piątek, 30 października 2015

żałoba


 u Waterloo żałoba po Czesiu. i chcąc nie chcąc, przypomniała mi się żałoba po TuTu.

w przeciwieństwie do Czesława, Królowa* nie miała dobrego charakteru. była kotem, któremu przejścia zaczęły się, zanim otworzyła ślepia i pierwszy raz spojrzała na świat.  do wszystkiego dochodziła tym trudniejszym sposobem. jak ona mnie nienawidziła przez pierwszy rok wspólnego życia! dopiero gdy wyjeżdżając na świąteczną uroczystość, zostawiłam ją na weekend u przyjaciół, gdzie większość czasu spędziła pod wanną, odmawiając przyjmowania pokarmu i płynów, dopiero wtedy pierwszy raz okazała radość na mój widok i przyznała, że ze mną jest jej lepiej niż beze mnie.

przez 9 lat popełniliśmy wobec niej wiele błędów, ale najpoważniejszym okazało się powierzenie jej zdrowia konowałowi, który kotkowi zapodał niesterydowy lek przeciwzapalny w dawce jak dla konia...

cholera, nadal nie mogę o tym na spokojnie myśleć, mówić ani pisać.

kiedy dostawała ostatni w życiu zastrzyk, zasłaniałam jej oczy, żeby się nie bała, że znowu ktoś obcy ją dotyka. i nie ciekły mi łzy, nie płakałam, ani nie szlochałam. wyłam. potem pod lecznicą jeszcze przez 20 minut wyłam z głową na kierownicy. w ogóle nie pamiętam, jak wtedy dojechałam do domu i co było dalej.

pamiętam, jak jeszcze mocniej pokochałam A., gdy jakiś czas później dowiedziałam się, że w tajemnicy obdzwaniał rodzinę i znajomych, których można by posądzić o subtelne próby pocieszania mnie zdaniami typu "no i dobrze, tylko kłopot miałaś, po co komu taki kot ze schizofrenią", aby ich uprzedzić, żeby absolutnie nie wspominali przy mnie o Królowej, jeśli liczą na dalsze kontakty.
 
i pamiętam, że kiedy po miesiącu odbijania się od ścian zafundował mi kurację w postaci Princzipessy, to długo miałam do niej żal: że taka jest miła, kochana, przytulna, normalna, taka Nie-Królewska...


* Mojego Serca

czwartek, 29 października 2015

ja wiem, że to już nudne, ale takie jest moje życie


od pewnego czasu staram się już pomijać wątki kolejnych klientów specjalnej troski, którzy nas tu sporadycznie nawiedzają, ale wczorajsze spotkanie zasługuje na wyróżnienie, więc zrobię wyjąteczek.

najpierw koło południa zadzwoniła niewyraźnie mówiąca pani z bardzo poważnej firmy maklerskiej (?), czy ogłoszenie aktualne. gdy potwierdziłam, ostrzegła, że teraz zada dziwne pytanie. pfff nie takie już słyszałam, pomyślałam sobie, ale jednak okazało się, że akurat takiego nie. otóż: czy do działki da się podjechać ciężarówkę. si. a czy na działkę da się wjechać ciężarówką? a jak dużą? a takim tirem z naczepą? a tak (aczkolwiek nie bez szkody dla roślinności. ale można wybrać, czy rozjechać zagajnik bzowy, żywopłot z ogników lub młodnik orzechowy - do wyboru, do koloru). to poproszę adres, bo szefowa podjedzie obejrzeć z zewnątrz (i sprawdzi, czy nie skłamałam?).

zawiódł mnie instynkt i wróciłam do pracy. wtem godzinę później pod domek zajechał elegancki land rover, z którego wysiadła elegancka blondynka i z nagannym amerykanckim akcentem spytała przez domofon, czy może wejść dom obejrzeć, bo właśnie widzi w internetach, że jest na sprzedaż.

kocham takie sytuacje. po prostu kocham. normalnie w środę to nasz dom wygląda tak, że przygodny przechodzień może sobie zęby wybić, potykając się zaraz za progiem o koty z kotów (właściwie tylko z likaona, która linieje całorocznie, bo princzipessa jako arystokratka nie hołduje takim prymitywnym tradycjom futrzaków), a to była normalna środa. w każdym razie do tego momentu. byłam więc zmuszona panią spławić pod pretekstem, że właśnie wychodzę po dziecko (jakoś nie potrafiłam się przełamać i powiedzieć normalnie: nie, bo mam bałagan...).

ponieważ 10 minut później pani z uporem stała na zakręcie i oglądała okolicę, byłam zmuszona dla ratowania twarzy faktycznie wyjść po dziecko. z wrodzonej uprzejmości przystanęłam z panią na tym zakręcie i dowiedziałam się, że jest szefową tej niewyraźnie mówiącej i ma klienta, który właśnie podpisuje kontrakt z baaardzo duuużym koncernem motoryzacyjnym rozlokowanym o rzut beretem od von Hrabiovitz i w związku z tym poszukuje w okolicy ładnego domu na dużej działce. klient jest międzynarodowy i po siedemnastej ma samolot, więc czy mógłby ewentualnie około trzeciej podjechać obejrzeć, bo tu by mu chyba pasowało...

troszkę mi w oczach pociemniało, bo mógłby i powinien, ale to już za półtorej godziny, a koty po kolana, że nie wspomnę, iż w każdym kątku po lego-ludziątku, a lustra w łazienkach pokryte wzorem w pepitkę z pasty do zębów (regularnie przecieram tylko takie pole o średnicy 10 cm, żeby widzieć, gdzie sobie oko domalowuję...) mać! dobra, jesteśmy umówione. ale pani jeszcze potwierdzi.

potwierdziła za kwadrans trzecia, że będą kwadrans po. właśnie chowałam odkurzacz. jeszcze zdążyłam się nieco odświeżyć i ustalić, w jakim języku obcym się można z panami komunikować. w ich rodzimym (słabo) i w jedynie słusznym (bosko). panów przyjechało dwóch - jeden z postury taki raczej klon depardie, a drugi wręcz przeciwnie - smukły, wiotki i nawet przystojny. działkę przemierzyli na kroki (a niby na Zachodzie ludzie nowocześni), ustalili, czy tir by się zmieścił i gdzie. po czym padło pytanie, którego polski biznesmen by chyba nie zadał (chociaż mogę się mylić): że sąsiedzi to raczej nie byliby szczęśliwi, gdyby tu tiry miały parkować? trochę miejsca jest, więc pomyślałam, że przecież ten tir czy dwa (tir czy dwa! o ja naiwna) nie muszą przy samych sąsiadowych świerkach stać, i odpowiedziałam, że zależy, ile  by ich miało być. fifty. eeee... yyyyy... nie zmieszczą się (chyba że zrobią parking podziemny i piętrowy na N kondygnacji. zrobią?!)

oszołomiona zaprosiłam panów do wnętrza. okazali należny zachwyt i zlecili z amerykancka akcentującej pani wybadanie statusu ziemi, która normalnie o tej porze roku zalega o poranku mgłami, a z tych mgieł wyłaniają się sarenki, kreując atmosferę bajki i sielanki za moim kuchennym oknem. bo depardie ma wizję, że dom z ogrodem by zostały jak są, a tę ziemię by obsadził drzewami, żeby sąsiadom nie psuć widoku (ludzki pan, nie?), i pośród onych drzew urządziłby parking na te swoje pińdziesiąt tirow z okładem...

nie chciałabym sąsiadom takiego prezentu na odchodne robić... ani sarenkom. ani nawet mgłom. zawsze do tej pory mówiliśmy sobie z A., że jak się skądś wyprowadzamy, to zostawiamy to miejsce piękniejszym, niż je zastaliśmy, i miło by było iść dalej z tą myślą. z drugiej strony: musimy dom sprzedać, zanim nowy samodzielnie rządzący rząd przy udziale samodzielnego inaczej prezydenta (prawie)wszystkich polaków (Polaków! choroba, teraz narodowcy w sejmie,trza się mieć na baczności) rozłoży gospodarkę i złotówki będzie można tylko na hrywny wymieniać. no nic. samo się okaże, co dalej, nie? (ale miło od takiego depardie usłyszeć, że się ma piękny dom i kto to tak pani wszystko ładnie urządził. no jak kto? hajendowy dizajner;))



poniedziałek, 26 października 2015

nadrabiam, nadrabiam


w piątek Junior uczestniczył w swoich pierwszych zajęciach na polibudzie. w indeksie zrobił piękne ilustracje, na których utrwalił dwa eksperymenty. a  żeby nie zostawiać za dużo pustego miejsca, obok przepisał kilka wzorów z wiszących na ścianach tablic. takie mam dziecko pilne. ponieważ jako osoba towarzysząca ja również uczestniczyłam w swoich pierwszych zajęciach na polibudzie, mogę stwierdzić, że fajnie było: wreszcie wiem, o co chodzi z tą flotacją - jakby ktoś potrzebował, to mogę w przystępny sposób wyjaśnić.

w sobotę od rana odtwarzaliśmy w kuchni co fajniejsze doświadczenia, bo dlaczego A. ma być stratny i nie wiedzieć, jak to świetnie wygląda, jak się do wazonu z wodą i olejem nasypie parę łyżek soli, nie?

w końcu jednak musiałam powiedzieć basta! i zabronić Juniorowi dalszego kręcenia mikstur z użyciem barwników spożywczych, bo trzeba było jechać po śruby motylkowe do kosiarki.

w niedzielę oczywiście basen. przez całą swoją zinstytucjonalizowaną edukację zawsze byłam w grupie największych sierot na zajęciach sportowych. niespecjalnie mi to przeszkadzało, bo równocześnie byłam w grupie zdecydowanie większościowej. a tu znienacka i na jodze, i na basenie okazuję się zabójczo sprawna fizycznie nie tylko na tle emerytek, ale też swoich rówieśniczek, a nawet osobniczek na oko o dekadę młodszych. z tego wszystkiego pokonałam tyle, ale to tyle długości basenu, że doznałam wyrzutu endorfin, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.

rozbujanie endorfinowe przeszło mi dopiero, jak się zaczął wieczór wyborczy. (prezesowi się weekendy pomyliły? czy może teraz będzie trzeba obowiązkowo wszystkie imprezy zaczynać apelem poległych i seansem spirytystycznym z wywoływaniem ducha "naszego pana prezydenta"?). wynik wyborów podsumuję krótko: rzyg i ziew. a na pytanie, jak się czuję w nowej rzeczywistości, odpowiem zwięźle: wysportowana (i jak "biało-czerwona drużyna" wypowie ruskim wojnę, to będę szybciej od jej członków biec w stronę zachodniej granicy, być może nawet dam radę przepłynąć odrę, a poza tym mam zdecydowanie bliżej do raichu niż cała ściana wschodnia, więc prawie się nie boję).



środa, 21 października 2015

żal


wyobrażam sobie, że szkolenie polityka przed debatą wygląda tak, że mu jeden spindoktor z drugim tłumaczą: słuchaj, jak padnie niewygodne pytanie, to przez 50 sekund opowiadaj, jak to wszyscy oponenci kłamią, a tobie się ostatnio emerytka z radomia skarżyła na kolejki do dermatologa. potem zasygnalizuj, że nasza partia wie, jak rozwiązać problemy prawdziwych ludzi, a potem to już będzie gong. nie martw się, że mówisz nie na temat i ktoś sobie może pomyśleć, że masz wszystkich w dupie. przecież nie masz (takiej wielkiej dupy). najważniejsze, żeby pokazać, że znasz ludzkie problemy i masz dobre chęci. to się dla ludzi liczy. potem taki jeden spindoktor z drugim idą do działacza, który im tłumaczy: słuchaj, zrobiłeś to, co trzeba było, aby wywiązać się z powierzonego ci zadania. przecież to nie twoja wina, że polityk mówi, że wie, jak rozwiązać problemy prawdziwych ludzi, a potem ich wcale nie rozwiązuje (bo ma je w dupie... chciałem powiedzieć: w planach na kolejną pięciolatkę). najważniejsze, że uczciwie zapracowałeś na swoje wynagrodzenie. potem taki działacz idzie do swojego terapeuty, który też go jakoś pokrzepia. i tak dalej - taki łańcuszek... ale gdzieś na samym końcu powinien siedzieć jeden koleś (raczej nie sądzę, aby to była koleżanka), coś jak mistrz masoński łamane przez master of puppets, który nie ma nikogo, kto mógłby podjąć próbę usprawiedliwiania jego brzydkich uczynków i zostaje mu tylko picie wódki. w samotności. (niestety jest to bardzo dobra jakościowo wódka, po której nawet kaca sukinsyn nie ma).

tak więc jeśli chodzi o wczorajszą debatę to ogólnie żal. pytania były beznadziejne - bo jak ocenić pytanie o to, z kim wejdziecie w koalicję? do kogo była adresowana ta debata? bo ja w swojej naiwności myślałam, że do wyborcy, który chciał poznać poglądy i programy partii w pigułce. a widać dziennikarze uznali, że debata ma głównie posłużyć im do lansu i rywalizującym politykom do rozpoznania gruntu. zresztą - jak zwykle - pytania politykom nieszczególnie przeszkadzały, no może antysystemowemu piosenkarzowi, bo on za późno wpadł na to, że przecież kto mu zabroni na pytanie o wizję służby zdrowia odpowiedzieć wyliczeniem koniecznych zmian konstytucyjnych.

gdybym miała wskazać jasne strony (bo postanowiłam wszędzie szukać jasnych stron), to tak: premiera miała ładną garsonkę; nikt się nie spytał pana z razem, czy to jest aby polskie nazwisko; jakby tak wyciąć wypowiedzi korwikiego, to można by dojść do wniosku, że język debaty publicznej się nam wziął i poprawił; przedstawiciel ludowców wygląda jak Flintstone (!) i kiedy udaje "głos rozsądku" jest tak samo jak Flintstone zabawny. tyle. ja nie mam na kogo zagłosować.




wtorek, 20 października 2015

w żłoby dano, przy żłobach stano


bardzo elegancka była ta wczorajsza debata - pardą, rozmowa o polsce - w wykonaniu dwóch przewodniczących. przede wszystkim zauważyłam, że panie kończyły wypowiedzi równo z gongiem - niewiarygodne, takiemu prezesowi "ja jestem samo dobro" jarosławowi czy innemu millerowi to by chyba musieli mikrofon wyłączać, żeby osiągnąć podobny efekt. po drugie, jak słusznie zauważył jakiś komentator - ewidentnie paniom pytania nie przeszkadzały. opowiadały o czym chciały, czy co im tam sztaby zaplanowały... trochę ziew i rzyg, chociaż doceniam, że oto w debacie publicznej na najwyższym szczeblu debatują dwie przewodniczące przepytywane przez dwie dziennikarki (i jednego dziennikarza - jak miło, że parytet zaczyna działać w drugą stronę, c'nie?).

dużo żywsza była debata u redaktora foksa. jak mnie rozczuliła pani marcelina z kolczykiem w nosie! wyglądała - i żeby było zabawniej, mówiła - jak licealistka wrzucona pomiędzy "prawdziwych dorosłych". taka była ewidentnie nieprzeszkolona przez sztab i zastanawiająca się nad odpowiedziami, że aż to było niepokojące. podobnie jak upór, by wszystkie tematy poddawać debacie publicznej i pozwalać ludziom decydować, jakby nie było z góry wiadomo, że ludzie zadecydują, iż chcą obniżenia wieku emerytalnego do 35. roku życia, obcięcia podatków, podniesienia zarobków, zlikwidowania składek na zus i po mercedesie dla każdego...

jak tak patrzę na ten nasz polityczny krem-de-la-krem, to nikomu nie wierzę (no może trochę marcelinie, ale te jej dobre chęci, to wiadomo: psu na budę). i nie wierzę też, że można tym razem zagłosować inaczej niż "przeciw". ja tam będę głosować przeciw, bo mi naprawdę wszystko jedno, czy mi ktoś próbuje narzucić szariat czy "prawo boskie" made in toruń. obu jestem jednakowo przeciwna.


poniedziałek, 19 października 2015

notka dedykowana krajowym drogowcom z poczuciem humoru


możliwe, że Junior wyczytał gdzieś w encyklopedii młodego czytelnika (w 24 tomach od A jak aborygenii i adopcja do Z jak zarazy w średniowiecznej europie), że w czasie snu spala się określoną liczbę kalorii, a ponieważ jesteśmy z A. akurat mocno nakręceni na zrzucanie wagi, uległ ogólnodomowej tendencji i doszedł do wniosku, że ta liczba jest za niska. żeby ją podnieść, śpi bardzo czynnie: wykonuje nieskończenie wiele przewrotów z boku na bok i proporcjonalnie z pleców na brzuch. w nocy z piątku na sobotę przyszedł te przewroty ćwiczyć w naszym łóżku, bo cośtamcośtam złe sny (każdy pretekst jest dobry). to jest bardzo miłe, kiedy się w człowieka w nocy wtula taki mały człowiek, pod warunkiem jednak, że ten mały człowiek nie wykonuje akurat ćwiczeń aerobowych, prawda, toteż po kwadransie zabrałam swoją poduszkę i przeniosłam się do juniorowego łóżka. skutek był taki, że spało nam się wszystkim bardzo smacznie. nawet kotom, które wykorzystały wędrówkę ludów, żeby zająć strategiczne pozycje na krześle i pufie w pokoju juniora. no tak nam się dobrze spało, że kiedy się w końcu obudziłam, okazało się, że jeśli się natychmiast wszyscy zaczniemy bardzo, ale to naprawdę bardzo spieszyć, to jest cień szansy, że Junior zdąży na swój własny występ w ramach popisów sekcji klawikordowej gminnego domu kultury.

wpadliśmy do sali tuż przed jedenastą, a Junior z tego pośpiechu zapomniał się rozchorować z tremy i wypadł bardzo dobrze, a nawet powiedzmy sobie wprost: bezbłędnie.

następnego dnia jechaliśmy na basen, ale dopiero na piętnastą, więc szanse, że zaśpimy były praktycznie zerowe. ponieważ nie lubimy się spieszyć, przygotowaliśmy cały ekwipunek - od kąpielówek po kanapki i termos z herbatką na po wyjściu z wody - i ruszyliśmy w drogę o stosownie wczesnej porze. widać jednak wszechświat sobie zaplanował, że gdzieś się spóźnimy w ten weekend, a wiadomo, że jak wszechświat ma plan, to nie ma go co rozśmieszać, snując własne. i tak o: mieliśmy już jakieś marne pięć kilometrów do Wtorka (tego ościennego powiatu, gdzie jeździmy się pluskać), gdy natknęliśmy się na rozstawioną na całą szerokość jezdni zaporę w postaci metalowych płotków, za którymi zionął dość głęboki rów, też na całą szerokość jezdni. tuż obok jakaś dowcipna dusza ustawiła lakoniczny znak, że oto przed nami widnieje przepust w drodze numer i do Wtorku dojazdu nie ma. ani dojazdu, ani objazdu i w ogóle ciesz się, zbłąkany wędrowcze, że możesz zawrócić... jeszcze...

wzmiankowany przepust zionął sobie pośrodku wioski, ale nie łudźmy się, że o za piętnaście trzecia w niedzielę w takiej wiosce można się natknąć na tłumy spacerowiczów. kto ma trochę rozumu, ten ogląda familiadę, a nie marznie w jesiennej słocie, prawda... no ale złapaliśmy jednego wioskowego głupka - w sensie gościa, co wyszedł z dzieckiem w wózku na spacer - i dowiedzieliśmy się, że objazdu właściwie nie ma, ale jak pojedziemy "tędy i cały czas się pani trzyma asfaltu" to dotrzemy na miejsce. asfalt. hm, czy to, czego się trzymałam, zasługuje na szczytne miano asfaltu? należałoby raczej powiedzieć "asfaltu avec", przy czym proporcje asfaltu do avec wynosiły miejscami jak jeden do czterech, no może do sześciu, w każdym razie przy wystarczająco dużej determinacji dało się ten asfalt dostrzec bez wysiadania z auta i klękania na szosie, więc na kolejnych skrzyżowaniusieńkach w kolejnych czterech wioseczkach błyskawicznie podejmowałam decyzje, gdzie skręcić, i tylko trochę bardziej niż minimalnie przekraczając obowiązujące ograniczenia prędkości, dojechaliśmy do celu dokładnie o piętnastej. uf, co nie?


piątek, 16 października 2015

śmy wymyślili


sposób na jesienne załamanie pogody, wczesne zachody słońca, długie wieczory, niedobory serotoniny i ogólnie wisielczy nastrój. ja i A. metoda jest banalna i dziw bierze, że dopiero w tym sezonie zaczęliśmy ją stosować.

otóż... werrrrrrrble... ta-dam: chodzimy spać o dwudziestej drugiej. czasami to wymaga strasznej siły woli i wysiłku: weź, jeszcze kwadrans do dziesiątej, nie rób obciachu, umyj zęby i zejdź pogadać, razem wytrzymamy.... ale co do zasady, dajemy radę. w efekcie przynajmniej nie mamy podstaw narzekać, że jesteśmy niewyspani, a to już zawsze coś.


czwartek, 15 października 2015

o?!


nareszcie na pudełku napisali o kimś, kogo znam. w sensie, że "znam nie tylko z pudelka" ;)

refleksję mam taką, że na miejscu zdradzonej żony nie chciałabym, aby cały świat czytał spowiedź mojego męża i w pewnym sensie uczestniczył w moim dramacie. dowiedział się, jaka była moja reakcja. czy płakałam, co powiedziałam. jedno zło się stało, kiedy mąż ją zdradził. potrzeba jeszcze teraz drugiego zła? przecież to jest upokarzające - tak się dzielić z obcymi ludźmi najintymniejszymi szczegółami życia... uwielbiam pana Piotra jako aktora i lektora (ten głos! ach, ten głos!). nie mam pojęcia jakim jest człowiekiem, ale przykro mi, że dał się namówić na promowanie swojej biografii takimi nowoczesnymi, brudnymi metodami. wolałabym, żeby tajemniczo i z klasą, przyznał - jeśli już musiał - że miał romans i odmówił dalszych komentarzy. a nie przebijał się na ten rynek, który żyje spekulacjami na temat, czy jakaś doda lub inna pi*da miała majtki na showcośtamawards czy nie miała.


poza tym pada bez przerwy. zawarłam z kotami konsensus: one się nie tarzają w glinie, ja nie robię nic gorszego niż wytarcie im brudnych łap i mokrego futerka ręcznikiem.


wtorek, 13 października 2015

w nocy minus cztery


potentegowało się z aurą: jeszcze miesiąc temu były upały, a tu nagle mróz. u Mamy wczoraj padał śnieg, a dziś rano jeszcze leżał w ogródku - nie miał od czego stopnieć. i to bardzo niedobrze, bo jest susza, więc te parę mililitrów wilgoci na metr kwadratowy bardzo by się przydało.

u nas też zasadniczo susza, chociaż nad ranem nieco popadało. akurat na tyle, żeby na ulubionej przez koty grządce glina rozmokła w stopniu gwarantującym przyklejenie się do łapek biegnących zwierzątek, dzięki czemu udało im się zrobić brązowy gliniany wzorek na tarasie oraz od drzwi do misek (potem zostały przechwycone i wykąpane. koty, nie miski. pomimo głośnych protestów. w sumie nie wiem, co gorsze: siarczyste mrozy od połowy października czy długa dżdżysta jesień z regularnym praniem dwóch futrzaków).


co jeszcze... klawikord: coś około tuzina setek. kurs gry na klawikordzie: po 20 peelenów za godzinę lekcyjną. głębia irytacji przy codziennym zaganianiu Juniora do ćwiczeń: niezmierzalna. ale to uczucie, gdy proponuje "mamo, ja będę grał zwrotka - refren - zwrotka - refren, a ty śpiewaj, dobra?" i wykonujemy w duecie na całe gardło Gimme Gimme Gimme: bezcenne!

co jeszcze... jak wyglądają trzy pudełka klocków po godzinnym starciu z osobowością prawie-obsesyjną? ano mniej więcej tak:








i niech mi teraz spróbuje city/ninjago wymieszać z hero factory - ze skóry obedrę! (najtrudniej się wciska ludzikom dłońki w nadgarstki. dopasowywać garderoby i wyrazów twarzy nawet nie próbowałam. jakbym była całkiem obsesyjna, to bym musiała, nie? zawsze to jakaś pociecha).

uau, ależ jestem multimedialna ;P




poniedziałek, 12 października 2015

tytuł posta (nic mi nie przychodzi do głowy)


posłaliśmy Juniora na polibudę - niech się wdraża od skorupki. w sobotę odbyła się uroczysta immartykulacja* (indeksy imienne - pełna kultura. bardzo doceniamy, a inicjatorce się Order Uśmiechu należy). imprezę uświetnił odziany w togę i biret Jego Magnificencja, z berłem i wszystkimi szykanami. Junior był bardzo przejęty, kiedy berło spoczęło na jego ramieniu, a wszyscy prorektorzy uścisnęli mu małą dłoń :) A. strzelał fotki jak szalony. a ja to się nawet wzruszyłam, wyobrażając sobie, że może za paręnaście lat będziemy w tej samej auli przyglądać się, jak Junior odbiera dyplom inżyniera...

skoro już wypadliśmy do Miasta, chciałam załatwić sprawunki w księgarni językowej. hmmm, powiem tak - się jednak świat zmienia. miałam bowiem w głowie obraz księgarni językowych w ścisłym centrum dużego miasta sprzed dziesięciu lat i przeżyłam szoczek poznawczy. primo, połowy z nich już nie ma. secundo, reszta z nich w zasadzie nie ma asortymentu. chyba funkcjonują jako punkty odbioru zamówień składanych przez internet, a jak gupia pani ze wsi sobie chce ofertę przejrzeć, to sorki, nie u nas (czyli właściwie nigdzie).

w niedzielę Junior zainaugurował kurs pływania. oglądałam z trybun, bo mnie bierze jakieś choróbsko. A. w ogóle został w domu, bo go bierze jakieś choróbsko. młody natomiast pokonał osiem długości basenu w 45 minut (na makaronie, stylem takim raczej rozpaczliwym, ale podziwiam go za upór i wytrwałość), wyszedł do szatni z sinymi ustami i pomimo natychmiastowej termicznej reanimacji w nocy zaczęło go brać jakieś choróbsko. dziś jesteśmy wszyscy na obserwacji i zobaczymy, kto choróbsko przewalczy, a kto ulegnie.

jeśli chodzi o ten mecz z Irlandią, co to się wszyscy bardzo cieszą, jest super: lubię, jak się wszyscy cieszą**. to taka miła odmiana :)



*"prawdziwi" studenci mają teraz indeksy elektroniczne, to co im rektor wręcza na immartykulacji? hasła dostępu???
** nieważne, że powód bez sensu.

środa, 7 października 2015

wiersz biały


ale w modnej bieli łamanej lub brudnej. taki off-white. prawie szarość.

idzie jesień
żyć mniej chce się

tak nie mam nic do napisania, że aż dziw bierze. to nic się nie dzieje? no coś tam się dzieje, ale takie to dzianie niefotogeniczne...

czytam Bez litości Jamesa Scotta i zgadzam się z recenzentem: jest jak u Hitchcocka. zaczyna się od trzęsienia ziemi (zima u schyłku XIX wieku, północ stanu Nowy Jork. po czterech miesiącach pracy w mieście matka, brnąc przez śniegi, wraca do farmy na odludziu z prezentami dla pięciorga dzieci. na miejscu zastaje dom dziurawy jak rzeszoto od kul i zwłoki męża oraz czworga dzieci), a potem napięcie rośnie (i ja się boję czytać dalej, bo mam wrażenie, że wszystkich spotka coś złego, a chociaż wiele wskazuje na to, że właściwie prawie wszyscy zasłużyli na karę, to i tak się boję).


wtorek, 6 października 2015

jeżu (kolczasty), jak się cieszę!


szary pimpek poszedł w dobre ręce! ufff :) jeszcze jedna dobra nowina na ten tydzień. chwilowo musi wystarczyć.

[a na demotywatorach po jednej stronie reklama podsuszanej kiełbasy, a po drugiej reklama lepszej polski sygnowana przez miłościwie panującą. taki smutny znak czasów].

poniedziałek, 5 października 2015

szczęście niejedno ma imię


pojechaliśmy do parku rozrywek wodnych do ościennego powiatu (nazwijmy go Wtorek), bo chociaż jest tak samo oddalony jak park rozrywek wodnych w Mieście, to jedzie się do niego o połowę krócej, ponieważ się jedzie, a nie stoi w korkach i na światłach. i dlatego, że chociaż zapewnia mniej rozrywek niż park w Mieście, to nie jest tych rozrywek aż trzy razy mniej, a bilety wstępu są owszem trzy razy tańsze.

nosiliśmy się już od pewnego czasu z zamiarem uporządkowania Juniorowych kwalifikacji okołowodnych, bo chociaż "nurkuje jak na olimpiadzie" i pasjami wykonuje różne podwodne akrobacje, to jednak wciąż z jedną ręką zatykającą nos i w ogóle tak raczej od oddechu do oddechu niż, powiedzmy, na jakimś sensownym dystansie pływackim. i otóż trafiliśmy akurat na niedzielne zajęcia szkółki pływackiej! próbując znaleźć realny termin regularnych wyjazdów na basen, nawet nie marzyłam, że szkółka prowadzi zajęcia w niedzielę. a prowadzi! Junior co prawda oponował, że "nie jest zainteresowany" i "przecież umie pływać", jednak sprowadziłam go na ziemię wywarczanym przez zęby (bo naprawdę potrafi się zachowywać jak najbardziej irytujące wszystkowiedzące modele nastolatków, a gdzie mu tam panie jeszcze do nastoletniości? czy on w ogóle dożyje nastu lat, jak mi będzie tak na nerwy działać?) "to przepłyń jedną długość  kraulem i nie ma sprawy". zamilkł, więc pobrałam ulotkę i od najbliższej niedzieli będzie uczęszczał.

bardzo się cieszę, bo oprócz takich oczywistych korzyści jak nieumieranie Babci na zawał za każdym razem, kiedy powierzony jej opiece Junior zanurza się w akwenie razem z głową (w minione wakacje podobno umierała, ale że upał panował niemiłosierny, to nie umiała mu odmówić wycieczek nad wodę), mam też korzyść nieoczywistą: zyskaliśmy stały punkt niedzieli, wokół którego będziemy organizować całą resztę. każdy inny dzień ma taki stały punkt i to jest dobre. dobre, bo daje rytm i narzuca porządek (oraz zwalnia od wymyślania co tydzień od nowa: a co będziemy dziś robić? wiadomo, że przynajmniej przez 20 minut siedzieć w jaccuzi).


piątek, 2 października 2015

wchodząc w zbędne szczegóły. albo nie.


szarego kocura oddam - wciąż, jeszcze, znowu - w dobre ręce.

albowiemż "właściciel", nad którym słusznie nie chciałam się rozwodzić, gdym o nim ostatnio wzmiankowała, doprowadził Bulgota (aka Fikander, Budda... co tam kto zapamiętał) do stanu poważnego odwodnienia i lekkiego przeziębienia. ale się mały doturlał do naszego tarasu i został wzięty pod opiekuńcze skrzydła. takiego wała, że go znowu odniosę.

chwilowo mam więc trzy koty, z których dwa piszczą z zazdrości, a trzeci bulgocze (optymistycznie zakładam, że jest to etap pośredni między syczeniem i warczeniem z jednego końca skali kocich odgłosów a mruczeniem i zdrowym kocim miau-gadaniem z drugiego końca). Siostrze już zapowiedziałam, że jak nikogo innego nie znajdę, to ją Bulgotem uszczęśliwię. protestuje, ale dość słabo, więc może się uda...?

pewnej pani z jednego z dużych półwyspów na kontynencie Ameryki Północnej (Kalifornia? Jukatan? słaba jestem z geografii) się nasz dom podobno spodobał. się uprasza o trzymanie kciuków. i może by ktoś chciał szarego kocurka? fajny jest. trochę się na ludziach zawiódł, więc aktualnie nieco wystrachany, ale fajny. anybody?

Bulgot:

























Bulgot z Likaonem: