poniedziałek, 23 lutego 2015

drug queen


rach ciach i ósemka poszła w piach. gdy odpuściło znieczulenie, zaczęło mnie rwać. nurofen okazał się skuteczny jak kadzidło dla umarłego. drżącą ręką sięgnęłam więc po pigułę z kodeiną. ręka mi drżała pomna tragicznych konsekwencji jedynego wcześniejszego kontaktu Reginy z kodeiną. ale - pomyślałam - może z wiekiem się zrobiłam odporniejsza, a poza tym jednak rwie...

akurat w telewizorze paranienormalni świętowali dziesięciolecie i naprawdę nie wiem, czy Jacek Balcerzak był tak mega mega przezabawny (Junior siedział ze zdumiono-zdziwioną miną, a wszak ma bardzo sprawne poczucie humoru), czy to był pierwszy atak kodeiny na Houston. w każdym razie ocierając łzy śmiechu, poczułam, jak przestaje mnie rwać lewa część twarzy.

chirurg kazał mi spać na siedząco, więc umościłam sobie gniazdo z wszystkich poduszek - A. właśnie dyżurował na fabryce - i próbowałam. trochę się czułam, jakbym jechała nocnym pociągiem bez sypialnych i kuszetek. z tym że w nocnym pociągu to próbowałabym nie zasnąć, a tu akurat na odwrót. trochę nie rozumiałam, dlaczego się we własnym łóżku czuję, jak w rozkołysanym wagonie. ale mi się wyjaśniło, jak tylko nad ranem spróbowałam spuścić nogi na podłogę. otóż personel centrali kontroli startów został uprowadzony przez zamaskowanych napastników, zastraszony, ubezwłasnowolniony i wywieziony małym jachtem w rejon ryczących czterdziestek. zejście po schodach w celu przyrządzenia Juniorowi strawy mogę śmiało porównać do okrążenia przylądku Horn, chociaż już po zainstalowaniu latarni morskiej. chcę przez to powiedzieć, że jednak nie spadłam. (ale schodziłam na siedząco).

dosztormowałam tak do wieczora, ale jedno trzeba kodeinie oddać - wszelkie doznania bólowe odcinała równie skutecznie jak łączność z błędnikiem.






Brak komentarzy: