niedziela, 3 września 2017

tę bajkę, którą tu czytacie, siabadaba


ledwom się pochwaliła w mediach społecznościowych, że Synek wpadł w szwung cukierniczy i wyprodukował drożdżowe bułeczki (nie wiem, po kim ma dar do ciasta drożdżowego, ja parę razy w życiu próbowałam zrobić i nigdy mi nie wyszło, a temu od pierwszego podejścia!), a już nius się zdezaktualizował, a szwung uogólnił i po dwóch blaszkach bez (słodkich do wyrzygania, ale to wina przepisu) zaowocował garnkiem pieczarkowej i drugim z pomidorową. owszem, pieczenie i gotowanie przebiega pod moim bacznym okiem (szkoła dziś w ogóle nie uczy czytania przepisów, a okazuje się, że różnica między "czubkiem łyżki" a "czubatą łyżką" wcale nie musi być oczywista), a w przypadku zup po prostu pod dyktando, ale trzeba oddać Synowi honor, że dyktuję z pralni (czyli krzyczę przez wysokość całej kondygnacji, a nie stoję nad głową ani nawet za plecami). jak dotąd bez pudła - wszystko smaczne, doprawione bez zarzutu... Junior snuje wizje rozmaitych konkursów kulinarnych, które zamiaruje wygrać... Pan Mąż zaczął dopuszczać myśl, że Syn zamiast wziętym chirurgiem plastycznym zostanie modnym szefem kuchni... (ja bynajmniej nie rezygnuję z planów wychowania go na rozchwytywanego architekta, ostatecznie jakiegoś chemika specjalizującego się polimerach, ale co ja tam mam najwięcej do gadania). no i tak czas leci, a tu już jutro nowy rok szkolny. piąta klasa. japierdolę! (podobno inteligentni ludzie więcej klną, nojakurwamyślę!) kiedy moje puchate kociątko wyrosło na prawie nastolatka, ja się pytam?

w międzyczasie mam mnóstwo przemyśleń do zapisania na blogu, ale tak się złożyło, że Pan Mąż wciągnął mnie w strasznie durny serial. naprawdę durny, a trochę seriali w życiu widziałam, więc wiem, co piszę. no więc to jest serial zatytułowany Grimm i zbieżność nazwisk bynajmniej nie jest przypadkowa. problem nie polega jednak na fantastyczności dzieła, bo ja przecież lubię fantastykę, ale na ilości dziur* w scenariuszu. normalnie... gdyby ten scenariusz był czyimś uzębieniem, to nadawałoby się owo uzębienie jedynie do natychmiastowej ekstrakcji - żadnego leczenia zachowawczego. w porównaniu do Grimma taki Strażnik Teksasu jest zwarty jak pośladki zawodnika sumo przed finałowym pojedynkiem w mistrzostwach o mistrzostwo wszechmistrzów i spójny jak... coś bardzo, ale to bardzo spójnego. niestety zakochałam się w jednym łysiejącym gostku z obsady, który dostaje wszystkie najlepsze kwestie** (zapewne koledzy aktorzy go za to nienawidzą), i muszę oglądać, żeby pilnować, czy mu się nic złego nie stanie... wzdech.


* podam przykład, żeby nie było, że jestem gołosłowna. podczas pikniku w lesie jeden jaś z małgosią trafiają przypadkiem na plantację narkotyków. oczywiście zły plantator chce ich zabić, ale zanim to zrobi, sam pada ofiarą jednej nadpobudliwej roszpunki zamieszkującej samotnie tenże las od pacholęcia. jaś z małgosią składają wyjaśnienia na policji i nieszczęściem ich dane wpadają w ręce bardzo złych braci złego plantatora. źli bracia podejrzewają, że zabójcami plantatora byli jaś i małgosia, wiec porywają jasia, zamykają w piwnicy i torturami wyciągają z niego zeznania, które oczywiście nic nie wnoszą, aleojtam. następnie źli bracia jadą do lasu, gdzie wpadają na ślad roszpunki - równocześnie z policjantem-postacią tytułową i moim ulubionym bohaterem, który temu policjantowi pomaga w rozwikływaniu co trudniejszych zagadek, bo policjant jest straszna niezguła - i roszpunka razem z policjantem ich zabijają w obronie własnej. roszpunka zostaje uratowana z kniei i wraca na łono rodziny, policjant wraca na komisariat  i tylko o biednym jasiu zamkniętym w piwnicy nie ma już więcej ani słowa. chociaż może się mylę i za 20 odcinków policjant będzie musiał rozwikłać tajemnicę jego zmumifikowanych zwłok przywiązanych do krzesełka w piwnicy porzuconego domu na przedmieściach...

** podam przykład, żeby nie było, że jestem gołosłowna. mój ulubiony bohater pomaga policjantowi niezgule zabić cztery bardzo złe ludzkokształtne potwory, a wkrótce potem wyjawia mu, że jego (znaczy policjanta) narzeczona ma tak jakby romans (to skomplikowane, czarna magia te sprawy) z jego (policjanta) (uwaga spojler) szefem! i policjant wypada za drzwi, żeby - prawdopodobnie - narzeczoną złapać inflagranti, a szefowi nakłaść po gębie. mój ulubiony bohater próbuje go zatrzymać, sugerując, by może odebrał dzwoniący akurat telefon, bo może dostanie dobrą wiadomość. policjant odbiera i relacjonuje:
- muszę jechać, cztery zabójstwa.
- widzisz, jakie masz ciekawe życie?! - pokrzepia go mój ulubiony bohater.
- TE cztery zabójstwa - wyjaśnia policjant z grobową miną.
- oj, no ale przynajmniej wiesz, kto jest sprawcą.
(jak dla mnie Monroe rozwala system. no i ma taaaakie duże oczy. prawdziwi ludzie nie mają takich dużych oczu, bądźmy szczerzy).

p.s. według statystyk zyskałam niedawno namiętnego czytelnika z terenu Federacji Rosyjskiej. serio? odezwij się, człowieku, no chyba że jesteś putinem i nie możesz, bo zaglądasz incognito, to sorry, nie było tematu. tak czy owak: ahoj! czy raczej priwiet!, jeśli się nie mylę.

czwartek, 10 sierpnia 2017

odhaczone


no i mamy pomyślnie załatwione uświadomienie Juniora w kwestiach menstruacji! bardzo elegancko wyszło i mogłam się w ogóle nie denerwować (niestety wspomnienia o nieszczęsnym przebiegu własnego uświadamiania mocno mi wchodziły w paradę i się przejmowała, jakbym nie wiedziała, że moje dziecko ma matkę lepiej wykształconą i mniej skrępowaną ludzką fizjologią niż ja, ech).

nigdy bym nie przypuszczała, ale w temat zgrabnie nas wprowadził niejaki Bob Gąbka Kanciastoporty, zamieszkujący Bikini Dolne, oraz nieznany mi bliżej jutuber (czyli postać zajmująca w juniorowym mniemaniu taką pozycję na drabinie autorytetów jak papież, Ironman czy google), który wysnuł teorię, jakoby wspomniany Gąbka był w  rzeczywistości... tamponem. autentiko, sama bym tego przecież nie wymyśliła. zapoznana przez Juniora z tą śmiałą teorią, zagadnęłam niby-od-niechcenia, czy wie, o co chodzi z tymi tamponami, a że nie wiedział, to się dowiedział. i gotowe. zdobyłam sprawność "Matka-Uświadamiająca" i mogę bez wahania wypisać Juniora z PDŻetu. nie będą mu tam pierdół opowiadać o szkodliwości antykoncepcji, jedynie słusznej orientacji, potworze zwanym Dżenderem i innych prawicowych koncepcjach dorównujących spójnością logiczną teorii kreacjonizmu.


środa, 9 sierpnia 2017

piszcząca żmija na łonie


jeśli idzie o ludzi, to przyznaję, że gdybym miała gwarancję całkowitej bezkarności oraz nie miała paranoi powodującej, że słabo wierzę w jakiekolwiek gwarancje, to mogłabym ulec pokusie i wysłać na łono Abrahama kilka postaci z tak zwanej sfery publicznej. z nazwiska nie podam, bo jeszcze by media niezłomne wykryły kolejny spisek, a po co komu takie problemy?

ale jeśli idzie o faunę, to daleko mi do agresji. no może z wyjątkiem części owadów i pająków, ale primo owady i pająki to właściwie nie są prawdziwe zwierzęta. nawet nie mają zębów i kręgosłupa, pffff. secundo, ulegam tej agresji tylko na własnym terenie. czyli na przykład ubiję pająka w sypialni, ale już nie na krzaku malin. a tertio, to przecież w przypadku takich na przykład komarów to nawet trudno mówić o agresji, już raczej o indywidualnej i gatunkowej obronie własnej.

niestety, mój przychylny stosunek do fauny jest od kilku tygodni wystawiany na ciężką próbę.
regularnie, dzień w dzień od piątej nad ranem do dziesiątej przed południem. jakaś ptasia pizdeczka – która ewidentnie uczyła się ćwierkać od starego budzika z alarmem brzmiący jak jednostajne pi pi pi, który to budzik miał już bardzo słabe baterie, wobec czego piii wychodziło mu przeciągle i z dość nietypowym glissando od znośnego pi do nieznośnego pisku – przylatuje sobie popiszczeć pod oknem naszej sypialni z częstotliwością jednego glissandującego pisku na 3 do 5 sekund. mam nadzieję, że to jakiś gatunek odlatujący na zimę, bo na samą myśl, że wykarmiłam tę pizdeczkę na własnym ziarnie i kulach tłuszczu z suszonymi karaczanami, mam ochotę się prać po pysku za głupotę.

i tak dochodzimy do autoagresji!

piątek, 4 sierpnia 2017

takie tam


syn wrócił z kampy. jak już, to powinno z kampa, ale w młodzieżowym narzeczu jest mianownik kto? co? kampa. wśród kolegów na kampie miał Oktawiana i Amadeusza. a ja myślałam, że głupio się nazywali bracia przedszkolacy Iwo i Hugo. Oktawian z Amadeuszem zyskali u syna opinię głupich. ale jak mogliby głupi nie być? z takimi imionami?

lejdi Melisandre ma kapturek z mojej starej zasłonki. przyznaję, że na niej wygląda lepiej niż na oknie.


poniedziałek, 24 kwietnia 2017

kalorie oraz Rubik a kwestia najważniejsza


tyle lat powtarzałam "nie biegam, bo nie lubię" i w końcu się z(a)łamałam. z(a)łamała mnie nierówna wojna z kaloriami. okazuje się, że samo jedzenie mniej i jedzenie zdrowiej na pewnym etapie życia powoduje nawet u niepustych kalorii tylko pusty śmiech - już one sobie znajdą sposób, żeby się przeistoczyć w niemile widzianą tkankę tłuszczową.

a zatem codziennie pięć kilometrów. jednakowoż na orbitreku, który ma tę zaletę, że pozwala mi utrzymać swoje z(a)łamanie się w tajemnicy przed światem zewnętrznym, rozumianym jako sąsiedzi, i nie naraża mnie na przesadny kontakt z matką naturą, która w tym sezonie postawiła na ulewy, grad i bardzo, bardzo niskie temperatury. przeleciałam już łącznie 45 km i chyba mam zepsutą wagę, bo nie żądam cudów, ale z dwadzieścia deko to by mi mogło zlecieć...

...

w trakcie przedwielkanocnych zakupów wdepnęliśmy nieopatrznie na przedwielkanocny kiermasz. Juniorowe oko zlekceważyło popromienne kurczaczki i zajączki (które z roku na rok robią się coraz większe. spodziewam się, że w kolejnej dekadzie do produkcji wejdą modele samobieżne albo jako koszyczki na święconkę lud zacznie wykorzystywać co większe modele wózków sklepowych) oraz bogaty asortyment swojskich wędlin i pieczyw, zatrzymało się za to na stoisku z kostkami rubika w milionie wariantów. już nie pamiętam dlaczego akurat miał bana na zakupy, ale na pewno ważnym czynnikiem mógł być ogólny poziom cen całego tego badziewia. pomimo stęków, jęków i czterdziestu trzech powrotów na stoisko pod pozorem obejrzenia jeszcze jednego modelu, musiał się obejść smakiem. chyba uznaliśmy, że tak mu dobrze zrobi na kształtowanie charakteru, czy coś - rodzice miewają takie myśli.
potem były święta, przed którymi Junior miał posprzątać pokój, ale jakoś mu nie szło. minął kolejny tydzień, w którym zgodnie z drugą zasadą termodynamiki entropia zrobiła swoje i w sobotni poranek zostaliśmy zmuszeni zakomunikować ukochanemu potomkowi, że albo doprowadzi swoją norę do ludzkich standardów, albo może zapomnieć o wszystkich ludzkich przywilejach, jak to kontakt z rówieśnikami, dostęp do urządzeń elektronicznych czy ciepłe posiłki. żeby mu ułatwić pracę (przez likwidację odbiorców ewentualnych postękiwań, jęków i narzekań), pojechaliśmy do Gminy na zakupy. ponieważ jednak nie jesteśmy bez serca, w lokalnym sklepie z zabawkami kupiliśmy mu upragnioną kostkę rubika (w bardzo przystępnej cenie) jako potencjalną nagrodę za trud.
Junior został uprzedzony o potencjalności nagrody telefonicznie, bo wiadomo: marchewka i te sprawy. do obiadu się wyrobił. wyjął nagrodę z torby, wykrzyknął "super! cudownie! dzięki! moja wymarzona! jesteście wspaniali!", aby po niecałych trzech minutach (z których dwie pochłonęło rozprucie plastikowego opakowania) skonstatować: "droga była? może Kape kupi za pół ceny. to jest nie na moją cierpliwość. bez sensu w ogóle".

zezłościłam się. nie tak, żeby krzyczeć czy robić awanturę, bo oczywiście zdawałam sobie sprawę, że zderzenie wyobrażeń o świetnej zabawie kostką ze skomplikowaną rzeczywistością wywoła zgrzyt i zniechęcenie, ale jednak zakładałam, że zgrzyt nastąpi nieco później, a zniechęcenie nie będzie aż takie radykalne. poburczałam oczywiście, że nie można się tak od razu poddawać i jak ty sobie wyobrażasz, co ja teraz czuję, kiedy zrobiliśmy ci wymarzony prezent, a ty go chcesz przehandlować. ale nawet bez specjalnego przekonania, bo nagle sobie uświadomiłam coś ważnego: to Moje Dziecko. nie jest Ideałem ani Nadczłowiekiem i nie musi nim być. nie ma nic złego w tym, jeśli czasem czymś mnie rozczaruje. nie ma nic złego w tym, że ma wady - to normalne i ludzkie. nie żyje po to, aby spełniać moje oczekiwania. jest i jest Moim Dzieckiem - to jest ważne i dobre.

p.s. kostka wróciła do oryginalnego opakowania, poleżała w nim dziesięć minut, została wyjęta i pokazana Tacie przy akompaniamencie pretensji, że nie sposób jej ułożyć w pierwotny deseń. Tata zlekceważył pretensje i skwitował, że przecież nie o to chodzi, żeby ułożyć, ale żeby układać. nawet mu się udało jedną stronę zrobić. Junior też już umie - chodzi, kręci, robi i rozwala. do szkoły dziś leciał z przenośnym głośnikiem w jednej ręce (to aktualnie u nas na wsi najwyższy poziom lansu - komórka w kieszeni, głośnik w garści) i kostką w drugiej - mam nadzieję, że się nie potknął, bo naprawdę nie ma szans, żeby podparł się czymś innym niż własny nos. kocham Go nad życie.


wtorek, 11 kwietnia 2017

sensacja i ewenement


pielgrzymki po lekarzach coraz to różniejszych specjalizacji ujawniły, że co prawda mam objawy chorób, na które nie choruję (na przykład katar sienny bez śladów alergii na cokolwiek. ha!), ale za to dla równowagi i sprawiedliwości nie mam objawów chorób, których się podobno dorobiłam (refluks? na litość, powinnam coś chyba zauważyć?). to raz.

a dwa, to zastałam dziś pod drzwiami tajemniczą paczkę w kształcie wydłużonego graniastosłupa. ponieważ nie kupowałam ostatnio niczego, co mogłoby przyjść w takim opakowaniu, podejrzewałam wszystko: od głupiego żartu po niespodziankową sadzonkę od A bez okazji. tymczasem moim zaskoczonym oczom ukazała się butelka bardzo dobrego wina z przyczepioną kartką zawierającą życzenia świąteczne od Szefa Wszystkich Szefów i Jego Wiceszefa... po dziewięciu latach bez jednego dobrego słowa nagle takie coś? to za wiele na moje wrażliwe serce, doprawdy... nie mam pojęcia, jak zareagować... udać, że paczka nie doszła? czy to znak, że można się upomnieć o podwyżkę?



poniedziałek, 3 kwietnia 2017

będąc osobą ludziom życzliwą, chociaż nie zasłużyli...


wzięłam ostatnio jedną panią na stopa. jechała ze swojej jeszcze bardziej niż nasza dechami zabitej wioski do pracy do Miasta, a Władze (nie wiem, jakiego szczebla) na spółkę z Niewidzialną Ręką (Rynku) zrobiły tejże wiosce taki wiosenny siurprajz, że zlikwidowały jej komunikację publiczną... przypominam, że jesteśmy tu w jednej z bogatszych gmin jednego z zamożniejszych województw dość jednak rozwiniętego kraju w środku Europy i trwa XXI wiek. mimo tych optymistycznych koordynat około 100 mieszkańców musi zainwestować w prywatne środki lokomocji lub niezależnie od pory dnia i roku podejmować kilkukilometrową wędrówkę, aby dotrzeć do takich zdobyczy cywilizacji jak spożywczy, poczta, apteka czy czynny przystanek autobusowy.

(prawie pominę ten fragment rozmowy, po którym został mi wniosek, że za chińskiego boga nie rozumiem, po co się pani z Miasta wyprowadzała, skoro nie lubi ogródka i spacerów po lesie, za to tęskni za miejskim szumem itp. pewnie miała swoje powody albo - co najbardziej prawdopodobne - w ogóle się specjalnie nie zastanawiała, co robi.... to takie symptomatyczne, że ludzie sobie fundują życie, które (1) wcale im się nie podoba oraz (2) w ogóle im nie służy, bo im się nie chce czasami zastanowić).

ten mało porywający epizod po raz kolejny kazał mi się zastanowić, gdzie powinniśmy zamieszkać, jak sprzedamy Domek - w sensie wiadomo, że nie w bloku, chociażby z tego powodu, że na klatkach schodowych budynków wielorodzinnych zapadam na agrofobię; i wiadomo, że nie w Mieście, bo jak wiadomo Miasto hałasuje i śmierdzi. ale chyba raczej gdzieś bliżej cywilizacji - w jakimś miejscu odrobinę mniej zacisznym od naszej trochę zabitej dechami wiochy, ale na tyle ruchliwym, że nawet jak na starość oślepnę albo z innej przyczyny stracę motoryzacyjną autonomię, a jakaś dobra zmiana zmiecie nawet wspomnienia po takich dwudziestowiecznych luksusach jak dobrze zorganizowany transport publiczny, to jednak da się chociaż złapać stopa – częściej niż raz na godzinę – żeby dotrzeć do ośrodka zdrowia czy gdzie mnie tam powiedzie fantazja na starość...

no ale to dopiero jak sprzedamy Domek, a się nie zanosi, bo okazuje się, że nie tylko mój przewód pokarmowy cierpi na cofkę na samą myśl o apaczach. w związku z czym chyba gramy na czas z ponownym wystawieniem ogłoszenia. najpierw postanowiliśmy odpocząć przez zimę. niestety się skończyła. potem w ramach hołmstejdżink-levelap zamówiliśmy nowe zasłony do salonu. no ale miesiąc minął jak z bicza strzelił i już są (na razie leżą w reklamówkach, bo nie mamy motywacji, żeby iść po drabinę i je zawiesić). no to teraz wymyśliliśmy, że jednak zrobimy zadaszenie nad tarasem. już nawet ustaliliśmy, co chcemy. jeśli chodzi o szukanie sensownego ślusarza (bo nasi starzy znajomi mają wąskie specjalizacje i ograniczają się do ogrodzeń), poszłam po najmniejszej linii oporu i wydzwoniłam pierwszego człowieka z mniej więcej odpowiednim zakresem usług, który mi wyskoczył w wyszukiwarce. nawet przyjechał w pierwszym umówionym terminie na oględziny. szok! nawet do sensu mówił o kwestiach technicznych i estetycznych – niedowierzanie! – i miał super latarkę w smartfonie, co jest ważne, bo różne takie zawiłości spawania nam tłumaczył na przykładzie mebli tarasowych, a było już po ósmej i dość ciemno.  teraz czekamy na wycenę i zobaczymy, jaką będziemy mieć minę na jej widok. pewnie szok i niedowierzanie równocześnie ;)



czwartek, 30 marca 2017

tąpnęło mi


och, jakież wielkie płacę myto za okres energetycznego rozpasania.

nie mogę się wyspać. chociaż oddaję się morfeuszowi o dwudziestej pierwszej obecnego czasu, nadal rano wstaję jak na ciężkim kacu (po herbacie ziołowej? pytam się. chyba zacznę się upijać tylko po to, żeby jakoś uzasadnić poranne samopoczucie). wczoraj posunęłam się tak daleko, że pierwszy raz w życiu zrezygnowałam ze świętego posiłku (pierwsze: nie będziesz wychodzić z domu bez śniadania), żeby sobie tylko pospać kwadrans dłużej. w ogóle wczoraj postanowiłam, że skoro i tak jestem do niczego, to nic nie będę robić, szczególnie że agendę miałam tak wypchaną, że i tak już mi się nic nie zmieściło.

w ramach nierobienia nic: pojechałam z Juniorem na badanie krwi, podczas którego kazano mi go trzymać na kolanach - takiego starego konia? ale dobra, przed nami w kolejce była rozhisteryzowana pięciolatka i widać było, że panie flebotomistki doznały dość wrażeń jak na jeden dzień, więc się nie kłóciłam. następnie zajechałam do gminnej centrali ogumienia w celu wymiany opon (i poplotkowania z żoną właściciela, bo się bardzo lubimy. właściciel wróżył, że "przecież te gimnazja to i tak tylko na dwa lata zlikwidują, a potem to trzeba będzie odkręcić". tylko jak?).

potem przyjechałam do domu zmienić stroj na sportowy i udałam się do centrum rehabilitacji porehabilitować swoje biedne stawiczątka. po powrocie do domu ugotowałam wegański obiad w postaci gulaszu pieczarkowo-cukiniowego z kaszą pęczak (pycha! miał być na dwa dni, ale wszyscy brali dokładki, więc dziś znowu muszę coś wymyślić). następnie przebrałam się na wyjściowo, bo zaraz jak Junior wrócił ze szkoły, jechaliśmy do ortodonty. w korku i w deszczu. (w korku źle, w deszczu dobrze - może mi wreszcie koperek zacznie kiełkować). no i jak po dziewiętnastej wróciłam do domu, to już tylko pobawiłam się z A. w budowanie makiety zadaszenia na taras - z bardzo grubego kartonu, w skali 1:1; upiekłam podpłomyki z mąki gryczanej, wstawiłam zmywarkę... i była dwudziesta pierwsza i poszłam spać...

wstałam rano, włączyłam internety, a tu wszyscy tacy elokwentni, dowcipni, inteligentni erudyci. tylko ja znowu niewyspana. no niech mnie gęś kopnie!



wtorek, 28 marca 2017

beniaminie, beniaminie, niech ci ziemia ciężką będzie


ufff. uporałam się w terminie. nieco żeśmy z szefem rozciągnęli miesiąc rozliczeniowy i dało radę. (co tam nasze rozciąganie, amerykanie rok podatkowy kończą w kwietniu!). aby odpocząć od spraw przyziemnych, w weekend zajęliśmy się sprawami przygruntowymi, typu rozgarnięcie kopczyków osłaniających róże, wysianie rukoli, plewienie wśród wschodzących tulipanów, przycięcie tawuły itp.

powinno to mieć dwa skutki: po pierwsze oczekiwałam, że niedzielę zacznę od naprawdę paskudnego bólu stawów. po drugie miałam nadzieję, że skoro w sobotę padliśmy o dziewiątej starego czasu, to płynnie się przestawimy na rytm dobowy według letniego czasu.

w obu przypadkach nie miałam racji, ale  – jak raz – w połowie jest to powód do radości. podejrzewam, że na ręce rzeczywiście pomaga mi straszny mróz. jest lepiej. jeszcze mnie tu i ówdzie od czasu do czasu strzyka i sztywnieje, ale po przehakaniu naszych gliniastych rabatek to w gorszych czasach bywało naprawdę źle, więc z całą pewnością straszny mróz pomaga. a jeszcze mi zostaly trzy wejścia do kriokomory w tej serii!

płynne przestawienie się na nowy rytm dobowy pozostaje moim świętym graalem. kolejny poranek z rzędu negocjuję z budzikiem o każdą minutę i wstaję w przekonaniu, że to pomyłka. Wielka Pomyłka Beniamina F. - niech mu ziemia ciężką będzie za moje nieuzasadnione i bezsensowne cierpienia każdej wiosny. ament.


środa, 22 marca 2017

nieuczenie się ma konsekwencje


znowu się dałam wmanipulować. dzwoni szef i stęka, że pani kochana, jest taka pilna robótka, liczę na panią, że pani wszystko inne rzuci i ją zrobi. trudna chyba nie jest. (niby skąd szef ma wiedzieć? przecież się na tym nie zna, nie?) ale na cito, pliz. wiem, wiem, niefajnie wyjdzie, że się pani nie wyrobi z bieżącą robotą i będzie kłopot z sensownym rozliczeniem na koniec miesiąca. ale może się coś wymyśli. to jesteśmy umówieni, tak?

powinnam asertywnie powiedzieć, że proszę się wypchać. ale primo lubię malutkie wyzwania, secundo czasami lubię presję czasu, tertio no lubię, gdy ktoś na mnie liczy i się nie zawodzi, a po czwarte wyliczyłam sobie, że jak się sprężę, to zrobię i pilną robótkę i to wszystko, co niby rzuciłam - i to przed końcem miesiąca.

mając przy tym pełną świadomość, że właśnie mi się zaczyna seria odwiedzin w krainie lodu. i że pracujemy z Juniorem nad przygotowaniami do konkursu z języka przodków. i że łikendy mamy co do jednego zagospodarowane jakimiś wyjazdami i innymi nieprzekładalnymi wydarzeniami. musi optymizm mnie poniósł.

efekt jest niemal taki jak w tym kawale, co facet latał z pustą taczką, bo tak zapieprzał, że nie miał czasu jej załadować. ale na razie wszystko idzie zgodnie z grafikiem - mój mózg doprawdy przekracza kolejne granice swoich możliwości, tyle tylko że każe mi chodzić spać o godzinie 21. i śpię tak mocno, że nawet ból łokci nie jest w stanie mnie obudzić (ale to się akurat wkrótce zmieni, bo przecież trzeba będzie w końcu umyć okna, a okazuje się, że w naszej gminie nie ma osób zainteresowanych odpłatnym wykonywaniem pracy tego rodzaju*. oczywiście mógłby je umyć A., ale z kolei ja nie mam cierpliwości na to patrzeć, bo przy jego pedantyzmie potrzebowałby z godzinę na sztukę... rzeczywistość składa się po prostu z za małej liczby godzin i za dużej liczby okien...)

* a na przykład osoby, które wykonują taką robotę nieodpłatnie w domach księży, do mnie za pieniądze nie przyjdą. nie wiem, czy im światopogląd zabrania mycia ateistycznych okien czy co? może jakbym powiedziała, że mam ciotkę zakonnicę, to by pomogło?


czwartek, 16 marca 2017

wzruszyłam się, nie powiem


ćwiczymy z Juniorem czas przeszły (konkretnie was/were). ma za zadanie opowiedzieć, o swoim dzieciństwie (dziesięciolatek uważa, że na przykład rok temu to zamierzchle czasy, w których był bardzo, bardzo mały). co było jego ulubioną zabawką, czy był nieśmiały czy niegrzeczny, takie tam eciepecie. ponieważ jednak dziecko mam z zacięciem autorskim, musi dodać coś od siebie:

- jak jest "myśleć"?
- think.
- ok, when I was little I think all people love me. all people in the world.

wnioski: czyli juniorowe dzieciństwo można zaliczyć do udanych. czyli już wie, że "wszyscy" nie - może to i lepiej.




wtorek, 14 marca 2017

lajk e maszin

no naprawdę coś mi się musiało w środku przełączyć. jakaś wajcha się przestawiła, jakiś guziczek przypadkiem wcisnął?

dziś na przykład musiałam wstać o 4:15 (czyli właściwie jeszcze wczoraj), aby podrzucić A. do cywilizacji w związku z wyjazdem w delegację. po powrocie liczyłam na parę kwadransów snu, ale ledwie mi się udało powieki skleić, przydreptał Junior - nietypowo rześki tak wcześnie przed budzikiem - z pytaniem, czy skoro już się obudził, to może mi opowiedzieć, co mu się śniło. nie pozwoliłam, ale jak można się spodziewać, z drzemki już nic nie wyszło.

normalnie - czyli jeszcze pół roku temu - po takiej dawce (dawciuni) nocnego snu powinnam się dziś snuć jak smród po gaciach, niezdolna do złożenia w sensowną całość rymowanki o kocie na płocie, a tymczasem niezwykle wydajnie składam tekst prozą na temat najnowszych wynalazków biotechnologicznych. i zaraz będzie ten hours straight, jak Neo w matriksie. bez wspomagania kofeiną, no chyba że w kakao też jest, ale ile może być kofeiny w jednej łyżeczce kakao? (próbowałam to kakao odmieniać, jako dopuszcza nowy słownik poprawnej polszczyzny, ale chyba jeszcze muszę z dekadę poczekać, zanim mój mózg się pogodzi z formą w kakale, choćby w najpotoczniejszym języku. to nawet nie ma wyglądu, pffff).

co prawda ziewam, kark mi sztywnieje i raz na godzinę muszę sobie puszczać głośno jakąś wesołą, dobrze wyprodukowaną piosenkę pop, ale duch, tj. intelekt, w mym wątłym ciele funkcjonuje, że ho ho. no chyba że jutro przeczytam, com dziś napisała, i trzeba będzie rewidować wnioski, c'nie.


poniedziałek, 13 marca 2017

o fragmencie i do fragmentu

chwilami mi się wydaje, że jakiś ważny fragment mnie pozostający poza moją świadomą kontrolą, ostatnio - czyli tak w ciągu ostatnich paru miesięcy - dokonał podliczeń i inwentaryzacji i doszedł do wniosku, że ten organizm już trochę ma na liczniku, już mu została circa about mniejsza połowa i dobrze by było jakoś rozumnie ją wykorzystać. jakoś optymalizować działania, wykorzystywać szanse, maksymalizować korzyści, sensownie zagospodarowywać czas.
czasami trochę bardziej iść na rękę nosicielowi. no nie wiem, szybciej czytać i zasypiać. łatwiej zapominać głupoty. sprawniej wykonywać czynności nie wymagające głębokiej refleksji. jakoś bilansować neuroprzekaźniki. mniej się zadręczać. jak ulegać, to od razu, jak stawiać opór, to do końca. głębiej oddychać. z rozmysłem się regenerować. w razie potrzeby sprawnie rozpruć, od razu przyciąć zbędne niteczki i gotowe, a nie tygodniami dywagować, czy aby na pewno.
w każdej chwili mieć świadomość tu i teraz. że na przykład teraz jestem tu, siedzę przy komputerze i pracuję, a nie myślę o pierdołach. albo że teraz jestem tu, stoję przy oknie z kakaem, patrzę na pliszki i właśnie myślę o pierdołach. albo że właśnie miałam wyjść i zasiać szczypior, ale się rozpadało, to nie ma co stać w oknie i niebu pięścią wygrażać, tylko zadzwonić do mechanika i na przegląd się umówić. albo właśnie postać i popatrzeć, jak ładnie pada, ponieważ bardzo ładnie pada i ja to doceniam.

 no szkoda, fragmencie, żeś się tak późno ujawnił, ale i tak się cieszę, że w ogóle.  nie zostawiaj mnie już samej, dobra?

wtorek, 7 marca 2017

szlaban na telewizję


gawędzimy z Juniorem przy kolacji

- ...i dlatego nasza paczka nasłała na dziewczyny skrytochlupców, którzy je ochlapywali wodą!
- pożałowania godne.
- czy ja aby na pewno jestem twoim synem?
- no raczej.
- to mów do mnie jak moja mama.

ergo: zapalenie migdałków zapaleniem migdałków, ale jutro jak w tytule.

z okazji zapalenia mamy naprawdę dużo czasu na rozmowy:
- no wiesz, taki sztuczny diament. wszyscy chłopacy go chcieli mieć, ale mnie dała.
- fajnie. i gdzie go masz?
- a zgubiłem.
- nie przejmuj się, ja zgubiłam taty ślubną obrączkę.
- serio? kiedy?
- a wieki temu.
- i co?
- zachwycony nie był, ale widać uznał, że ja jestem ważniejsza.

trafiłam też na nowy Horoskop. naukowy. wychodzi mi, że jestem kombinacją Budowniczego (nomen omen) i Dyrektora. obiektywnie muszę przyznać, że to raczej uciążliwe dla otoczenia. nie umiem jednoznacznie zakwalifikować A., ale dostrzegam u niego rys Badacza. moja siostra jest z całą pewnością stuprocentowym Negocjatorem. jeżu kolczasty, jak my wszyscy do siebie nie pasujemy. tylko do mamy jestem podobna - dlatego nie mogłabym z nią już nigdy ponownie zamieszkać, bo  doprowadziłybyśmy się albo do obłędu, albo do depresji...

dobrej nocy i niech serotonina będzie z nami. czy tam dopamina. 


wtorek, 28 lutego 2017

wszystko jest po co innego


kabareciarze nie odkryli ameryki (patrz "ucho prezesa", odc. 6). już od dawna wiadomo, że reforma szkolnictwa nie jest po to, żeby w szkołach coś poprawić, ale po to, żeby "odbić" samorządy . chwilę się zastanawiałam, po co jest reforma szpitali, bo przecież nie po to, żeby ludzi lepiej leczyć. (skoro lekarz kierujący resortem nie rozróżnia leków opóźniających owulację od środków wczesnoporonnych, to wnioski się nasuwają same: koleś nie ogarnia podstaw ludzkiej fizjologii, którą studiował przez minimum sześć lat, więc jakie może mieć kompetencje na reformatora?) zastanawiałam się, zastanawiałam i już wiem: żeby przetrzebić stado. jak system runie, to zaradni się przeniosą do prywatnych klinik, a chorzy wymrą. zostaną sami zdrowi i zaradni – ani jedni, ani drudzy nie będą zaś stanowić obciążenia dla państwowej służby zdrowia. tadam!

czyli nie ma co sobie robić podśmiechujek ze zdrowego odżywiania, bo potencjalny pacjent publicznej służby zdrowia się powinien każdej brzytwy chwytać. jedną ręką, a drugą niech lepiej zarabia na te prywatne kliniki, na wypadek gdyby się jednak okazało, że to zdrowe odżywianie nie jest aż takie zdrowe (no bo do zdrowego odżywiania jest potrzebna zdrowa żywność, a weź teraz znajdź zdrową żywność w tym zasyfionym świecie? znajdziesz? no nie znajdziesz...)


czwartek, 23 lutego 2017

jazda bez trzymanki

tak mi się skojarzyło w kontekście ostatnich wystąpień "panów" w różnych częściach świata, że ewidentnie za często sobie powtarzają:

my reach is global
my tower secure
my cause is noble
my power is pure

środa, 22 lutego 2017

luty, luty, weź już idź stąd


zgadałyśmy się z sąsiadkami i zapisałyśmy pół populacji wioskowych chłopaków na półkolonie na miejskim basenie, pardą akłaparku. pomysł genialny, bo hurtowe podejście bardzo ułatwia logistykę. ja na przykład z różnych przyczyn mam tylko dwa kursy w tygodniu, co sobie chwalę, bo Miasto hałasuje i śmierdzi, a jeśli czegoś nie cierpię bardziej od hałasu i smrodu, to chyba tylko pis-u (ups, czy to się kwalifikuje jako mowa nienawiści? w razie czego*, proszę o paczki ze zdrową żywnością** i norweskimi kryminałami). jedyny minus akłaferii polega na tym, że za rok nasze chłopaki będą już chyba na nie za starzy...

podczas gdy Miasto hałasuje i śmierdzi, do nas na prowincję zawitały dwa łabądki. rozkokosiły się w takiej wieeelkiej kałuży na środku pola między Von Hrabiowitzami a sąsiednim prężnym ośrodkiem rehabilitacyjno-lakierniczym*** i pozują do zdjęć. bo wszyscy kierowcy stają i cykają, wiem po sobie. ale innych też przyłapałam.


* może warto przemyśleć taki turnus wypoczynkowy na koszt państwa? wreszcie bym nic nie robiła przez dłuższy czas i pewnie lepiej by mi to zrobiło moim obolałym łapkom niż te prądy i magnesy, które ewidentnie przynoszą efekty odwrotne do oczekiwanych :(

** bilans ostatnich miesięcy przekonał mnie dobitnie, że zdrowe odżywianie kosztuje mnóstwo czasu, energii i pieniędzy. czas mi pochłania wymyślanie, co ugotować. energię to gotowanie, a pieniądze to wiadomo - bo oczywiście jak zaczęliśmy jeść głównie warzywa, to nastała wegeflacja i cukinie po 28 zł za kilo (poczekam, aż mi własne urosną, sękju). ale gdyby jednak przyszło co do czego z tymi paczkami, to ja mogę szczegółowo pisać, co mi do nich pakować, więc PT Nadawca nie będzie musiał sam wymyślać. zawsze to jakieś ułatwienie. na początek poproszę dużo ciemnego kakaa, którym zgodnie z najnowszymi zaleceniami A. zastąpiłam wyeliminowane z menu kawy i herbaty. żeby to kakao miało superlecznicze moce, trzeba je pić bez cukru i na samej wodzie. początkowo trochę syf, ale jak się człowiek przyzwyczai – a człowiek jest się w stanie przyzwyczaić do takich rzeczy, że sam się dziwi – to o niebo lepsze niż normalna kawa z mlekiem sojowym. a'propos: mamy do oddania dwa kilo soi nabytej przez A. w celu produkowania różnych artykułów spożywczych. po pierwszych ambitnych próbach zgodnie uznaliśmy, że do artykułów sojowych to się u nas w domu żaden człowiek nie chce przyzwyczaić, a ptaki tego nie tykają, więc to dwa kilo, co nam zostało, tylko zabiera miejsce w spiżarni. (bo przecież nie będziemy jedzenia wyrzucać! nawet jeśli to soja).


*** a taka smutna wieś, do której warto jechać tylko do lakiernika, bo rehabilitacja i tak nic nie daje :(




poniedziałek, 13 lutego 2017

można powiedzieć, że jestem teściową


podczas gdy ja odbywałam w jadalni kolejną burzę mózgów na temat lokalnego aspergerowca, Junior uprawiał esemesowe życie towarzyskie. kiedy w końcu uderzyłam w gong na znak, że pora na obiad, dziecko pojawiło się przy stole z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

bym nie była sobą, gdybym nie zaczęła dopytywać, co to się mu stało w emocje, że tak dziwnie wygląda.

można powiedzieć, że chodzę z [imię i nazwisko do wiadomości redakcji].

pogratulowałam, bo chyba wypadało. poradziłam też dopytać, czy oblubienica wie, że jeszcze wczoraj nasz sąsiad z von Hrabiowitz twierdził, że to on jest jej chłopakiem (wyparła się go).

bym nie była sobą, gdybym nie poprosiła o doprecyzowanie, na czym właściwie polega chodzenie ze sobą w czwartej klasie szkoły podstawowej. Junior streścił w punktach (moje geny precyzji się odzywają, hej! jakby się odezwały ojcowskie, to zaprezentowałby analogię w formię przypowieści biblijnej). przytaczam dla zainteresowanych: chodzenie ze sobą polega na nieukrywaniu, że się lubi osobę, z którą się chodzi, na mówieniu jej o wszystkim i na przesiadaniu się do niej, jak tylko jest ku temu okazja. póki co żadne całowanie nie wchodzi w grę. tyle.

to jeszcze dla spokoju kazałam sobie pokazać zdjęcie można powiedzieć, że synowej (ładna i sympatyczniejsza od poprzedniej) i spytałam, czy się aby dobrze uczy (na piątki i czwórki) i czy mogę się podzielić tą radosną nowiną z teściem, to jest z ojcem, to jest z mężem. mogę. to i Internetowi powiem, c'nie?



piątek, 10 lutego 2017

szalone czasy


"brodka się ogoliła na łyso" powiedział mi Sąsiad na dzień dobry. a smutny był przy tym bardzo. no taka widać belepok nastała, że kryzys wieku średniego się zaczyna od razu po trzydziestce. nie wymyśliłam, jak go pocieszyć... to znaczy przyszło mi do głowy, że przecież włosy nie zęby i odrosną, ale akurat zmieniliśmy temat i się zmarnowało.

dziś bal karnawałowy! wydarzenie, które straciło już nieco na ważności w Juniorowym kalendarzu, ale wciąż wywołuje w nim takie podniecenie, że wczoraj wieczorem nie mógł zasnąć, biedaczek, a dziś rano wyszedł na autobus kwadrans wcześniej niż zwykle. śniadanie umilaliśmy sobie rozmową o najnowszych trendach kostiumowych. u dziewczynek, przyznaję z żalem, stara bryndza, tyle że zamiast księżniczek, wróżek i motylków w tym roku będą dominować czarownice i kotki. natomiast płeć męska jest zdecydowanie bardziej au currant z bieżącą sytuacją geopolityczną, co przyznaję z jeszcze większym żalem, gdyż pomijając jednostkowe wystąpienia gwiazd światowego futbolu i jednego majkela dżeksona, przystrojoną balonami salą zawładnie dziesięcioosobowa zorganizowana grupa przestępcza składająca się z terrorystów i hakerów. hersztem będzie Junior, jako główny pomysłodawca i dostawca uzbrojenia dla części bandy. mam nadzieję, że żadne grono nie ekstrapoluje Juniorowego imidżu na ogólny system wartości, jaki wynosi z domu, c'nie? (z drugiej strony nie narzekam, bo to najtańsze przebranie w dziejach: maskę Anonimous kupił tego lata za własne piniondze w sklepie z suwenirami w czeskiej Pradze - tak, po takie suweniry sięga to pokolenie - a czarny dres był w promocji w haemie, no i postawmy sprawę jasno: to nie jest "sukienka na jedno wyjście").

a jeszcze mi się przypomniało z niedawnych domowych pogaduszek:

- mamo, czy ja mam bogate słownictwo?
- o tak, bardzo bogate.
- a skąd wiesz?
- bo jakbyś nie miał, to byś spytał, czy znasz dużo słów.

dobrze, że się nie pyta, czy ma zasobny wokabularz :)






wtorek, 7 lutego 2017

jak nas wzbogaca rodzicielstwo

tak nas wzbogaca, że o pieronie, nie przewidziałabym.

ja na przykład z natury jestem boleśnie szczera i prostolinijna, a moja mowa jest zgodna z zaleceniami nowego testamentu: moje tak znaczy tak, a moje nie znaczy nie. na długiej liście zawodów, do których nie mam najmniejszych predyspozycji, dyplomata znajduje się o wiele, wiele wyżej niż na przykład akrobatka cyrkowa (mam trochę lęk wysokości i zdecydowany wstręt do wysiłku fizycznego) czy  chirurg (mięknę w kolanach na widok cudzej krwi).

i taka zupełnie niedyplomatyczna ja na wczorajszym spotkaniu rodziców nie powiedziała tatusiowi naszego klasowego antybohatera tragicznego, że jest głupi cham i prostak.

a było to tak: pani wychowawczyni poinformowała szanownych zebranych, że hiperaktywny gnom ma nową diagnozę - zespół aspergera. takie cuda panie, że się przez prawie cztery lata dziecka nie dało zdiagnozować, a po naszym piśmie do szkoły się nagle dało załatwić megasuperhipersławnego diagnostę w ciągu miesiąca.i już pani chciała przejść do kolejnego punktu agendy, ale się wtrąciłam pytaniem, co w związku z tym? czy to całość diagnozy? czy są jakieś zalecenia do pracy z gnomem? czy ma orzeczony specjalny tryb kształcenia? czy przewidziano szkolenia dla naszych dzieci, jak wobec gnoma postępować? a dla nas rodziców? czy będzie miał asystenta nauczyciela? na co głupek, cham i prostak, to jest tatuś gnoma zaczął na mnie krzyczeć, że co mnie to obchodzi i jakim prawem śmiem w ogóle pytać o coś, co dotyczy jego dziecka (dla jasności - rodzice gnoma podpisali zgodę na informowanie otoczenia o przypadłości swej pociechy).

wśród licznych wad mam również brak cierpliwości do głupich ludzi, ale staram się nad sobą pracować, więc postanowiłam głupiemu chamowi kulturalnie wytłumaczyć. czy muszę dodać, że ciężko jest coś kulturalnie wytłumaczyć głupiemu chamowi, który krzyczy? naszła mnie przy tym refleksja, że asperger aspergerem, ale trudno, żeby dziecko nie było agresywne, jak wynosi z domu takie wzorce. no bo jak może wyglądać komunikacja chama z najbliższą rodziną, kiedy nie ma zahamowań, żeby krzyczeć publicznie na obcych ludzi, którzy próbują z nim prowadzić spokojną, rzeczową rozmowę?

niestety, pomimo niewątpliwej korzyści, jaką jest rozwinięcie zmysłu dyplomatycznego i poprawa samokontroli, wyszłam z wczorajszej wywiadówki w poczuciu bezsilności i osamotnienia. dyrekcja szkoły patrząc mi prosto i głęboko w oczy, skarży się, że gnom stanowi problem, szczególnie że klasa tak trudna, a gnomowi rodzice agresywni i roszczeniowi, by następnego dnia w oficjalnej odpowiedzi na nasze pismo stwierdzić, iż rodzina współpracuje, gnom jest przecież kulturalny (bo nie przeklina. czujecie? bije dzieci, rzuca się nauczycieli i pokopał pana policjanta na pogadance o znakach drogowych, ale kurwa nie przeklina, więc w czym problem?), a poza tym dostarcza "państwa dzieciom, które są wolne od problemów, możliwości rozwijania empatii". nie wymyśliłabym takiej figury, przysięgam. dziewczynka ze zdiagnozowanym mutyzmem, dwójka z padaczką, co najmniej piątka wychowywana przez samotnych rodziców, drugie tyle w rodzinach patchworkowych, pół klasy z potwierdzonymi pieczątką stanami lękowymi itp. to są dzieci wolne od problemów, którym rzeczywiście najbardziej w szkole brakuje okazji do rozwijania empatii...

nowo nabyte umiejętności dyplomatyczne sprawiły, że dyrekcji też nie powiedziałam, co o niej myślę. dopytałam się tylko o te szkolenia, asystenta, możliwość stworzenia klasy integracyjnej itp. pokiwałam ze smutku głową, nawet nie skomentowałam tradycyjnego pokrzepienia "pani się za bardzo przejmuje,bo
pani ma jedynaka" i bardzo delikatnie zamknęłam za sobą drzwi.

a teraz siedzę i myślę. myślę sobie na przykład, że jeśli to przeczyta rodzic jakiegoś dziecka z aspergerem, to pewnie pomyśli: co za niedouczona, nietolerancyjna baba. no więc niestety, ze mnie uchodzi cała tolerancja na widok małego ucha, z którego płynie krew, ponieważ gnom z aspergerem miał fantazję złapać kolegę za głowę i uderzyć nią o kant szafki. a wszystkie uczone argumenty tracą dla mnie wagę, kiedy słyszę od gnomowej matki, że ona nie zamierza gnoma wozić do terapeutów, bo ma jeszcze inne dzieci i jest zajęta. wtedy myślę już tylko o bezpieczeństwie swojego dziecka - żeby następne rozkrwawione ucho nie było przyczepione do jego głowy. bo cytując bohatera filmu, którego tytułu nie pamiętam: "moje dziecko jest dla mnie bogiem".

dlatego pomyślę o tym jutro. i pojutrze. i każdego dnia, dopóki czego nie wymyślę.



piątek, 3 lutego 2017

gdzie się podziali projektanci?



podobno jesteśmy meblarską potęgą europy. ba, całego świata. i normalnie w różnych mediolanach nie znajdziesz na targach ładniejszego stanowiska niż polskie. tak słyszałam od zaprzyjaźnionego projektanta.

no to ja się pytam, co ci projektanci projektują z rzeczy dostępnych w przeciętnym krajowym sklepie meblowym? bo połowę tego, na co się natykam, to musi projektowała uczęszczająca do prywatnego liceum plastycznego córka prezesa firmy meblarskiej z czterocentymetrowymi tipsami. co akurat była w solarium, jak mieli lekcje z proporcji, ciężarów, ergonomii, łączenia kolorów... no ogólnie większość lekcji niestety jej kolidowała z terminami wizyt w spa, ale bardzo lubi toczone nóżki w stylu burżua łamane przez któryś tam ludwik oraz czarny kolor (bo wyszczupla). a drugą połowę "wzorów" wymyślił pan Mariusz z działu sprzedaży i marketingu, który doskonale rozumie, czym jest optymalizacja kosztów, i nie zawahał się jej użyć, jak akurat szwagier miał do odsprzedania niedrogo pół kontenera takich fajnych powyginanych drucianych stelaży prosty z chin, idealnych na nóżki do dowolnego mebla, jak się tak dobrze zastanowić.

światło moich oczu i księżyc mojego pożądania wymyślił sobie, że ustawimy w sypialni przed łóżkiem zgrabną tapicerowaną ławeczkę. że niby w ramach hołmsteidżingu przed wiosenną ofensywą sprzedażową, ale podejrzewam, że tak naprawdę potrzebuje miejsca, gdzie będzie co rano  z fantazją drapował piżamkę... najchętniej w kolorze nienachalnie fioletowym, o szerokości circa about 140 cm. w wielu kwestiach jesteśmy w sumie wobec tej ławeczki dość elastyczni, ale bardzo mocno nam zależy, żeby była po prostu zwyczajnie ładna. i kurdę w zalewie tysięcy propozycji nie znaleźliśmy ani jednej, która by akurat ten warunek spełniała! czyli prawdziwi projektanci zajmują się czymś innym. czym, pytam grzecznie. bo z pewnością nie projektują lamp podłogowych (wiem, bo od dawna szukam), ani szafek rtv (zastąpiliśmy zwykłą komodą, bo nam żyłka pękła), ani stolików nocnych (rzucam okulary na podłogę przy łóżku i jaki kiedyś będzie nieszczęście, to wiem, do kogo mieć pretensje).

no chyba że wszyscy wyjechali na wyspy i się przebranżowili, zdrajcy, za nasze podatki wykształceni ;)





środa, 1 lutego 2017

pani kotkowa była chora


z kaszlącą Princzipessą to było tak. kaszlała sobie od pewnego czasu. bez sensu i związku. a to przez sen, a to po przebieżce po schodach. a to po wyjściu z dworu, a to siedząc przez kwartał w zamknięciu. niezależnie od rodzaju karmy itp. niby trochę pomógl antybiotyk, ale nie tak, żeby uznać temat za zamknięty. poza tym jednak była w świetnej formie, skora do rozrywek, z apetytem i błyszczącym futrem.

tak nam zleciał roczek, a kot dalej kaszle bez sensu i związku. weterynarka mówi: to od serca, trzeba zrobić usg. pojechałyśmy z niunią na uniwersytet przyrodniczy do miasta w umówionym terminie, ale kocio-psi kardiolog stwierdził, że serce bez zarzutu, podejrzenia od czapy i trzeba sprawdzić płuca, czy aby nie astma. rentgen dwa budynki dalej, więc wymogłam na młodym personelu przyjęcie bez uprzedniej rejestracji. kot zniósł fotografowanie z anielską cierpliwością i w całkowitym bezruchu, jakby dumny ze swoich bezbłędnie idealnych płuc, czyli astma wykluczona, ale za to "wie pani, trochę się brzucha na tym zdjęciu złapało i tam jest jakiś cień, trzeba by zrobić usg jamy brzusznej. najlepiej od razu". myślę sobie, że jak już mi się udało znaleźć miejsce parkingowe w tej przeklętej plątaninie zatłoczonych uliczek, to zróbmy i usg brzucha, żebyśmy nie musiały się powtórnie fatygować. Princzipessa ponownie udowodniła, że jest wcieloną cierpliwością i wyrozumiałością, tylko musiałam jej cały czas powtarzać, że jest piękna i najgrzeczniejsza. przy wtórze moich komplementów, usg-nista stwierdził siakiegoś dziwnego guza między trzustką a wątrobą i określił rokowania jako "ostrożne".  kazałam sobie przetłumaczyć na ludzki język i wyszło mi, że nie jest dobrze. taki guz o dlugości 6 cm to nie przelewki.

to było w piątek, a już w środę znowu szukałam wolnego miejsca parkingowego w labiryncie wąskich uliczek... żeby nie zanudzać: przychodzi baba do weterynarza i mówi: proszę mojemu kotu wyciąć guza z wątroby, bo kaszle (zaskoczeni studenci: to kot może kaszleć od wątroby? nosz kurdę, wszystko inne ma zdrowe!). pan koci chirurg tak mi wszystko ładnie wytłumaczył, jakby to mój brzuch miał operować, więc poczułam, że oddaję niunię w dobre ręce. oddałam i zasiadłam w poczekalni, przygotowując się na najgorsze (za najgorszy wariant uznałam sytuację, w której chirurg wyjdzie do mnie w połowie operacji z wnioskiem, że guz jest straszny i nieoperacyjny i czy w takim razie mają mi kotka zaszyć i oddać z guzem w środku czy od razu uśpić). no to jak nagle się drzwi otworzyły i pan chirurg wyszedł, to mi w oczach pociemniało. a ten mówi: już po wszystkim,  teraz ją będziemy wybudzać, proszę do środka - wszystko pani wyjaśnię. guz usunięty w całości, zaraz pani dostanie wycinek do badania histopatologicznego...

to było równo dwa tygodnie temu. pierwsze dziesięć dni było trudne, bo jednak na dziewięcioletnim kocie to już się nie goi jak na psie...   dnia siódmego trochę uległam panice i przez chwilę istniało prawdopodobieństwo, że zamiast leczyć kota, weterynarka zacznie mnie coś na uspokojenie podawać. ale się ogarnęłam. przyszły też wyniki badania histopatologicznego. niewesołe, ale przecież się nie będę negatywnie nastawiać. skonsultowałam z chirurgiem, wiem, co dalej robić i na razie po prostu rozpieszczamy naszą Princzipessę do wypęku (dostała nawet dyspensę na spanie w nogach naszego małżeńskiego łoża!)

i teraz dwa najlepsze smaczki

jak dostałam wstępną wycenę kociej operacji, dzwonię do A. i mówię, na czym stoimy. (jak bym była singielką, to bym popatrzyła budżetowi głęboko w oczy  i po prostu zadecydowała, ale w związku ważne są też priorytety drugiej strony, na przykład konieczność nabycia nowego telefonu, bo stary działa od reanimacji do reanimacji). mówię, że ten guz, ale operacja taka koszmarnie droga, ale może się pomylili z diagnozą (bo nadzieją matką głupich), a w ogóle to może sama nie wiem co. a mój najlepszy na świecie, najbardziej bezinteresowny ukochany mówi: no to musimy ją ratować, ona by nas ratowała. wuj z telefonem. rozpłynęłam się z miłości i wdzięczności.

rzeczywiście, jak wycięli kotu guza z wątroby, to przestał kaszleć. no dobra, dwa razy pokaszlała, ale dwa razy na dwa tygodnie to tyle co nic, więc chyba rozwiązaliśmy zagadkę i diagnozując jedno, a lecząc drugie, wyeliminowaliśmy to pierwsze.