą rzeczy rozwlecze w czasie.

tu ciekawostka. jak Junior zaczyna płakać - bo zawadzi piszczelem o stopień albo ma chandrę - to Priniczipessa, czyli najlepszy kot pod słońcem, wiedziona niezwykle silnym instynktem opiekuńczym natychmiast przerywa dowolną czynność (spanie, jedzenie, pranie futra, itp. ale najczęściej spanie) i natychmiast pędzi go pocieszać. włazi mu na klatkę piersiową, wtyka swoją czaszkę w dłonie, obwąchuje twarz i uszy, pomrukuje i pomiaukuje. jednym słowem - sprawdza, w czym rzecz, i pociesza, jak umie. i to jest bardzo rozczulający widok. no więc jak wczoraj siadłam nad pierwszym segregatorem, to też do mnie przyleciała i zaczęła typową akcję ratunkową. a przysięgam, że nie jęczałam, nie stękałam i nie uroniłam ani jednej łzy. przypadek? nie sądzę ;)

druga ciekawostka. jedni Apacze, co od listopada "kupują" od nas domek, byli z nami wczoraj po raz trzeci umówieni na spotkanie. i po raz trzeci nie dojechali. śmieszne jak dowcipy Skiby, co nie?

będąc niewinnym dziewczęciem, prowadziłam taki notesik z różnymi mądrymi, a przeważnie "mądrymi" sentencjami, aforyzmami i złotymi myślami. (nie, nie ozdabiałam ich rysunkami, suszonymi kwiatami ani pocztówkami z zachodem słońca. tak nisko nie upadłam). otóż jedną z tych sentencji zapamiętałam i nie wiem - na boga - dlaczego się jej nie trzymamy: dawaj każdemu drugą szansę, ale nie trzecią. otóż muszę sobie wymyślić, jak ją złośliwie i dosadnie ubrać w słowa, które wypowiem przez telefon w bardzo mało prawdopodobnym przypadku, gdyby Apacze zadzwonili się umówić na spotkanie po raz czwarty... jakieś podpowiedzi?

i trzecia ciekawostka. w związku z wyżej opisanymi perypetiami odczuwałam pod wieczór lekki wku*w, a teraz jestem radosna jak prosię w deszcz, albowiem tuż nad ranem śnił mi się pogrzeb - w ogóle bez podtekstów politycznych, aż dziwne. i na tym pogrzebie wszyscy mieli świetny humor, śmiali się i śpiewali. niektórzy - głównie mężczyźni - to nawet tańczyli. ponieważ doskonale wiem, czyj to był pogrzeb, a nawet nie wykluczam, że kiedy w końcu impreza ta odbędzie się naprawdę, a nie tylko w moich snach, to może na niej panować porównywalna atmosfera, mogłabym o tym napisać do nieboszczyka in spe, ale co mu będę robić przykrość. niech mu inni robią. mnie już nie zależy ;)



poniedziałek, 4 stycznia 2016

poniedziałek-srałek


niewyspana jestem*.

czy jeszcze można napisać w internetach "prezydent** jest gupi" bez obawy, że mi służby zhakują komputer, zrobią najazd na chałupę, zakują w dyby i wyślą na patriotyczne szkolenia w ciemny, głuchy las? i jeszcze wciągną na listę prewencyjnie inwigilowanych na kolejne trzy pokolenia? czy już nasz mądry prezydent podpisał wszystkie mądre ustawy naszego mądrego rządu i lepiej nie ryzykować?
bo przez parę dni nie śledziłam na bieżąco rozwoju wydarzeń i się pogubiłam.

niedługo mam urodziny. rozważam z tej okazji następujące trzy warianty celebracji:
1. sprosić gości i martwić się, że dostanę od przyjaciół w prezencie ekwiwalent drylownicy do wiśni i co to za przyjaciele, co tak człowieka wcale nie znają łamane przez martwić się, że się przyjaciele wykosztują na jakiś drogi prezent, bo niby taka okrągła liczba, a przecież idzie kryzys, wojna i koniec świata (polubiłam Kraśkę, czy potrzeba więcej znaków?), więc powinni robić zapasy wody butelkowanej, świec i tuńczyka w puszce.

2. zgodnie z nową rodzinną tradycją zabrać A. i Juniora na wystawny obiad na mieście oraz do kina (ja nie lubię chodzić do kina, bo tam jest strasznie głośno i nie ma jak wyskoczyć, żeby sobie zrobić herbatę, jak się robi nudno, ale jednak rodzinna tradycja zobowiązuje, nawet jak jest całkiem nowa).

3. wpaść w melancholię łamane przez chandrę łamane przez depresję z okazji, że to taka okrągła liczba i na drugie tyle teraz przygotuj się, a świat tak ci roztacza uroki swe...

daję sobie czas do weekendu, żeby podjąć decyzję w tej sprawie.


* bo do drugiej trzydzieści odświeżałam w myślach taktyki negocjacyjne. jak znowu się okaże, że niepotrzebnie, to się zrobię niemiła dla niektórych osób. daję tym osobom czas do weekendu.


** w razie czego będę iść w zaparte, że mi chodziło o prezydenta FIFA. ideały ideałami, ale nie mam czasu na reedukację. ja tu muszę dziecko odchować i kredyt spłacać.




piątek, 1 stycznia 2016

podsumowanie


...chciałabym, ale nie da rady, dwa tysiące piętnasty tak mi mignął przed oczami, że w charakterze wspomnień mam rozmazany obrazek. tylko w stopklatce da się z niego odcyfrować to i owo.

był to na przykład rok najbardziej nietrafionego prezentu gwiazdkowego. dostaliśmy (a właściwie to ja dostałam) od rodziny drylownicę do wiśni (z funkcją dziadka do orzechów). ktoś mógłby pomyśleć, że żyjąc na tym łez padole prawie 40 lat, zdążyłabym sobie nabyć taki fikuśny gadżet, gdybym kiedykolwiek odczuwała cień potrzeby, aby go użyć. nie pomyślał. prezentodawcy musieli dojść do innego wniosku - może zakładają, że tego lata zacznę nagle drylować na potęgę? nie zacznę. drylowanie wiśni stoi bardzo wysoko w moim rankingu najbardziej bezsensownych czynności, na które naprawdę nie warto marnować życia. zaraz za czyszczeniem grzybów i nawet trochę wyżej niż gry komputerowe oraz siedzenie na fejsie.

cd być może n


parzysty, może będzie lepszy. chociaż się nie zanosi.



oby nikt nas nie wku*wiał w tym nowym, dwa tysiące szesnastym. tyle.