czwartek, 5 maja 2016

przychodzi wydawnictwo do baby


bardzo szacowna instytucja z tradycjami i ąę napisała do mnie maila z propozycją współpracy. czy byłabym zainteresowana. no byłabym. czy zechcę przejść proces rekrutacji. zechciałabym. przeszłam. śpiewająco. jak sobie wyobrażam warunki finansowe. najchętniej nie wstawałabym z łóżka za mniej niż sto tysięcy dolarów, ale ostatecznie możecie mi płacić nawet trochę mniej niż obecny pracodawca, bo w końcu jesteście taką szacowną instytucją z tradycjami, więc mogę pójść na pewne ustępstwa, żeby i na mnie spłynęła odrobinka waszego splendoru... niestety, szacowna instytucja byłaby skłonna mi zapłacić mniej niż połowę tego, co obecny pracodawca. rozumiem, że tu stolyca polski, a tam stoylca małopolski, ale wymagania, z którymi się zmierzyłam w procesie rekrutacji nie były wcale o połowę mniejsze, więc skąd rozbieżność porównywalna skalą do rozmiarów chaosu u zarania dziejów. jak to możliwe, że będąc wysoko wykwalifikowanym specjalistą ze sporym doświadczeniem, nawet pracując w wymiarze czasu grubo ponad etat, nie doskoczyłabym do średniej krajowej. chciałoby się zacytować adama miałczyńskiego: ja pierdolę, kurwa mać. na koniec mi pani od rekrutacji z zimną ironią w głosie pogratulowała "takich stawek". widać jej się w ukształtowanym w budżetowce światopoglądzie nie mieści, że ktoś może ludziom płacić proporcjonalnie do wymagań i to złotówkami, a nie splendorem... i na dodatek przysyłać życzenia imieninowe.

właśnie dlatego, kiedy czasami narzekam na robotę i A. pyta "to dlaczego nie szukasz innej", odpowiadam: "bo lepszej nie znajdę". ament.


Brak komentarzy: