wtorek, 23 czerwca 2015

i co z tą kozą, panie dzieju


mój wyraz twarzy na widok kozy musiał odzwierciedlać komentarz mojego umysłu, bo Mama zamiast dzień dobry zaczęła się gęsto tłumaczyć*, że ona sobie tylko raz zażartowała, że przydałaby jej się koza, żeby wyjeść chaszcze, którymi zarosły kresy działki, a moja siostra to wzięła na serio i właśnie przed chwilą biedne zwierzątko przywiozła.

to nie jest tak, że ja nie lubię kóz. w zasadzie ze zwierząt to nie lubię komarów, kleszczy, pomrowów, szczurów, ogólnie pająków... dość typowy zestaw. jednak koza w maminej zagrodzie oznacza, że właścicielka nie będzie się mogła od tej zagrody specjalnie oddalić - ot, na wakacje do Von Hrabiowitz przyjechać - bo zapewnienia, że jakby co, to siostra przyjdzie i się kozą zajmie, możemy włożyć między dwutomowe wydanie dzieł zebranych H. Ch. Andersena, biorąc pod uwagę jej mobilny system pracy, ogólny natłok obowiązków i takie jakby roztrzepanie (to znaczy, ona twierdzi, że jest roztrzepana. moim zdaniem brakuje jej asertywności, więc wszystkim wszystko obiecuje, a potem instynkt samozachowawczy jej uruchamia jakieś filtry do selekcjonowania zadań według macierzy Eisenhowera, tylko niestety jej wersja macierzy często nie pokrywa się z wersją tych wszystkich, którym wszystko obiecała).

wracając do tematu, nerw mnie trzepnął, bo byłam przecież z Mamą wstępnie umówiona na te wakacje, stanowiące koszmar jednako dla etatowców (skąd wziąć 60 dni urlopu ciurkiem? albo chociaż 30, jeśli częściowo uda się dziecko zagospodarować jakimiś koloniami?), jak i dla wolnych strzelców (jak załatać dziurę budżetową, kiedy się nie pracuje, ergo nie zarabia, bo przecież pacholę w domu - nawet już jako tako odchowane - tak zupełnie samo sobą się nie zajmie przez, powiedzmy, 6 godzin bez przerwy 5 dni w tygodniu). a po drugie, jak człowiek Kanionka czyta, to przecież wie, że koza to nie kosiarka do miejsc trudno dostępnych, ale stworzenie z charakterkiem, fantazją i oczekiwaniami dietetycznymi. i trzeba mu przycinać kopyta!

mamine wyobrażenia na temat kozy zaczęły się rozjeżdżać z rzeczywistością już nazajutrz, kiedy Helenka postawiona w zarośniętym zakątku ogrodu nie zajęła się wcale przerastającą trawnik koniczyną, tylko: pędami winorośli i dzikiego wina, liśćmi rudbeki oraz młodym drzewkiem wiśni. w tym momencie Mama przyznała, że ona sobie raczej wyobrażała, że koza jej tak ładnie trawkę przytnie jak owce na górskich stokach. nie wytrzymałam i okrutnie skomentowałam, że w takim razie powinna była poprosić o owieczkę na imieniny, a nie o kozę. Mamie zrobiło się smutno, więc dodałam, żeby się nie martwiła, bo koza w końcu koniczynę też zje - jak już jej nie zostanie nic innego. była to świadoma złośliwość. po prostu musiałam im (Mamie i siostrze, nie kozie) dać karę za bezmyślność. no bo jak można przywieźć do domu żywe stworzenie, nie przygotowawszy mu z wyprzedzeniem schronienia, nie znając jego potrzeb? (kazałam im kupić owies, ale co z tymi kopytami - wymagają przycięcia, sama widziałam - to nie wiem. osobiście mam jej przyciąć?).

no nic, na szczęście się potem okazało, że Helenka - zgodnie z maminymi wyobrażeniami- lubi  podjeść jak świnka: wciągnie i marchewkę z zupy, i resztkę makaronu. a w razie deszczu i o zmroku nie fisiuje, tylko karnie zmyka do koziego domku.


* na koniec się dowiedziałam, że jestem postrachem rodziny (czyli Mamy) i wszyscy (czyli Mama) się boją mojej krytycznej opinii, więc z troski o jej (czyli Mamy) samopoczucie musiałam głośno i wyraźnie powiedzieć, że nie no, Helenka jest świetna, pomysł z kozą na pewno wypali, oczywiście, że pochwalam i w ogóle jestem zadowolona jak koza na grządce nowalijek... (a te dwa tygodnie, kiedy Mama miała przyjechać do Juniora? a sprawdzę sobie empirycznie, ile człowiek może nie spać, zanim umrze, hm?)



Brak komentarzy: