środa, 27 maja 2015

przednówek się skończył


... gdy przekwitnął rzepak. krajobraz za oknem przeszedł nam niepostrzeżenie z intensywnej żółci w soczystą zieleń. (a koty coraz słabiej pachną miodem, kiedy wracają ze spaceru. jeszcze gdzieś tam są resztki aromatycznego pyłku, który na nie spada, gdy sobie wędrują w rzepakowej puszczy, ale coraz mniej).

przednówek się skończył, więc weszłam w nowy stan. mam nerwy na wierzchu (jak Hulk!) i pochłaniam całą energię każdego uderzenia (jak wykonana z vibranium tarcza Kapitana Ameryki!), ale za to podupadłam komunikacyjnie (czyli słabo sens w zdania składam). Coś wisi w powietrzu (chyba że to tylko moje pobożne życzenie). mogłoby już spaść, bo ile można czekać...  czaję się i czaję, żeby złapać, a to wisi i wisi.



(...) i właśnie ten moment* wybrał sobie urząd skarbowy, żeby mnie spytać, co zrobiłam z kasą sprzed sześciu lat. wydałam pięć lat temu! kasa była z mieszkania i poszła na działkę, na której stoi Domeczek. żadnego podatku należnego, jeśli mamy się trzymać przepisów, ich ducha i litery. ale co z tego? jak człowiek dostanie list zatytułowany Wezwanie, ze skarbówką w nagłówku, to i tak się zastanawia, czy przypadkiem gdzieś kiedyś nie zapomniał jakiejś deklaracji złożyć (albo załącznika?), do czegoś się przyznać, ile jest paragrafów, pod które podpada, i ile mu za to naliczą, włącznie z odsetkami. bo że "niewinni nie mają się czego bać", to niech mnie nikt nie rozśmiesza. zaparzyłam na tę okoliczność herbatkę: miks melisy cytrynowej i mięty cynamonowej. smaczne.


*każdy momenty wybrany przez urząd skarbowy na cokolwiek innego niż zwrot nadpłaconego podatku byłby momentem złym, ale ponieważ ogniskuję się na teraźniejszości (zamiast się dręczyć przeszłością i obawiać przyszłości), to mówię o tym momencie, tu i teraz. zły urząd, zły.



wtorek, 26 maja 2015

dzień matki, dzień matki


dostałam od Synka paczkę czekoladek, którą otrzymał jako nagrodę razem z dyplomem "Wyróżnienie na tle szkoły" za wynik w Międzynarodowym Konkursie Kangur Matematyczny. niecałą paczkę, bo poczęstował jeszcze kolegów. spuchłam z dumy jak balon :) raz, że zdolny, dwa, że ma gest.




poniedziałek, 25 maja 2015

nooo, toś się narodzie popisał


gdy po wieczornym seansie Captain America* (3D) włączyłam wieczór wyborczy, przeszył mnie dreszcz. niby wiadomo, że co najmniej do wyborów parlamentarnych prezes, ups! prezydent, będzie trzymać Maciarewicza pod kluczem, ale daleko to do jesieni? i już nawet nie chodzi o to, że zaczną mierzyć brzozy. ani tym bardziej o to, że spróbują zrealizować jakieś "obietnice wyborcze" (buahahahahaha!). ja się realnie obawiam, że może jeszcze będziemy z A. brać na szybko ślub konkordatowy, bo wejdą przepisy, że bez tego nie można zawierać skutecznych czynności cywilnoprawnych, szczepić dzieci albo coś w tym rodzaju... serio, narodzie. ja rozumiem, że perspektywa zmiany wydawała się kusząca. ale serio TAKIEJ zmiany?



słaby, bo bez Tony'ego Starka. ale A. nie chce oglądać jednego filmu dwa dni pod rząd, więc nie mogłam sobie włączyć Avengersów, gdzie "geniusz, miliarder, playboy i filantrop" gra główne skrzypce. tak, konsekwentnie odmawiam nadążania za rzeczywistością, więc właśnie oglądałam część z 2012 ;) bardzo lubię filmy, po których mi nie jest smutno.


czwartek, 21 maja 2015

wiem, ale nic nie poradzę


nabijanie się z cudzych potknięć jest słabe, ale dziś mam taki dzień, że ciężko mi się powstrzymać. (Junior chory, nie wyspałam się, a klienci... by chcieli merca w cenie 5-letniego VW polo, ale negocjujemy*...).

przysiadłszy na chwilunię do komputerka wpisałam w wyszukiwarkę "ogród", a ona dokończyła "marzeń". niech ci będzie, że marzeń, pokaż (bo już mi żal tego głupola, co ciągle zbiera lanie od RDJ i pragnęłam jakichś bardziej pozytywnych bodźców). pokazała.

tego mi było akurat trzeba, żebym zazgrzytała zębami naprawdę głośno. ktoś poświęcił sporo godzin główkowania i pracy fizycznej, aby na naszej łaskawej dla zbyt wielu form życia planecie powstał taki wyrzyg. i teraz się z nim obnosi po internetach, wmawiając innym, że jest ładny.

a mówili mądrzy ludzie, że okrojenie liczby godzin plastyki w szkołach się na nas zemści zdebileniem estetycznym, to nikt nie chciał słuchać.


* czyli kulturalnie tłumaczymy, że prezentów na kilkaset tysięcy złotych nie robimy nawet w najbliższej rodzinie, sory.

środa, 20 maja 2015

żenua


obrana przeze mnie ścieżka kariery ma ten niewątpliwy plus, że nie zmusza mnie do kontaktów z ludzkością. nie chodzę na fabrykę, nie siedzę w biurze, nie mam koleżanek i kolegów z pracy. tak, czasami sama sobie zazdroszczę.

minusem tego stanu rzeczy jest, że nie mam okazji, żeby się uodpornić na takie różne ludzkie głupie zachowania. i jak gdzieś jestem znienacka świadkiem lub uczestniczką, to popadam w stupor i niedowierzanie.

ostatnio przed jogą. czekamy na mariolkę instruktorkę, która utkwiła w korkach. same baby w wieku, na moje oko, od 25 do 60 lat. porozkładałyśmy maty i sobie narzekamy. że ja to dawno nie byłam i mi się stawy zastały. a ja to mam takie zakwasy po ostatnich zajęciach. a mnie to grypa bierze i chyba będę udawać, że ćwiczę. a ja też chyba będę udawać, że ćwiczę, bo coś dostałam ostatnio z Ameryki.

serio, coś dostałam z Ameryki. dorosła, ba! dojrzała kobieta, w środku Europy, w XXI wieku, w gronie samych dorosłych kobiet, nie powie normalnie "mam okres i kiepsko się czuję", tylko grypsuje o Ameryce. jeszcze brakowało, żeby dodała coś o ciotce...bo się wstydzi? kurczę, jak w podstawówce?


i z innej bajki, zupełnie bez związku: genów, panie, nie oszukasz.

otóż wraca wczoraj Junior ze szkoły. jak ci, synku, minął dzień? a w porządku. ale tak się jakoś dziwnie czuje. tak bym, mamo, chciał komuś przyłożyć.

no, czasami tak by się chciało. ja na przykład - z braku umiejętności i okazji - w takich razach oglądam kilka razy pod rząd, jak najbardziej boski Robert świata spuszcza manto głupolowi i to trochę pomaga. a z kolei Ś.P. Juniorowa Babcia fantazjowała, że jest chuckiem norisem. więc rozumiem.



wtorek, 19 maja 2015

co, jeśli nie gargamel


parę lat temu w czasopiśmie o tematyce budowlanej znalazł się artykuł znanego architekta, zilustrowany jego rysunkiem, który przedstawiał zestawienie trendów w światowej motoryzacji i naszej krajowej architekturze w wieku XX i XXI. w latach trzydziestych słusznie minionego stulecia samochody wyglądały mniej więcej tak, natomiast budynki projektowano takie.
jakie dziś cudeńka dizajnu jeżdżą po drogach, to dostrzegam nawet ja, chociaż nie odróżniam bentleja od maserati. tymczasem w architekturze zrobiliśmy bardzo dużo wielkich kroków wstecz do takich na przykład obiektów.

prawda, że miejscowe plany zagospodarowania rzadko gdzie umożliwiają wznoszenie budynków z płaskimi dachami (jak ma willa w Konstancinie). ale czy to znaczy, że trzeba nowoczesnego mercedesa parkować przy kuriozalnej miniaturze dworku z "inspirowanymi antykiem" kolumienkami? westch...

ale zostawmy to. napiszę dla odmiany, co mi się podoba (oprócz domów z płaskimi dachami, bo takiego akurat w okolicy nie wolno postawić). otóż właściwie archetypem domu doskonałego wydaje mi się szałas Kłapouchego - solidna, prosta konstrukcja na planie prostokąta, z dwuspadowym dachem, wtopiona w otoczenie. jej twórczym rozwinięciem jest dość modna w krajach ościennych nowoczesna stodoła. bardzo smaczny trend. z tym że stodoły to zazwyczaj spore dwukondygnacyjne budynki. a my już przerobiliśmy temat dwóch kondygnacji i serdecznie dziękujemy. więc celem naszych aktualnych dążeń jest raczej chlewik ;) i jak będę duża, to go nam wybuduję! (nie dokładnie z tego projektu, ale podobny).




poniedziałek, 18 maja 2015

trochę o samochodzie, trochę o łysej pani, trochę o architekturze


odebrałam auto od lakiernika. musiałam tablice sprawdzić, bo mi się zdawało, że moje nie było takie błyszczące. ale nie, moje. to na plus. na minus: ten płyn ze spryskiwacza (bo okazuje się, że dobrze zdiagnozowałam), co przedtem kapał, to mi teraz ciurkiem leci, więc muszę jechać zareklamować.

i opony wymienić na letnie!

a przy okazji wymiany oleju wymieniłam też wożony w aucie zestaw płyt. wpadła mi w ręce So far the best of Sinead O'Connor i tak sobie jej słuchając - w drodze na sobotni występ juniorowej sekcji klawikordowej - doszliśmy do wniosku, że to bardzo ładna muzyka, bardzo zdolna osoba, ale A dodał: " tylko szkoda, że taka głupia jako człowiek". zaprotestowałam, bo mi to chodziło po głowie od kilku dni, tygodni... że my, jako odbiorcy, to w pewnym sensie pasożytujemy na artystach - takich naprawdę tworzących, a nie "wykonawcach" typu Edzia G. czy inna Beyonce. wykorzystujemy - w każdym razie ja na pewno - fakt, że przeżywają za nas emocje, często skrajne, ulegają im, pozwalają sobą zawładnąć. za to ich przez moment hołubimy, a potem zostawiamy i żyjemy dalej swoim małym, spokojnym życiem, uwolnieni od potrzeby doświadczania zjawisk pięknych, ale niezwykle wyczerpujących. a oni się nie uwalniają i dlatego czasami świrują albo łykają na zmianę proszki na pobudzenie i uspokojenie. takie życie.

w sprawach okołodomowych: john-snow-mode on (czyli nic nie wiem, ale zakładam, że informatycy weryfikują swoją zdolność kredytową, a to może potrwać). ponieważ ten stan mnie frustruje, ogłosiłam wczoraj dzień bycia nieszczęśliwą i poświęciłam go na snucie póki co nierealnych mrzonek o budowie Cudownego i oglądanie różnych cudów architektury. trochę dla beki, ale częściej przez łzy. no bo tak: my tu w rodzinie gargamelami nazywamy domy łączące pseudo-estetykę dworkowo-pałacowo-cygańsko-antyczną (przykład), tymczasem istnieje projekt domu gotowego o tej wdzięcznej nazwie. ja nie mogę, co nie? to tak jakby wypuścić na rynek nowy model samochodu o nazwie Grat, nazwać lody Salmonella albo wymyślić pisarzowi pseudonim artystyczny Grafoman. chyba że się nie znam, a projektanci mają po prostu sardoniczne poczucie humoru i są pełni dystansu do świata. acz nie sądzę ;)





piątek, 15 maja 2015

poszłabym..

... zatopić ręce po łokcie w ziemi. coś bym posadziła, coś bym wyrwała. miętą zapiła.i melisą.

wczorajszy casting na nowego właściciela kochanego domeczku był nadzwyczaj długi i udany.

para numer jeden: Bogdan i Ewa, szczęśliwi rodzice dorastającej córki, początkowo jakby nieufni wobec naszych nowoczesnych technologii, jednak ulegli urokowi okolicy oraz urodzie i funkcjonalności domu, który obfotografowali (dla córki) ze wszystkich stron i nieśmiało pytając o możliwość negocjacji ceny, zapowiedzieli (wychodząc w pośpiechu po godzinie, bo muszą jechać po córkę), że będą chcieli przyjechać jeszcze raz (z córką).

na podjeździe ich wielki srebrny dodge rozminął się z czerwonym sportowym cackiem, z którego wysiadła para numer 2: międzynarodowi i wielojęzyczni młodzi wiekiem specjaliści od IT tworzący nieformalny związek dwupłciowy, sfrustrowani faktem, że już sobie raz upatrzyli dom w okolicy i w ostatniej chwili ktoś ich podkupił. o technologiach muszą doczytać, ale poza tym nie próbowali nawet kryć, że dom ich zachwyca, tak samo jak sąsiedztwo (rzepak i skowronki dały z siebie wszystko). co prawda planowali zainwestować sporo mniej, ale "raczej ich stać". nieśmiało spytali o możliwość negocjacji ceny i wyszli z wyraźnymi oporami po 1,5 godz. rozmów. mają oddzwonić.

i jedni, i drudzy zrobili na nas bardzo dobre wrażenie. ludzi myślących, zaangażowanych, sensownych i naprawdę poszukujących domu, a nie tylko oglądaczy. z tego, co opowiedzieli o swoich potrzebach i oczekiwaniach - a jak rzadko który klient wiedzą, o co im chodzi - i jednym, i drugim żyłoby się tu dobrze. i naprawdę miałabym poważny kłopot, gdyby obie pary chciały kupić nasz domek, a my musielibyśmy wybrać, którym sprzedać. więc mnie wystarczy, żeby tylko jedna z tych par chciała. i miała za co, co nie?




czwartek, 14 maja 2015

kumulacja


tak się ładnie złożyło, że nawet dwa komplety pt klientów się dziś zjadą oglądać nasz kochany domeczek! pół nocy mi się śniło, że odkopywałam narożnik fundamentów, żeby jakiejś gupiejpinduli udowodnić, że ściana fundamentowa jest z bloczków betonowych... tak wiem, to nie jest normalne.

wbrew pozornym pozorom nie żyjemy tylko i wyłącznie sprzedawaniem domu. na przykład wczoraj Junior miał fazę na przestrasz mnie, mamo!. 
podejście pierwsze: odczekałam z piętnaście sekund i z kamienną twarzą rzuciłam znad garnka z pieczarkową:
- a wiesz, postanowiliśmy wczoraj z tatą, że koniec ze słodyczami i żadnych więcej nie będziemy kupować. co najmniej do końca roku.
prawie dał się nabrać. ale po chwili się otrząsnął z szoku jak pies po wyjściu z wody i dalej swoje nooo, przestrasz mnie.
a zatem odczekałam stosowną chwilkę i zrobiłam głośne HU! w standardowej pozie nosferatu. się wzdrygnął, ale jeszcze mu było mało.
odłożyłam więc chochelkę i udając, że biorę zamach krawędzią dłoni zaproponowałam:
- a daj, trzepnę cię w kolano*!

i tym razem się naprawdę wystraszył! na chwilkę, po czym się odturlał w paroksyzmach śmiechu.

* była to okrutna groźba, gdyż chwilowo w kolanie zieje dziura. dzień wcześniej Junior zaliczył bowiem straszną przewrotkę na rowerze. wracaliśmy ze sklepu i próbował zrobić o jeden drift za dużo... dobrze, że miał grube dżinsy, które nieco zamortyzowały upadek, ale za to straciły ciągłość w części nogawkowej.

pomijając straszny widok koziołkującego poboczem synka, najbardziej mnie przeraziło, gdy z trudem się podnosząc, poprosił przez łzy: mamusiu, nie dawaj mi za to kary!
bo okazuje się, że jak zaprzyjaźnione z Juniorem Pacholę zalicza jakiś uraz, to dostaje od rodziców karę!? czujecie? spadłeś z huśtawki i rozciąłeś łokieć? to żadne tam przytulaski na pocieszenie - dwudniowy szlaban na plejsrejszyn! co robić z takimi głupimi ludźmi? zaprosić na kawę i spróbować wytłumaczyć? czy złożyć doniesienie? komu?




acha, kciuki proszę dziś po południu trzymać.

środa, 13 maja 2015

dyrdymałki


ano może pani matka mają rację, że bez sensu się stąd chcemy wyprowadzać. gdzie rzepak na zmianę z pszenicą jak okiem sięgnąć przez okna wschodnie. gdzie za południowymi oknami bzowy zagajnik cały strojny we fiolety. do lasu i ślimak w pięć minut dojdzie, byle kierował się na zachód. a ptaszki to tak świergoczą, że od czwartej rano człowiek śpi wyłącznie siłą woli i przyzwyczajenia, w tym hałasie.

ale jednak przestrzeliliśmy wielkość ogródka - co stwierdziłam wczoraj, wyrzucając na kompostownik piąte (!) czubate wiadro chwastów z narożnej rabatki (zaraz goździki zaczną kwitnąć i trzeba je było wydobyć na światło dzienne). plus schody mnie irytują. i to chyba tyle, gdybym miała obiektywnie wyszukiwać minusy Domku.

oj będzie żal, jak się w końcu przyjdzie wyprowadzić. tym niemniej proszę jutro kciuki trzymać, żeby pan przyjechał, wpadł w zachwyt i wyciągnął jedynie słuszne wnioski tudzież pękaty portfel.


wtorek, 12 maja 2015

no nie odpocznę!


red alert, bo w czwartek przyjeżdża pan, który "znalazł ogłoszenie bardzo ładnego domu". nie miałam pomysłu, jakie pytanie mu zadać, żeby ustalić z całą pewnością, czy chce sobie kupić jakiś ładny dom, czy tak tylko lubić jeździć i oglądać... jak przyjedzie, to się pewnie wyjaśni. i aczkolwiek staram się nie cieszyć na wyrost, to jednak nie umiem ukryć, że jestem przy nadziei (acz nie w ciąży, rozumiemy się?), a przecież co do zasady żyję od nadziei do nadziei.


auto mam u lakiernika we wsi obok. bardzo miły pan właściciel warsztatu odwiózł mnie do domu, a byłam przygotowana na biegomarsz (akurat jest fajna trasa). przez pięć kilometrów nawiązaliśmy taką nić porozumienia, jak rzadko. ustaliliśmy, kto jest skąd. że lepiej wyjechać i nie być tutejszym, bo inaczej się za człowiekiem wloką wszystkie konflikty sąsiedzko-rodzinne do X+1 pokoleń wstecz, gdzie X oznacza liczbę pokoleń pamiętaną przez aktualnych seniorów wszystkich rodów. że człowiekowi, który ciężko pracuje najbardziej wszelkich "sukcesów" zazdroszczą ci, co większość życia bimbają pod sklepem albo pod lampą solarną. i że "o to tutaj pani mieszka? my znamy ten dom. bardzo nam się z żoną podoba". :)

a właśnie, te duże, duże zakupy w sobotę to robiliśmy w związku z planowanym brakiem mobilności. ha ha ha. zapomniałam już, że na zapas to ja sobie mogę kupić jajek... bo niektóre artykuły znikną w tym domu z lodówki w ciągu 2 dni, niezależnie od nabytej ilości. są to na przykład orzechy (każde), pomarańcze i ser żółty z dziurami. dobrze, że się koleguję ze sklepową, to szepnę, żeby wyjątkowo w środku tygodnia zamówiła cytrusy (to jest wiejski sklep z artykułami najpierwszej potrzeby, rozumiemy się?).

poniedziałek, 11 maja 2015

odroczenie


głosowaliście? "mój" kandydat nie przeszedł do drugiej tury.

mieliśmy bardzo udany weekend. sobota: Junior obudził się o 5:12 (żeby nam udowodnić, że on MUSI w piątki "zarywać nocki", bo inaczej nikt się w tym domu w weekend nie wyśpi), ale oficjalnie wstaliśmy o siódmej. po leniwym śniadanku pojechaliśmy całą trójką do Gminy na ryneczek, biegiem kupić dużo warzyw, owoców i jajek, oraz na Rynek, kupić dużo produktów mięsnych, nabiału i pieczywa. oraz do szkółki ogrodniczej nabyć prezent dla przyjaciół na Nowy Ogród (bo bez sensu im coś kupować na Nowy Dom, skoro nie wiemy, w jakie kolory poszli). stanęło na purpurowolistnej odmianie leszczyny. bardzo pięknej. Junior wyżebrał dla siebie budleję. ponieważ Junior uwielbia cały asortyment wszystkich sklepów ogrodniczych, a ja nie umiem się powstrzymywać przed kupowaniem roślin (w przeciwieństwie do lego).

zostawiliśmy Juniora z zakupami w domu i pojechaliśmy do miłych państwa właścicieli Działki na Wymarzony, z którymi mieliśmy się ostatecznie rozstać i rozliczyć, skoro nie udało nam się sprzedać kochanego domeczku i w ten sposób zorganizować kaski na Działkę. ale... jakoś ich tak zagadałam, zamotałam i mamy "rezerwację" do końca lata :)  i jeszcze mi miły pan właściciel obiecał kilka bali słomy, co leżą na działce obok, na tę "naszą" przerzucić, bo mam chytry plan, żeby ją wykorzystać - tę słomę - to szykanowania chwastów i uzdatniania gleby pod przyszły ogródek.

popołudnie spędziliśmy typowo drobnomieszczańsko... A. nadganiał kwity do fabryki, a ja uzdatniałam dom do mieszkania, bośmy trochę zarośli, żeby odreagować po tych (tu zmęłłam przekleństwo) typach, co nam majówkę zmarnowali... i wieczorem zrobiliśmy ognisko z kiełbaskami. co prawda trochę padało, ale schnęliśmy na bieżąco. został nam ostatni konar z przyciętej prastarej wiśni. jak znam te konary, to starczy na 6 do 7 ognisk.


niedziela: pospaliśmy do ósmej! bo nawet Juniorowa silna wola przekonania rodziców, że on MUSI zarywać nocki w soboty, nie pokona fizjologicznej potrzeby uzupełnienia niedoborów snu u ośmiolatka. przedpołudnie spędziłam, relaksując się przy garach, ponieważ taka jest smutna prawda, że bardzo lubię gotować (i tylko szkoda, że coraz bardziej lubię też jeść). a chłopaki produkowali różne układy zasilane energią ekologiczną. najbardziej mi się spodobała dioda zasilana trzema ziemniakami. całkiem jasno świeciła.

następnie przegrałam z A. w piłkarzyki. następnie ja i A. przegraliśmy z Juniorem w monopoly. następnie pojechaliśmy spełnić obywatelski obowiązek. dorośli skreślali (też mnie korciło, żeby dopisać Joda, także rozumiem, Rodacy!), a Junior wrzucał do urny.

i wreszcie pojechaliśmy na drugą stronę Miasta, zwieźć przyjaciołom leszczynę na Nowy Ogród. okazało się, że 2/3 z nich mają alergię na jej pyłek, ale szybko doszli do wniosku, że wokół mają tyle innych alergenów z lasów, łąk i pól, że nawet nie zauważą różnicy i ojtam.

a potem się nagle okazało, że idzie noc, trzeba wracać do domu i w ogóle bez sensu: znowu jest poniedziałek?!


piątek, 8 maja 2015

czwartek, 7 maja 2015

to już oficjalne: pies muchę zjadł


jak donosi mały ptaszek, klienci wybrali dom brzydszy i mniej funkcjonalny, ale za to większy. bliżej Miasta, ale za to w okolicy z najwyższą przestępczością. Junior stwierdził, że jest na nich zły i wcale go nie pociesza fakt, że my wiemy, że im tam będzie gorzej, niż byłoby im tu ;) (jeden plus, że tak się zachwycali obrazami A., że im z rozpędu obiecał, że je zostawi w cenie domu! byłam oburzona! muszę go pilnować, żeby przy kolejnych nie był taki rozdawny, bo doprawdy)

po miesięcznej przerwie żaba mnie ostatnio pokonała.

co tam jeszcze... zaczynam miewać wolny czas popołudniami! w domu i obejściu wszystko pięknie kwitnie i nie ma się co przesadnie pchać w chwasty; dziecko samodzielne - lata z kolegami po całych von Hrabiowitzach; z pracą wiadomo: nie ma co przesadzać. więc książeczka, leżaczek, tarasik. aż żal, że człowiek nie może uruchomić swoich talentów logistycznych na nowej budowie.

z tego wszystkiego odwiedziłam wczoraj Lorda Stannisa, czyli najlepszego murarza. akurat stawiał słupy przy wykuszu na zaprzyjaźnionej budowie. ekipa mu się rozrosła, naszą wymarzoną parteróweczkę łyknęliby chłopacy w 2 miesiące. zadeklarował, że zawsze mnie w grafik wciśnie, jak już będę mogła budowę zacząć. miły człowiek.

a jeszcze z babskich ploteczek: podobno magnez w tabletkach jest nieprzyswajalny i trzeba pić bardzo niesmaczny chlorek magnezu sześciowodny.



wtorek, 5 maja 2015

ku pokrzepieniu mojego zmartwionego serca

ten obrazek pokazuje, gdzie są wersjowi czytelnicy. czad nie?




poza tym nie wiem nic. jak John Snow.

remis ze wskazaniem


mały ptaszek mówi, że klienci skłaniają się ku konkurencji, ale negocjują i być może do nas wrócą... czyli wypadałoby trzymać kciuki, żeby nie wynegocjowali.

a tymczasem minęła majówka z imprezką na zaprzyjaźnionej budowie (i polewaniem fundamentów piwem, "żeby się nie rozeschły"), z licznymi gośćmi ze Świętego Miasta i takimi tam rodzinnymi obowiązkami...

głównie pamiętam, że pierwszego maja przespałam całe popołudnie i od tego czasu już nie jestem chorobliwie zmęczona.

czuje się, że mi się słowa nie kleją, prawda? to przez tę niepewność. zawieszenie. gasnącą nadzieję. frustrację.... aż poszłam wczoraj do fryzjera. przynajmniej przez 2 godziny nie myślałam absolutnie o niczym ;)



niedziela, 3 maja 2015

dogrywka


z dwudziestu domów wybrane zostały dwa i wczoraj odbyła się dogrywka. klienci przyjechali z dwoma paniami pośredniczkami i tatą, który się zna na domach. spędzili u nas półtorej godziny. wiemy, że każdy dom wymaga od nich innych kompromisów (ale nasz im się bardziej podoba). podobno szybko podejmą decyzję. także nadal uprasza się o trzymanie kciuków.




piątek, 1 maja 2015

dziejajeste?


to był bardzo dziwny dzień. wczoraj. popołudnie zastało mnie "mokrą szmatką", jak nie przymierzając pęknięty przez Prosiaczka balonik... ale po kolei.

tytułem wstępu: dom wystawiamy na sprzedaż osobiście i za pośrednictwem jednego biura nieruchomości, dajmy na to Biura A.

jakiś czas temu zadzwoniło do mnie Biuro B, że ma klientkę, która poszukuje takiego mniej więcej domu w tym mniej więcej miejscu i czy ja się zgadzam na współpracę z Biurem B, żeby ono tę klientkę przywiozło (za prowizją, naturelmą). się zgodziłam.

we wtorek Biuro B zawiadomiło, że przyjedzie z klientką w czwartek o 13.00, tylko to jest klientka jeszcze innego biura i Biuro B nic o niej nie wie. w środę Biuro A zawiadomiło, że chciało mnie umówić z klientką, ale właśnie się dowiedziało, że ta klientka do mnie jutro przyjeżdża z innym biurem (w domyśle B lub C).

teraz sytuacja będzie się komplikować dalej.

w czwartek rano Biuro A zadzwoniło z informacją, że klientka, która miała przyjechać z Biurem B jest wystraszona, bo oni jej każą już dziś umowę podpisywać i zadatek płacić (komu? jak mnie, to niech płaci!), i ona się boi i chyba całkiem zrezygnuje z przyjazdu z tej Warszawy i zamiast tego pojedzie do rodziców do Pcimia. ale może by do nas wpadła w sobotę? z panem z Biura A?
odpowiedziałam, że jak tak, to trudno, ale może chociaż w piątek (bo już mam tak pięknie wysprzątane i trawnik skoszony).

pan z Biura A skontaktował się z klientką i umówił z nią u nas w domu jednak w czwartek o 14:30.

no to się rozluźniłam, co będę kotom miski sprzątać w południe, dresy ściągać i w ogóle, jak klientka przyjedzie dopiero za parę godzin. ale coś mnię tknęło, że dlaczego Biuro B nie odwołuje przyjazdu?

i na szczęście dres ściągnęłam i kocie miski schowałam. w ostatniej chwili! gdyż punktualnie o umówionej porze pod domek zajechały trzy samochody (Biuro B, klientka z klientem i ich Biuro C). szybko się okazało, że to musi być ta sama pani, której lęki poznałam poprzez pana z Biura A, bo imię to samo, przyjechała z Warszawy, a rodziców ma w Pcimiu... no to pokazałam dom (uwielbiam pośredników, którzy przyjeżdżają na "prezentację" domu, w którym są po raz pierwszy w życiu i gówno o nim wiedzą. plus jeszcze opowiadają głupoty typu "przy rekuperacji w domu nie ma kurzu". słowo honoru, stawiałabym pod ścianą bez pytań pomocniczych). pani była pełna zachwytów, pan wszystko komentował "no tak", pośredniczki z Biur B i C nawet nie udawały, że mogą wnieść jakiś wkład merytoryczny, ale coś tam pitoliły chwilami, żeby "zapracować" na swoje procenty od transakcji...

po godzinie pożegnałam szanownych gości. i popadłam w zadumę. czy klientka za pół godziny wróci z panem z Biura A czy też mogę dziecku zupę odgrzać? zadałam to pytanie przez telefon panu z Biura A. oniemiał. po kwadransie oddzwonił i przyznał, że nie ma mowy o przypadkowej zbieżności danych teleadresowych, tylko został wystawiony do wiatru przez klientkę, która go okłamywała, że niby jest w Warszawie, bije się z myślami i wybiera do Pcimia, gdy tymczasem od rana jeździła z Biurem C po domach w okolicy, ale teraz ładnie za te kłamstwa przeprosiła i wyznała, że nasz dom zrobił na nich wielkie wrażenie i jest na szczycie ich listy (obejmującej około 20 pozycji).

pocieszyłam pana z Biura A, że niech nam lepiej dalej klientów szuka, bo zachwycone panie przerabiamy regularnie i gdybym od każdej z nich dostawała stówkę, to już bym się niedługo mogła zakolegować z Przetakiewicz i Minge. (tak serio to o Przetakiewicz i Minge nic nie wspominałam, nie? wiadomo: hiperbola).

jak to celnie podsumowała moja nieoceniona Przyjaciółka: ludzie nie przestają mnie zadziwiać.

na pytanie A., o moje przeczucia i wrażenia, musiałam z czystym sumieniem przyznać, że nie wiem. nie mam przeczuć i wrażeń. moja intuicja czuje się jak pacjent po trepanacji wykonanej obuchem (znowu hiperbola, bo lubię multiplikację i kto mi zabroni?).