piątek, 31 października 2014

nie ma słońca, nie ma życia


bardzo się staram nie osunąć w tryb kolców bez róży, bardzo. szukając powodów do uśmiechu, skonstatowałam, że spodnie mi latają i muszę założyć pasek. pasek, pasek, nie mam paska?

oj, jednak mam pasek. taki ozdobny z mnóstwem okolonych metalem dziurek. cokolwiek sado-macho, ale zakryje się płaszczem. po przepleceniu go przez szlufki spodni w kolorze khaki... wyglądam jak nazistka z trzeciej części szklanej pułapki.  nic to, najwyżej nie będą płaszcza zdejmować ;)

akcja znicz* z(nie)nacka wywołuje we mnie emocje, tylko nie wiem, czy raczej jestem wkurzona czy raczej mi smutno


* po prawdzie to znicze nie mają nic do rzeczy. po prostu nie lubię jeździć do Świętego Miasta bez A. właściwie to nigdzie nie lubię jeździć bez A. nie, jak mam być szczera, to nic nie lubię bez A.

czwartek, 30 października 2014

znak zodiaku: Entuzjasta


psycholog mi powiedziała, że nie pamiętam wcale nie dlatego, że mam dużą pamięć operacyjną kosztem read-only memory (moja teoria), ale dlatego, że jestem racjonalna (a nie emocjonalna). tak powiedziała po drugim dzbanku wina, więc muszę kiedyś poprosić, żeby zweryfikowała swoją fachową diagnozę na trzeźwo.

w każdym razie podoba mi się: "jestem racjonalna" brzmi dużo lepiej niż "mam sklerozę i dlatego mogę słuchać opowieści A. o naszych wakacjach 2 lata temu z takim zaciekawieniem, jakby mnie w ogóle przy tym nie było" ;)

myślałam, że bycie cholerykiem wyklucza racjonalność, ale okazuje się, że teoria jest bardziej złożona. w tym horoskopie jest aż 16 znaków zodiaku! po szybkim quizie wyszło mi, że mój to etyko-sensoryczny ekstrawertyk, w skrócie Entuzjasta (yupi! i meksykańska fala!):

Płomienny. Ma silne, często władcze emocje. - no raczej. często aż za  silne i zbyt władcze.
Umie zapalić się ideą i być wiernym jej przez całe życie.- płonąc przy tym jasnym, równym płomieniem. sama prawda
Czciciel sztuki jako źródła świadomej radości.- słowa klucze: "czciciel" i "świadomej"
Nastrój stwarza sobie sam i umie udzielić go innym.- ale nigdzie nie jest powiedziane, że to ma być zawsze dobry nastrój, tak?
Emocjonalnie delikatny, dobry, współczujący. - ha! jeśli przyjmiemy, że czasami moja dobroć i współczucie objawiają się tak, że powstrzymuję się przed waleniem bliźnich po głowach pałką, to owszem.

Niestrudzony. Trwale aktywny.- no niestety. na szczęście dużą część aktywności przerabiam wewnętrznie, więc da się ze mną wytrzymać.
Cały czas jest wśród ludzi, cały czas lata w różnych sprawach. - boże broń. dowolny boże, byle skutecznie.
Łatwo przełącza się. Pracuje bardzo gorliwie. Jeśli bierze się za prace to uparcie doprowadza ją do końca. W pracy nie wyróżnia ciekawego od nieciekawego - to nie przedmiot rozważań i analizy, pracę trzeba zrobić i koniec. -  bez przesady, odróżniam nieciekawe i wolę ciekawe, ale nie ma co dramatyzować: praca nie musi być źródłem bezustannej ekstazy, a jak się coś zaczęło, to się to kończy.
Wydaje się, że wszystko, za co on się wziął udaje mu się, że działa szybko i osiąga dobre rezultaty. Sam on najczęściej ma odwrotny punkt widzenia, dlatego bardzo lubi otwarte chwalenie swojej pracy. - no bo jak się już biorę, to działam i osiągam. nie ma co stać i się modlić. akurat nie mam odwrotnego punktu widzenia, wręcz przeciwnie, ale można chwalić - chętnie posłucham.

Mój dom - twój dom. Przyjemny rozmówca, wyłącznie uważny słuchacz.- jestem bardzo dobrym rozmówcą dla osób dysponujących inteligencją werbalną na poziomie chociaż trochę powyżej egzystencjalnego minimum. inni mnie wkur... irytują. z uważnym słuchaniem to różnie bywa - jak mi ktoś opowiada przebieg rozgrywki w minecraft, to sory, ale się wyłączam, chociażby nie wiem jaki był elokwentny.
Umie znaleźć podejście do każdego. Dając radość innym jest sam zadowolony. Lubi biesiadę, wesołość. Gość - to jego beniamińczyk. - tak, tak i i tak. nie wiem, co to jest beniamińczyk, ale kojarzy mi się z rasą psa...
Umie zrozumieć, zafascynować się, wyrazić uznanie, współczuć. Ufa ludziom. Nie zazdrości, cieszy się z sukcesów innych. Delikatnie zauważa wady ludzi, żartuje z nich, ale nie znieważa. - no cała ja. nieskromnie powiem, że niezazdroszczenie jest jedną z moich największych zalet. wady ludzi, których kocham, wzbudzają we mnie czułość. a znieważam tylko tych, których nie lubię, bo trzeba sobie czasami pozwolić na odrobinę przyjemności.

Кonserwator. Nie szuka i nie lubi nowych decyzji, woli stare, wypróbowane drogi. - no pewnie. umysł ścisły jak inżynier Mamoń.
Skomplikowane zagadnienia może rozwiązać, dopiero kiedy zostanie w samotności.- albo tak, albo na jodze. Marlenka-joginka co prawda apeluje, żeby podczas medytacji skupić się na oddechu, ale co ja poradzę, że mnie wtedy mózg bardzo sprawnie rozwiązuje skomplikowane zagadnienia. już mi się zdarzało na jodzie przeżywać takie objawienia, że się popłakałam ze szczęścia (dobrze, że światło było przygaszone, a potem szybko przeszłam do psa z głową w dół i nie wywołałam sensacji, co ja taka cała we łzach)
Ludziom daje zbyt dużo uwagi, oni go odciągają. Przy pracy na ludziach robi dużo zbędnych ruchów, jak by dla tego, żeby ukryć, czym on naprawdę zajmuje się. W ten sposób włącza w prace swojego duala (Analityk). - no i dlatego musi mnie bóg przed ludźmi bronić, jak wyżej. bo mnie rozpraszają. z tym dualem to nie rozumiem, następna psia rasa?
Lubi, żeby mu ufali, nie lubi udowadniać. - raz na jakiś czas mogę udowodnić, czemu nie. jest nawet jedna grupa społeczna, której pasjami uwielbiam udowadniać - szeroko definiowani budowlańcy.
Nie jest agresywny, ale broni się bardzo aktywnie. Nie daje siebie skrzywdzić nawet władzy. - och, tak! pięknie powiedziane. na przykład w sądzie się potrafię pięknie bronić. mogłabym prowadzić szkolenia w zakresie skutecznego i sugestywnego składania zeznań "Jak sprawić, by powód zwątpił w swoją wersję wydarzeń". co do agresji to zależy, czy liczy się werbalna ;)

Uwielbia porządek. Lubi ładnie ubierać się, troszczy się o swoją powierzchowność. Nie znosi nieporządku i nieokreśloności we wszystkim, zaczynając od powierzchowności i skończywszy na garażu i spiżarce. - mogli po prostu napisać "pedantka".
Do gustu innych dostosowywać się nie chce.- też mi gust. innych. pfff
Komplementy dotyczące jego powierzchowności są daremne - on uważa, że sam wie, jak on wygląda. - wiem, wiem, ale chętnie posłucham, naprawdę.

Życiowe relacje. Z jego opiniami inni liczą się, ale starają się uniknąć ciasnego kontaktu. - trochę jak małpy z wężem boa, nie? ale takie są fakty, nie ma się co czarować.
Bliskich przyjaciół mało.- bo przedkładam jakość nad ilość.
Nie zawsze łatwo wytrzymać jego emocjonalny pressing. - sama ledwo wytrzymuję. ten pressing.
Wszystko osiąga swoją pracą, nie czeka na pomoc innych. - potem czasami trochę żałuję, ale zazwyczaj jak się ocykam, to już jest po ptokach.
Rodzina dla niego - najważniejsza w życiu. - bez dwóch zdań, z tym że dla określonej definicji rodziny. jakoś tak się składa, że czuję się bardziej zżyta z rodziną z wyboru niż z większą częścią tej części, z którą mnie łączą tak zwane więzy krwi.
Jeśli trzeba będzie wybrać między miłością a dysertacją – wybierze miłość - to jego życiowe przeznaczenie, а nauka - egoistyczna satysfakcja. - a to można inaczej? w sensie mając do wyboru miłość lub cośtam, wybrać cośtam? ale tak serio serio?


czuję się przeanalizowana i oczyszczona. siadam do pracy. strasznie mam nudną w tym tygodniu, ale w przerwach sobie poczczę sztukę i jakoś się doturlam do popołudnia na łonie rodziny :)

środa, 29 października 2014

fajne


lubię TO :) no, wszystko* mi się podoba :) bym jaką nike przyznała, za wartość literacką. i nawet powiem, że wśród piosenek, których nie jestem w stanie zanucić, to będzie moja ulubiona.


* może mi hormony pierwszego trymestru sygnał przekłamują. trymestr co prawda nie mój, ale hormonom widać nie robi różnicy :)


(..) jednak mnie ten nurt nie wciągnął i po kilku podejściach palce bezwiednie przeskoczyły na całkiem inne tory.



wtorek, 28 października 2014

ograniczenie władzy rodzicielskiej


starasz się. w ciąży odstawiasz Mistrza i słuchasz chopina oraz orkiestr z dixielandu. przy kołysce odtwarzasz offenbacha i klasykę rocka. tłumaczysz i nasączasz: to jest Synku led zeppelin, to coma, a to faith no more. to zostaw - to głupie (jethro tull). tu posłuchaj, to ładne to gitara. a tu sobie wyobraź, jak by było bez sensu, gdyby nie perkusja. tak, Synku, chodzi o bębenki. masz bębenek i popróbuj. wprowadzasz do repertuaru Mistrza.

znosisz cierpliwie przelotne fascynacje szantami (instruując jednakże: Synku, słuchaj czego chcesz, ale niech to nie będzie reagge ani szeroko pojęta muzyka luzofońska, jeśli nie chcesz, aby się Ciebie  ojciec i matka wyrzekli) i katy perry (to przez te kolorowe teledyski, uspokajasz się).

zapisujesz pacholę na zajęcia z klawikordu i poświęcasz długie kwadranse swej ulotnej młodości na ćwiczenie gam. pękasz z dumy podczas bezbłędnego wykonania jingle bells na występie w domu kultury. i jeszcze bardziej pękasz z dumy, gdy próbuje grać ze słuchu największe przeboje queenu na zmianę z he's a pirate. wracając z podwórka co prawda nuci będzie zabawa, ale z drugiej strony podkręca volume przy solówce saksofonu w soundtracku do lost highway, więc się nie martwisz. sama też kiedyś słuchałaś roxette i enyi (seryjny morderca kobiet w girl with the dragon tatoo też słuchał enyi, ha ha ha).

wszystko idzie w dobrym kierunku. pacholę spędza popołudnia, układając na klawikordzie autorskie kompozycje. czasami dzieli się z Tobą mękami procesu twórczego: "fis! mamusi! to musi być fis!". oczywiście, jak mogłaś nie wiedzieć: emcekwadrat i fis. (ale o co chodzi?) prowadzicie dojrzałe dyskusje, jakie to głupie, że prawie wszystkie piosenki są o miłości, i jak dobrze, że u Mistrza wcale nie.

i nagle pewnego dnia wraca ze szkoły z płonącymi policzkami. "puszczę ci, mamo, najfajniejszą piosenkę świata". przez długi czas tytuł najfajniejszej piosenki świata dzierżyły ex aequo: hymn ultravox, somebody gotye i 500 miles proclaimers, więc jesteś ciekawa co się zmieniło. pacholę, które w youtube czuje się nawet lepiej niż na lego.com, puszcza. i wiesz, że coś w tobie pękło, bo co ty możesz?



poniedziałek, 27 października 2014

po weekendzie


kochany pamiętniczku, miałam cudowny weekend. najsamprzód odnalazłam krem do pięt! był już najwyższy czas, bo te maseczki parafinowe dają na dłuższą metę efekt przeciwny do przyobiecywanego przez producenta.

po drugie uzupełniłam braki garderobiane na odcinku nakryć głowy, nabywając piękny model o wdzięcznej nazwie "bezdomka", which made my day. bez-domka.doceniam poczucie humoru P.T. Wszechświata, szczególnie że model bardzo twarzowy. chociaż podejrzewam, że twarzowość ta jest w dużej mierze czynnikiem autogennym - będąc dziecięciem i dziewczęciem byłam przekonana, że w każdej czapce wyglądam szkaradnie i z pewnością tak właśnie było. w wieku dojrzałym doszłam do wniosku, że w każdej czapce jest mi pięknie, toteż pięknie wyglądam.

potem się wyspałam, co zawsze pomaga na samopoczucie. popasałam rodzinę w lesie pod czujnym okiem kota, który stwierdził, że idzie z nami. do tego lasu. luzem. w końcu daleko nie jest. mam po tym ćwiczeniu plus pięć do sprawności "nieprzewracanie się w śliskim błocie mimo kota pod nogami" i plus piętnaście do "łapanie po lesie kota wystraszonego na widok obcego psa". a pewna grupa osób spacerujących wczoraj po parku krajobrazowym rozważa zapewne nad kawą, czy pisać do Faktu, że spotkali szczenię likaona biegające na wolności, czy może ta pani w czapce bezdomce mówiła prawdę, że "to tylko taki kot".

i na koniec zrobiliśmy przyjęcie. z przekąsek podałam kalarepę, marchewkę i selera naciowego z dipem czosnkowym. wobec tak dietetycznego menu zgromadzeni uznali zgodnie, że  możemy zaszaleć z kaloriami w postaci płynnej i odbyliśmy degustację tych produktów alkoholowych z ostatniego sezonu, które już się jako tako nadają do degustacji. wino jabłkowe i nalewka malinowa - bdb. wieczór zakończyłam wzbudzającym powszechną wesołość wnioskiem: "ale zapieprz z tym dorosłym życiem". nie wiem, czy dzisiaj też ich to tak bardzo śmieszy, zważywszy, że pili więcej ode mnie :D






piątek, 24 października 2014

zdziwiona


ze sporym zdziwieniem skonstatowałam, że łączy mnie wspólnota poglądów z niejakim Nergalem. moje dotychczasowe wyobrażenie na temat wyżej wymienionego, oparte na wycinkowych i tendencyjnych doniesieniach medialnych, całkowitym braku fascynacji jego osobowością sceniczną i jednym się minięciu na koncercie, w ogóle na to nie wskazywało.

a otóż okazuje się, że on od 20 lat mówi swoim fanom to samo, co ja mojemu Dziecku, odkąd się zaczęło komunikować werbalnie: myśl i decyduj za siebie. samodzielnie. nie ufaj nikomu bezkrytycznie, nawet mnie.

 fajnie.



braki towarzyskie


no więc tak (nie zaczyna się od no więc, filolożko), weszliśmy w trybiki roku szkolnego i działamy już niemal bez zgrzytów z nowymi ustawieniami w tygodniowym grafiku zajęć lekcyjnych i zawodowych, pozaszkolnych i hobbystycznych.

Junior zmienił sekcję i teraz trenują razem z A. mamy krótsze dojazdy, łatwiejszą organizację i trenera o jeden dan wyżej z mnóstwem tytułów mistrzowskich na koncie (i do tego ciacho: smukły brunet z kozią bródką, więc nie mój typ, ale obiektywnie ciacho. jak przyszedł na spotkanie organizacyjne w marynarce narzuconej na rozchełstany podkoszulek z rozciągniętym dekoltem, tośmy się musiały z innymi mami wachlować ulotkami dla ostudzenia emocji ;).

niby mała rzecz, taka zmiana sekcji, a konsekwencje istotne. przede wszystkim nowy trener bardziej mi pasuje jako drugorzędny role model dla Juniora. w odróżnieniu od poprzedniego świetnie motywuje do wysiłku, sam aktywnie startuje w zawodach (i wygrywa, taki drobiażdżek) i w bonusie: nie zwierza mi się ze swojego trudnego dzieciństwa i okresu dojrzewania*.

nie do końca mi to jednak rekompensuje utratę życia towarzyskiego, któreśmy sobie prowadzili z mamą Antka i tatą Michała w bufecie przy hali sportowej (pierwszy lokal ever, gdzie mogłam na wejściu skinąć do właściciela porozumiewawczo to samo, co zawsze. ech ;) nakłada się na to fakt, że mi już bokiem wychodzą telefony, komunikatory i mejle-srejle, więc aktualnie czuję się popołudniami nieszczęśliwa i samotna, bo nie mam z kim pogadać, chociażby o... wyimaginowanych problemach wieku dojrzewania absolwentów awf...


* nie wymyślam sobie. nie przeszłoby mi coś takiego przez wyobraźnię, a jednak. moja Siostra mimowolnie wzbudza "przyjaźń" u wariatek, a ja prowokuję młodych mężczyzn do kłopotliwych zwierzeń. taka karma.





czwartek, 23 października 2014

terapia par


zacznę od początku. byliśmy nieprzyzwoicie młodzi i absolutnie niekompatybilni. a przy tym tak głupiutcy, egoistyczni, niezdolni do bliskości i ogłuszeni hormonami, jak mogą być tylko ludzie nieprzyzwoicie młodzi. zachwycało mnie w Tobie wszystko. a potem złamałeś mi serce. trzask prask.

bardzo długo źle Ci życzyłam. najbardziej tego, żebyś nagle zrozumiał, jakim byłeś frajerem, że mi to serce złamałeś, i żebyś mnie błagał o przebaczenie, a ja bym Ci oczywiście nie wybaczała. tak, wiem. bardzo dojrzale :)

dzisiaj życzę Ci bardzo dobrze. lubię myśleć, że na pewno jesteśmy mądrzejsi, zdolni do altruizmu, bliskości i samokontroli. nie mam pojęcia, jakim jesteś człowiekiem, ale zakładam, że pod pewnymi względami byłbyś dla mnie nadal urzekający.

a mimo to coś mnie w środku uwiera, kiedy o Tobie pomyślę albo migniesz mi gdzieś na horyzoncie. w przegródce "rzeczy ważne" mam wciąż to złamane siedemnastoletnie serce. już chyba rozumiem dlaczego. chciałabym wiedzieć, że byłam dla Ciebie ważna. nieistotne, czy przez cztery tygodnie czy przez pięć miesięcy. że masz mnie w przegródce "przeszłość/osoby ważne". ale przecież nie zadzwonię do Ciebie  po dwóch dekadach z takim pytaniem. to by było takie wenezuelskie... w każdym razie, no cóż, Ty byłeś dla mnie ważny.







środa, 22 października 2014

siedzę na brzegu kanapy i się kołyszę


mój naczelny nie wierzy w słowo "dobrostan". amen. nie przekonuje go argument, że występuje w słownikach. no bo pffff...

to trochę tak, jak magowie ze Świata Dysku, którzy nie wierzą w bogów. oczywiście wiedzą, że bogowie istnieją, ponieważ przy odrobinie szczęścia - lub pecha - można ich spotkać, a nawet zostać rażonym piorunem. jednak magowie w bogów nie wierzą, podobnie jak nie wierzą na przykład w stół, który istnieje w sposób równie oczywisty jak wzmiankowani bogowie.

i naczelny to samo - "dobrostan" zstąpił do słownika, żeby go nawrócić, a on obstaje przy swoim. i co ja mam teraz zrobić z dobrostanem, o którym piszą różni psychologowie? przerabiać go na "dobre samopoczucie"?

być może jest to znak od boga Świata Kuli, że jednak istnieje i jako jednostka mściwa zamierza mnie pokonać moją własną bronią? "zobacz, ateistko, jak to jest mieć do czynienia z ateistami. no, sama zobacz. jeszcze ci dowalę redaktorem, co nie wierzy w zalecenia redakcyjne, to się ze śmiechu nie pozbierasz". ;)

więc uprzedzając fakty, czynię jak w tytule posta.


wtorek, 21 października 2014

tak naprawdę to tam nie było t-shirtów




„…to może byście  z tatą zrobili ten seks i urodziłabyś mi jeszcze jednego synka?” czyli braciszka. Tak się mniej więcej kończą ostatnio wszystkie rozmowy z Juniorem.  Zapałał do idei posiadania rodzeństwa, najchętniej ciut starszego brata, ale w ostateczności może być nawet dużo młodsza siostrzyczka. „Do wspólnego bawienia się”, uzasadnia i nie przyjmuje argumentu o różnicy wieku, która byłaby siłą rzeczy na tyle spora, że nawet gdybym tego bobasa powiła dokładnie za dziewięć miesięcy od dziś, to zanim bobas osiągnie wiek bawialny, Junior będzie się już bawił całkiem inaczej.

Rozmyślam o tym w różnych sytuacjach. Podjęliśmy decyzję i wiem, że jeśli czegoś będę w życiu żałować, to właśnie tej decyzji. Że Junior pozostanie jedynakiem. Ale pamiętam też powody, dla których właśnie taką decyzję podjęliśmy.

Przypomina mi je na przykład widok rodziny stojącej przede mną w kolejce do kasy w supermarkecie. W moim koszyku nic takiego: dwie zgrzewki mineralnej, 3 litry mleka, ekologiczne jaja, jakieś jogurty, makarony… i wyjojczany przez Juniora mały biały resorak. W koszyku pięcioosobowej rodziny  przede mną: plastikowy flet prosty i biały podkoszulek bez aplikacji, hit cenowy. Najstarsza i najmłodszy – którzy dostaną zawartość koszyka na własność – zazdrośnie strzegą skarbów. Przed sobą nawzajem. Środkowa i tata wydają się nieobecni. Mama jest czujna, jak gryzoń wrzucony do terrarium, które pachnie szybką śmiercią. Jej oczy prześlizgują się po ludziach i przepełnionych regałach, ale jakby niczego nie rejestrują. Najstarsza – ta od fletu prostego – pyta, czy może już wyłożyć zakupy. Rozkłada dwa małe przedmioty tak, aby zajęły jak najwięcej miejsca na długiej na półtora metra taśmie. Trochę mnie to wkurza, bo chciałabym zacząć wykładać swoje zgrzewki, wszystko sobie metodycznie poukładać, przygotować do szybkiego spakowania… I wtedy napotykam spojrzenie mamy. Oczy, w których jest Bieda.

Bieda, to nie jest problem braku rzeczy. Tak naprawdę bez większości rzeczy można się obejść. Tak jak bez białego resoraka i plastikowego fleta. Prawdziwa Bieda rodzi się z biedy, ale jest stanem umysłu, który nie pozwala marzyć nawet o tym, co mamy w zasięgu ręki. Taki stan, który wszystko, co jest w życiu kolorowe, ładne, wesołe, fajne, warte pożądania… ludzi, przedmioty i sytuacje przesuwa za nieprzekraczalną granicę, za którą istnieje "lepszy świat" zamieszkiwany przez "lepszych ludzi". Been there, done that, got the t-shirt.

Moglibyśmy mieć drugie dziecko. Nie wpadlibyśmy w biedę rozumianą jako przekroczenie wszystkich debetów, komornik u drzwi, chleb ze smalcem na obiad. Raczej. Ale na pewno wewnętrznie stoczyłabym się w Biedę. I w końcu któregoś dnia zobaczyłabym ją w oczach Juniora i drugiego Bąbelka. Been there, than that… Ale oni nie muszą. Niech im się charakter hartuje pod wpływem innych czynników. Nie, nie im. Jemu. Pozostanie jeden, ale będzie wiedział, że może wszystko. I będzie to wiedział od początku, zawsze. „Tylko” musi sobie sam znaleźć kogoś „do wspólnego bawienia się”.




poniedziałek, 20 października 2014

będąc średnio sześć miesięcy w tyle za mainstreamem


dopiero dziś wpadłam na takie cudeńko. i wpadłam w miłość... kocham choreografa i tę tańczącą dziewczynkę
bo ona się rusza tak, jak ja się czuję.

czasami się ocknę taka zawieszona w połowie wysokości futryny. reaguję w rytmie nieadekwatnym do bodźców zewnętrznych. albo zbyt boleśnie adekwatnym. dokładnie te szpagaty, piruety i wykopy ze sztywnego kolanka miewam na synapsach. w ułamku sekundy przechodzę z entuzjastycznych podskoków w  rozpaczliwe pełznięcie do narożnika - w półskłonie na sztywnych nóżkach. zupełnie bez uzasadnienia tracę równowagę. a chwilę potem robię megasalto, bo mogę wszystko. wysuwam ostre kolce we wszystkich kierunkach albo mięciutko głaszczę się po brzuszku. chowam się za zasłonkami i robię do świata głupie miny. macham mu na pożegnanie, a potem kopię drzwi, żeby mnie wpuścił z powrotem. chodzę po ścianach i pokazuję im nu-nu paluszkiem.


... but I'm holding on for dear life...


 to jest doskonałe.



 

i przy okazji mi się nasunęła refleksja na temat pięknej i multi-uzdolnionej Nataszy (która umie śpiewać, tańczyć, robić akrobacje i w dodatku wszystkie te trzy rzeczy NARAZ!) i jej rollowania, które chyba już cały internet wyśmiał. i miał rację. jak oglądam dwa utwory "o pustych pannach, co tylko imprezują", to artystyczny jest zdecydowanie tylko ten z linka powyżej. a tak bardziej ogólnie, Natasza jest piękna i multi-uzdolniona, ale tak absolutnie niewiarygodna. nieprzekonująca. szkoda.


sobota, 18 października 2014

co ty wiesz o wychowywaniu dziecka, Niccolo


wkręciłam Juniora, żeby mnie uczył niemieckiego. co tak będzie bez sensu i zapału te lekcje odrabiał, niech matkę pouczy. pół dnia mi robił testy, ćwiczenia i sprawdziany. same zadania w autorskim opracowaniu. masę materiału leksykalno-gramatycznego "przyswoiłam" i "powtórzyłam". mój profesor jest pełen zapału, szalenie mu się podoba, że mi  piętrzy trudności, sprawdza postępy i wystawia oceny. i w ogóle nie zauważył, ile sam się przy tym napracował.

gdyby Machiavelli zamiast Księcia chciał napisać Rodzica, to bym mu mogła podrzucić pomysł na rozdział albo dwa ;)


piątek, 17 października 2014

nie mogę jeść, więc piję


dramatycznie brzmi, wiem, ale opisuje sytuację banalną. chudnę. trochę schudłam i jeszcze trochę bym chciała. ale coś za dużo o tym myślę, więc cały czas chce mi się jeść. wielce kontrproduktywnie (jest takie słowo? jak nie ma, to trzeba zrobić). i otóż aby nie jeść: piję. herbatę czarną. wodę. potem kawę. potem zieloną. wodę. jakieś zioła. potem inkę. i znowu inkę. i herbatę owocową. kawę...

przy takich ilościach płynów, powinnam być totalnie nawilżona (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi). ale widać mam jakieś problemy z przyswajaniem wilgoci, bo potrzebuję kremu do pięt. tak, to już ten moment, potem przyjdą kremy na hemoroidy i równia pochyła. ale póki co pięty. no więc zgubiłam krem do pięt. bo pomyślałam, co tak będzie leżał na widoku przy łóżku. i go schowałam, żeby się nie rzucał w oczy, ale był pod ręką. i przepadł. gdzieś w trójkącie bermudzkim: sypialnia - garderoba - łazienka. szukam i szukam i nie znajduję. czyli przepadł na amen. bo wiadomo, że w tym domu tylko ja znajduję, a wszyscy inni gubią. i nie ma szans na zamianę ról. wszyscy inni owszem czasami szukają, ale z reguły kończą zwrotem do wyższej instancji, która będąc wyposażoną w tajemniczy macicowy gps bierze i znajduje. ale nie tym razem. krem do pięt wziął i przepadł. a taki dobry był. amerykancki*. wzdech.

[dziś hormonalno-humoralny indeks poszedł w górę, prawdopodobnie dlatego że wreszcie mogłam się wyspać, a redaktor Wojtek, posiłkując się crowdsourcingiem, znalazł rym do "księżyc": Księżyc! powiedział wąż do dwóch wężyc.]

*tak naprawdę był polski. amerykancki leży na miejscu, ale jest mniej dobry.





czwartek, 16 października 2014

się nie mogę otrząsnąć


byłam wczoraj w "naszym starym domku". bo coś tam. nieważne.
wjeżdżam na "naszą" cichą, malowniczą uliczkę między skwerkiem a stawem i co widzą moje piękne oczy? na wprost"naszego starego domku" - dokładnie między "naszym starym podwóreczkiem" a stawem, gdzieśmy onegdaj sadzili bzy i orzechy włoskie - stoi ... no nie mogę, przez gardło mi nie przejdzie... dobra... przepompownia ścieków.

nie wiem, czy się bardziej załamałam, że jakieś uwstecznione dziady tak zrujnowały piękno tego zakątka, czy bardzie mi ulżyło, że wyprowadziliśmy się i sprzedaliśmy Gawrę, zanim uwstecznione dziady - pardąsik, władze gminne - zaczęły budować kanalizację.
tuż przed finalną umową sprzedaży dostałam pismo o możliwości zapoznania się z projektem i wniesienia zastrzeżeń. kładłam nowym właścicielom do głowy, że muszą sobie tego dopilnować. tłumaczyłam, jakie to ważne.  i co się okazuje? przemiłe, poczciwe mieszczuchy nie miały czasu, żeby się zainteresować, jak ten projekt wygląda i ocknęły się dopiero, jak im zaczęli infrastrukturę stawiać parę metrów od kuchennego okna.

koszmar koszmar koszmar koszmar koszmar ogrodzony trzymetrowym płotem.





środa, 15 października 2014

jesienna melancholia


tylko patrzeć, jak się zacznie. ale mam już przygotowany zapas bodymaksa oraz lampę do fototerapii i nie dam się wziąć z zaskoczenia. na razie na podtrzymanie stanu manii wystarcza filozoficzna mądrość Mistrza, komentującego przemijanie tak trafnie, że zdjęłabym czapkę z głowy, gdyby nie to, że jesień jeszcze zbyt ciepła, by czapkę z szafy wyjąć*

a little more every day falls apart and slips away
i don't mind i'm ok
nothing ever stays the same :)



* nie mam czapki w szafie! nie wiem, jak doszło do tego przeoczenia, ale sezon coraz bliżej, a ja nie mam czapki.


p.s. tak patrzę i nie rozumiem, w jakiej ja jestem strefie czasowej na tym blogasku. niby teraz takie wszystko nowoczesne i wyręczające, a jednak bezrozumne.



czwartek, 2 października 2014

jak rozstąpiłam fale


mieliśmy remont drogi, takiej wąziutkiej, ślepej, która prowadzi z wiejskiej przelotówki do naszego domku. rozłożony na mnóstwo drobnych etapów: jedna firma równała starą nawierzchnię i pobocza, druga podnosiła studzienki kanalizacyjne, trzecia lała asfalt, znowu pierwsza robiła nowe pobocza.

i akurat się za te pobocza zabrali wczoraj po południu, gdy ruszyłam na jogę. zdążyli zrobić z 10 metrów od wiejskiej przelotówki, gdy nadjechałam z naprzeciwka. w robieniu tego pobocza uczestniczyła ciężarówka typu wywrotka sypiąca kruszywo na łyżkę jadącej za nią ładowarki z taką specjalną przystawką z boczku. z tej przystawki kruszywo spadało sobie elegancko na pobocze, chociaż obie maszyny stały na jezdni. na dokładnie całej jezdni: od jednego płotu do drugiego.

stanęłam i spojrzałam w oczy kierowcy wywrotki. głęboko i wyczekująco. wzruszył ramionami i gestem kazał mi zawrócić. kazał. mi. zawrócić.

jeszcze dziesięć lat temu to bym łykając łzy i pocąc się ze stresu jakoś dojechała tyłem do swojego podjazdu i oczywiście zrezygnowała z jogi. ale.

wyłączyłam silnik, trzasnęłam z fantazją* drzwiami i poszłam sobie zrobić przejazd. potrzebowałam dwóch minut, żeby z "nie da się, musi pani poczekać z godzinkę, aż dojedziemy do końca" zrobić "proszę jechać". nie oparł mi się kierowca wywrotki, operator ładowarki, pomocnik od niczego, brygadzista ani nawet radny nadzorujący roboty z ramienia władz gminy.

po czym z fantazją trzasnęłam drzwiami, odpaliłam silnik i pojechałam sobie na jogę, posyłając panom promienne uśmiechy, bo w końcu postawieni pod ścianą okazali się uczynni i ugodowi ;)


*w tym miejscu powinnam płynnym ruchem wyłączyć radiowy odtwarzacz, ale uznałam, że burn będzie stanowić doskonałe tło dla dalszego rozwoju wydarzeń.