skończyłam piąty tom dzienników Adriana M. pani S. Townsend jest lepsza niż S. King, który mi się teraz wydaje drętwy i niewciągający.
muszę przyznać, że Regina nie ma do Adriana startu. gdzie mi tam do jego konsekwencji w prowadzeniu kroniki własnego życia, wszech-ocennych komentarzy, niewyczerpanej wiary we własny talent literacki i równie wielkiej hipochondrii... gdyby Adrian miał taki katar jak ja, to już by wzywał lekarza na wizytę domową z podejrzeniem przetoki, którą mu mózg wycieka przez nos, zamiast leżeć cichutko pod kołderką i grzecznie dziękować internetom za ezakupy, bo nikt w tej rodzinie nie jest w stanie udać się po prowiant. (w pakiecie mam Juniora z nową infekcją o nieustalonej tożsamości).
popsuła mi się jakaś wtyczka w laptopie, którym serfuję z łóżka, więc zamiast śmiesznych filmów wertuję blogi. bardzo mądrą mądrość na nich znalazłam: podpisuję się wszystkim zawirusowanymi kończynami.
p.s. naprawiła mi się wtyczka i poszłam szukać, czy gdzie nie znajdę the new power generation, bo na moich starych kasetach już prawie nic nie słychać (mamo, to musiało być nagrane bardzo dziadowską komórką, podsumowało Dziecko urodzone w czasach po rewolucji cyfrowej). niestety, księciuniowe łapska są długie. myślę sobie, że on tak skrzętnie pilnuje, żeby żadne klipy po sieci samopas nie latały, bo czuje, jakie są obciachowe z perspektywy czasu. ale jednak czasami można znaleźć jakąś perełkę. (chociaż lękam się ją zalinkować).
chłopina ma wielki talent do gitary, mimo że wygląda jakby się urwał z planu kostiumowego filmu erotycznego klasy D. szczególnie obok Toma P. o imidżu właściciela kiosku w artystycznej dzielnicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz