... zatopić ręce po łokcie w ziemi. coś bym posadziła, coś bym wyrwała. miętą zapiła.i melisą.
wczorajszy casting na nowego właściciela kochanego domeczku był nadzwyczaj długi i udany.
para numer jeden: Bogdan i Ewa, szczęśliwi rodzice dorastającej córki, początkowo jakby nieufni wobec naszych nowoczesnych technologii, jednak ulegli urokowi okolicy oraz urodzie i funkcjonalności domu, który obfotografowali (dla córki) ze wszystkich stron i nieśmiało pytając o możliwość negocjacji ceny, zapowiedzieli (wychodząc w pośpiechu po godzinie, bo muszą jechać po córkę), że będą chcieli przyjechać jeszcze raz (z córką).
na podjeździe ich wielki srebrny dodge rozminął się z czerwonym sportowym cackiem, z którego wysiadła para numer 2: międzynarodowi i wielojęzyczni młodzi wiekiem specjaliści od IT tworzący nieformalny związek dwupłciowy, sfrustrowani faktem, że już sobie raz upatrzyli dom w okolicy i w ostatniej chwili ktoś ich podkupił. o technologiach muszą doczytać, ale poza tym nie próbowali nawet kryć, że dom ich zachwyca, tak samo jak sąsiedztwo (rzepak i skowronki dały z siebie wszystko). co prawda planowali zainwestować sporo mniej, ale "raczej ich stać". nieśmiało spytali o możliwość negocjacji ceny i wyszli z wyraźnymi oporami po 1,5 godz. rozmów. mają oddzwonić.
i jedni, i drudzy zrobili na nas bardzo dobre wrażenie. ludzi myślących, zaangażowanych, sensownych i naprawdę poszukujących domu, a nie tylko oglądaczy. z tego, co opowiedzieli o swoich potrzebach i oczekiwaniach - a jak rzadko który klient wiedzą, o co im chodzi - i jednym, i drugim żyłoby się tu dobrze. i naprawdę miałabym poważny kłopot, gdyby obie pary chciały kupić nasz domek, a my musielibyśmy wybrać, którym sprzedać. więc mnie wystarczy, żeby tylko jedna z tych par chciała. i miała za co, co nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz