piątek, 16 września 2016

super duper, ja, naturlich


prawie zapisałam synka na kurs języka dojczlandzkiego. pani kursodawczyni* bardzo mi się ładnie zareklamowała, jak to stawia na komunikację, stosuje nowoczesne metody i jeszcze nowocześniejsze materiały, rozbudza zainteresowanie i pasję i w ogóle cuda wianki. dojczlandzkie. no i poszedł synek na pierwszą lekcję. w ramach relacji z wrażeń stwierdził, że "poziom był bardzo wysoki". dnia następnego pani kursodawczyni przesłała mi elektroniczną notatkę z zajęć. że niby materiał leksykalny itp. oraz link do filmu z zajęć. w grupie 9-10 latków pani stawiająca na komunikację i rozbudzanie pasji uznała za stosowne bazować na następującym materiale:

dzieci ten film oglądały, a pani im tłumaczyła i kazał powtarzać coponiektóre zdania (np. "chcę do urzędu pracy"). no żesz urwał nać. przemnożyłam liczebność grupy przez stawkę i pomyślałam sobie, że ja to jednak jestem gupiacipa i nigdy w życiu nie zrobię fortuny, bo mnie by wewnętrzne poczucie przyzwoitości nie pozwoliło wyskoczyć z czymś takim za 120 zł brutto. 

to samo gupie poczucie przyzwoitości powstrzymało mnie przed wyjaśnieniem pani kursodawczyni w krótkich żołnierskich słowach, jak się mocno rozmija z nowoczesnymi metodami i wszystkim tym, co tak ładnie reklamuje na swojej kolorowej stronie internetowej. chociaż mnie korci, żeby stanąć na skrzyżowaniu, jak świadkowie jehowy przy bazarku, i nawracać naiwnych, co tam do niej biedne dzieciaczki na lekcyje prowadzają. 



* nie mylić z nauczycielem. nauczyciel uczy, kursodawca prowadzi kurs. różnica okazuje się newralgiczna, kluczowa i przeogromna.

Brak komentarzy: