czwartek, 29 października 2015
ja wiem, że to już nudne, ale takie jest moje życie
od pewnego czasu staram się już pomijać wątki kolejnych klientów specjalnej troski, którzy nas tu sporadycznie nawiedzają, ale wczorajsze spotkanie zasługuje na wyróżnienie, więc zrobię wyjąteczek.
najpierw koło południa zadzwoniła niewyraźnie mówiąca pani z bardzo poważnej firmy maklerskiej (?), czy ogłoszenie aktualne. gdy potwierdziłam, ostrzegła, że teraz zada dziwne pytanie. pfff nie takie już słyszałam, pomyślałam sobie, ale jednak okazało się, że akurat takiego nie. otóż: czy do działki da się podjechać ciężarówkę. si. a czy na działkę da się wjechać ciężarówką? a jak dużą? a takim tirem z naczepą? a tak (aczkolwiek nie bez szkody dla roślinności. ale można wybrać, czy rozjechać zagajnik bzowy, żywopłot z ogników lub młodnik orzechowy - do wyboru, do koloru). to poproszę adres, bo szefowa podjedzie obejrzeć z zewnątrz (i sprawdzi, czy nie skłamałam?).
zawiódł mnie instynkt i wróciłam do pracy. wtem godzinę później pod domek zajechał elegancki land rover, z którego wysiadła elegancka blondynka i z nagannym amerykanckim akcentem spytała przez domofon, czy może wejść dom obejrzeć, bo właśnie widzi w internetach, że jest na sprzedaż.
kocham takie sytuacje. po prostu kocham. normalnie w środę to nasz dom wygląda tak, że przygodny przechodzień może sobie zęby wybić, potykając się zaraz za progiem o koty z kotów (właściwie tylko z likaona, która linieje całorocznie, bo princzipessa jako arystokratka nie hołduje takim prymitywnym tradycjom futrzaków), a to była normalna środa. w każdym razie do tego momentu. byłam więc zmuszona panią spławić pod pretekstem, że właśnie wychodzę po dziecko (jakoś nie potrafiłam się przełamać i powiedzieć normalnie: nie, bo mam bałagan...).
ponieważ 10 minut później pani z uporem stała na zakręcie i oglądała okolicę, byłam zmuszona dla ratowania twarzy faktycznie wyjść po dziecko. z wrodzonej uprzejmości przystanęłam z panią na tym zakręcie i dowiedziałam się, że jest szefową tej niewyraźnie mówiącej i ma klienta, który właśnie podpisuje kontrakt z baaardzo duuużym koncernem motoryzacyjnym rozlokowanym o rzut beretem od von Hrabiovitz i w związku z tym poszukuje w okolicy ładnego domu na dużej działce. klient jest międzynarodowy i po siedemnastej ma samolot, więc czy mógłby ewentualnie około trzeciej podjechać obejrzeć, bo tu by mu chyba pasowało...
troszkę mi w oczach pociemniało, bo mógłby i powinien, ale to już za półtorej godziny, a koty po kolana, że nie wspomnę, iż w każdym kątku po lego-ludziątku, a lustra w łazienkach pokryte wzorem w pepitkę z pasty do zębów (regularnie przecieram tylko takie pole o średnicy 10 cm, żeby widzieć, gdzie sobie oko domalowuję...) mać! dobra, jesteśmy umówione. ale pani jeszcze potwierdzi.
potwierdziła za kwadrans trzecia, że będą kwadrans po. właśnie chowałam odkurzacz. jeszcze zdążyłam się nieco odświeżyć i ustalić, w jakim języku obcym się można z panami komunikować. w ich rodzimym (słabo) i w jedynie słusznym (bosko). panów przyjechało dwóch - jeden z postury taki raczej klon depardie, a drugi wręcz przeciwnie - smukły, wiotki i nawet przystojny. działkę przemierzyli na kroki (a niby na Zachodzie ludzie nowocześni), ustalili, czy tir by się zmieścił i gdzie. po czym padło pytanie, którego polski biznesmen by chyba nie zadał (chociaż mogę się mylić): że sąsiedzi to raczej nie byliby szczęśliwi, gdyby tu tiry miały parkować? trochę miejsca jest, więc pomyślałam, że przecież ten tir czy dwa (tir czy dwa! o ja naiwna) nie muszą przy samych sąsiadowych świerkach stać, i odpowiedziałam, że zależy, ile by ich miało być. fifty. eeee... yyyyy... nie zmieszczą się (chyba że zrobią parking podziemny i piętrowy na N kondygnacji. zrobią?!)
oszołomiona zaprosiłam panów do wnętrza. okazali należny zachwyt i zlecili z amerykancka akcentującej pani wybadanie statusu ziemi, która normalnie o tej porze roku zalega o poranku mgłami, a z tych mgieł wyłaniają się sarenki, kreując atmosferę bajki i sielanki za moim kuchennym oknem. bo depardie ma wizję, że dom z ogrodem by zostały jak są, a tę ziemię by obsadził drzewami, żeby sąsiadom nie psuć widoku (ludzki pan, nie?), i pośród onych drzew urządziłby parking na te swoje pińdziesiąt tirow z okładem...
nie chciałabym sąsiadom takiego prezentu na odchodne robić... ani sarenkom. ani nawet mgłom. zawsze do tej pory mówiliśmy sobie z A., że jak się skądś wyprowadzamy, to zostawiamy to miejsce piękniejszym, niż je zastaliśmy, i miło by było iść dalej z tą myślą. z drugiej strony: musimy dom sprzedać, zanim nowy samodzielnie rządzący rząd przy udziale samodzielnego inaczej prezydenta (prawie)wszystkich polaków (Polaków! choroba, teraz narodowcy w sejmie,trza się mieć na baczności) rozłoży gospodarkę i złotówki będzie można tylko na hrywny wymieniać. no nic. samo się okaże, co dalej, nie? (ale miło od takiego depardie usłyszeć, że się ma piękny dom i kto to tak pani wszystko ładnie urządził. no jak kto? hajendowy dizajner;))
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz