poniedziałek, 19 października 2015

notka dedykowana krajowym drogowcom z poczuciem humoru


możliwe, że Junior wyczytał gdzieś w encyklopedii młodego czytelnika (w 24 tomach od A jak aborygenii i adopcja do Z jak zarazy w średniowiecznej europie), że w czasie snu spala się określoną liczbę kalorii, a ponieważ jesteśmy z A. akurat mocno nakręceni na zrzucanie wagi, uległ ogólnodomowej tendencji i doszedł do wniosku, że ta liczba jest za niska. żeby ją podnieść, śpi bardzo czynnie: wykonuje nieskończenie wiele przewrotów z boku na bok i proporcjonalnie z pleców na brzuch. w nocy z piątku na sobotę przyszedł te przewroty ćwiczyć w naszym łóżku, bo cośtamcośtam złe sny (każdy pretekst jest dobry). to jest bardzo miłe, kiedy się w człowieka w nocy wtula taki mały człowiek, pod warunkiem jednak, że ten mały człowiek nie wykonuje akurat ćwiczeń aerobowych, prawda, toteż po kwadransie zabrałam swoją poduszkę i przeniosłam się do juniorowego łóżka. skutek był taki, że spało nam się wszystkim bardzo smacznie. nawet kotom, które wykorzystały wędrówkę ludów, żeby zająć strategiczne pozycje na krześle i pufie w pokoju juniora. no tak nam się dobrze spało, że kiedy się w końcu obudziłam, okazało się, że jeśli się natychmiast wszyscy zaczniemy bardzo, ale to naprawdę bardzo spieszyć, to jest cień szansy, że Junior zdąży na swój własny występ w ramach popisów sekcji klawikordowej gminnego domu kultury.

wpadliśmy do sali tuż przed jedenastą, a Junior z tego pośpiechu zapomniał się rozchorować z tremy i wypadł bardzo dobrze, a nawet powiedzmy sobie wprost: bezbłędnie.

następnego dnia jechaliśmy na basen, ale dopiero na piętnastą, więc szanse, że zaśpimy były praktycznie zerowe. ponieważ nie lubimy się spieszyć, przygotowaliśmy cały ekwipunek - od kąpielówek po kanapki i termos z herbatką na po wyjściu z wody - i ruszyliśmy w drogę o stosownie wczesnej porze. widać jednak wszechświat sobie zaplanował, że gdzieś się spóźnimy w ten weekend, a wiadomo, że jak wszechświat ma plan, to nie ma go co rozśmieszać, snując własne. i tak o: mieliśmy już jakieś marne pięć kilometrów do Wtorka (tego ościennego powiatu, gdzie jeździmy się pluskać), gdy natknęliśmy się na rozstawioną na całą szerokość jezdni zaporę w postaci metalowych płotków, za którymi zionął dość głęboki rów, też na całą szerokość jezdni. tuż obok jakaś dowcipna dusza ustawiła lakoniczny znak, że oto przed nami widnieje przepust w drodze numer i do Wtorku dojazdu nie ma. ani dojazdu, ani objazdu i w ogóle ciesz się, zbłąkany wędrowcze, że możesz zawrócić... jeszcze...

wzmiankowany przepust zionął sobie pośrodku wioski, ale nie łudźmy się, że o za piętnaście trzecia w niedzielę w takiej wiosce można się natknąć na tłumy spacerowiczów. kto ma trochę rozumu, ten ogląda familiadę, a nie marznie w jesiennej słocie, prawda... no ale złapaliśmy jednego wioskowego głupka - w sensie gościa, co wyszedł z dzieckiem w wózku na spacer - i dowiedzieliśmy się, że objazdu właściwie nie ma, ale jak pojedziemy "tędy i cały czas się pani trzyma asfaltu" to dotrzemy na miejsce. asfalt. hm, czy to, czego się trzymałam, zasługuje na szczytne miano asfaltu? należałoby raczej powiedzieć "asfaltu avec", przy czym proporcje asfaltu do avec wynosiły miejscami jak jeden do czterech, no może do sześciu, w każdym razie przy wystarczająco dużej determinacji dało się ten asfalt dostrzec bez wysiadania z auta i klękania na szosie, więc na kolejnych skrzyżowaniusieńkach w kolejnych czterech wioseczkach błyskawicznie podejmowałam decyzje, gdzie skręcić, i tylko trochę bardziej niż minimalnie przekraczając obowiązujące ograniczenia prędkości, dojechaliśmy do celu dokładnie o piętnastej. uf, co nie?


Brak komentarzy: