środa, 18 lutego 2015
w oparach absurdu
w ramach obowiązków kamienicznika uczestniczyłam wczoraj w zebraniu wspólnoty mieszkańców. chyba ze trzy dni będę odreagowywać, bo siedziałam koło takiej babeczki (lat około 60), że normalnie nie pogadasz. styl konwersacji jak na konferencji pisu. czyśmy rozmawiali na temat ustawy śmieciowej, zepsutego domofonu, bałaganu w piwnicy czy remontu elewacji, głównie snuła obraźliwe insynuacje.
normalnych ludzi nas tam było troje, ale zbyt dużo mieliśmy w sumie kultury osobistej, żeby ją usadzić. w każdym razie przez pierwsze dwie godziny. bo potem to coś we mnie pękło i zwróciłam grzecznie uwagę, że "my" teraz "forsujemy" rozmaite remonty nie dlatego, że chcemy "tu zrobić hotel", ale dlatego że "oni" (którzy tu mieszkają prawie od wojny i są "u siebie", w przeciwieństwie prawda do nas) przez dekady nie remontowali nic i katastrofalnie zapuścili cały budynek. naprawdę nie chciałam być niemiła i wytykać mentalności "co wspólne to niczyje". nawet dałam radę, ale teraz sobie myślę, że chyba niesłusznie.
w każdym razie w końcu nie tylko mnie żyłka strzeliła i jeden bardzo grzeczny pan w końcu oszołomce zasugerował, że te kłopoty (z prokuraturą, w której musi składać zeznania, ale nie wiemy w związku z czym), to ma dlatego, że za dużo mówi. i tak przy "co mi pani insynuuje" oraz "skoro nic, to proszę przestać nas obrażać" dobiliśmy do trzeciej godziny zebrania.
A. mówi, że na następne zebranie idzie on (pewnie żeby pani jasno wytłumaczyć mechanizmy rynkowe współczesnej gospodarki oraz praktyczne aspekty świętego prawa własności, czy coś w tym stylu). ale nie wiem, czy go upoważnię, bo czy ja chcę mieć na sumieniu czyjąś apopleksję?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz