piątek, 22 kwietnia 2016

requiem dla Narzeczonego


wszystko zaczęło się, gdy Wojtek Mann puścił w non-stop color księciusiowy film Purple Rain. byłam chyba w siódmej klasie i wpadłam po uszy. od tamtej pory Księciunio był moim narzeczonym. planowałam, że pojadę do niego do stanów, a on się we mnie zakocha i zostanę jego księżniczką. i doprawdy nie widziałam jakiś realnych przeszkód, które mogłyby mi stanąć na drodze.

jakiś czas później moja siostra wróciła od lekarza z kiepską brzmiącą wstępną diagnozą. w środku nocy wyszłam przed dom i patrząc w piękny księżyc w pełni, zawarłam z panbogiem dil: "ja rezygnuję z romantycznych planów wobec Księcia, a ty leczysz moją siostrę". powaga. dalsza diagnostyka wykazała, że to nie żaden guz tylko mało książkowa anatomia, więc cud ze strony panboga był na miarę przemienienia wody w wino przez dodanie soku owocowego, cukru i drożdży, ale honorowo postanowiłam dotrzymać swojej części umowy. od tamtej pory Księciunio mógł już tylko liczyć na związek platoniczno-wirtualny.

w ósmej klasie dałam się jednemu Szymkowi poderwać na plakat z bravo i informację, gdzie kupię kasetę z muzyką z Batmana. w pierwszej klasie liceum w ramach pracy domowej pod tytułem "my favourite musician" wykonałam piękny, wielki album pełen zdjęć i fantasmagorycznych cytatów (i'm not a woman, i'm not a man, i am something that you'll never understand). utrzymany w stosownych fioletach i kiczowatej estetyce, którą Księciunio na pewno by docenił.

w drugiej połowie liceum zaczęłam się oglądać za prawdziwymi chłopakami i jakoś tak się złożyło, że Księciunio poszedł trochę w odstawkę. ale w razie nadpękniętego serca zawsze mogłam na niego liczyć. miałam na kasetach wszystkie płyty, jakie wydał w latach 1981-1991 i po prostu wiedziałam, że kiedy śpiewa until the end of time, i'll be there for you. you are my heart and I truly adore you to śpiewa do mnie...

mimo to śledziłam go z rosnącego dystansu. ja wyszłam za mąż, on się ożenił. samo życie. ostatecznie i nieodwracalnie zdradziłam go z Mistrzem w 2000 roku, ale ponieważ ja się nie odkochuję, to - szczerze mówiąc - niewiele to między nami zmieniło. co zrobiłam, jak mi siostra prawie zginęła w 2009? pojechałam do empiku i wykupiłam wszystkie kompakty Księcia, jakie stały na półce. bo co mnie mogło pocieszyć, jeśli nie you need another lover like you need a hole in your head?

Księciunio był Jedyny i Niepowtarzalny. właściwie wybór pseudonimu scenicznego był w jego życiu jedynym aktem skromności, bo niby dlaczego tylko Książe? dlaczego nie Cesarz Muzyki, Imperator Gitary, Dżedaj Funku? był pretensjonalny do punktu, w którym sztuczność staje się prawdziwą naturą. przekraczał granice kiczu i szedł daleko dalej, aż stawał za plecami sztuki przez duże SZ i dyszał jej w kark. podobno doprowadził do łez Sinead O'Connor! 

może dzieliły nas oceany i przestworza (oraz prawdopodobnie światopogląd na wszystko, ale nie był to problem, którego nie rozwiązałaby szybka lobotomia, więc nie ma co dramatyzować), łączyła jednak astralna więź. wczoraj o szesnastej poczułam się dziwnie: uciekłam przed dzieckiem na taras i po kryjomu zjadłam całą tabliczkę czekolady na raz. drugi raz w życiu zjadłam całą tabliczkę czekolady na raz! o osiemnastej zrobiło mi się tak potwornie smutno, że ledwie mogłam ze smutku machnąć ręką, jak A. pytał, gdzie czereśnię wkopać. o 19:30 zadzwoniła siostra: słyszałaś, że Prince nie żyje? mój Prince!? no Prince.

początkowo miałam taki plan, że cały wieczór spędzę, płacząc w wannie, ale wiedziałam, że mi nie przyniosą wina do łazienki, więc dałam spokój. A. mnie próbował pocieszyć, że on jest teraz w lepszym miejscu, ale umówmy się: nie ma żadnego lepszego miejsca, a ja już nie mam Księciunia w odwodzie. (taki małżeński żart: zawsze mam jeszcze Prince'a w odwodzie). i jest mi okrutnie smutno, a obiecywał, drań, że nigdy mnie nie zrani...




 

Brak komentarzy: