wtorek, 10 listopada 2015

kryzys wieku średniego


bardzo jesteśmy sfrustrowani. gdyby nie głupi wyskok Szwajcarów, to już byśmy pewnie kończyli budować chlewik, a tak to stoimy w miejscu i różne pomysły nam przychodzą do głowy... właściwie to jeden pomysł, który wraca cyklicznie na łono naszej podstawowej komórki społecznej od jej zarania. i właściwie to nie nam do głowy, bo ja jestem stacjonarna, ksenofobiczna i ogólnie mam problemy z aklimatyzacją, więc w życiu bym czegoś takiego nie wymyśliła.

przechodząc do sedna, A. odświeżył koncepcję wyjazdu z kraju-raju, tym razem radykalnie zmieniając proponowaną destynację (no bo do nowej zelandii mi było za daleko, do kanady potrzeba wiz... jednym słowem, wszędzie coś nie-halo. gdybym dostawała stówkę od każdego kraju, którego politykę wizową studiowałam, to mogłabym zabrać męża i syna na wystawny obiad do jednej z restauracji modesta amaro). przechodząc jeszcze bardziej do sedna, jest to jedna z geograficznych miłości A. (który jest niestety bardzo niewymagający termicznie*). członek strefy euro z przyzwoitym pekabe i raczej niewielką populacją, co na mój rozum tłumaczą uwarunkowania klimatyczne i językowe.

póki co oczywiście nigdzie nie wyjeżdżamy, bo przecież mamy domek na karku, ale rozpoczęliśmy eksperyment socjo-lingwistyczny. wychodząc z założenia, że warunkiem jako takiej równowagi psychicznej w obcym miejscu jest poczucie bezpieczeństwa, pośrednio wynikające z kompetencji komunikacyjnych, postanowiliśmy sprawdzić, czy jesteśmy w stanie opanować narzecze tambylców. czyli zaczęliśmy się uczyć języka**. nadmienię tylko, że jest to język aglutynacyjny, dysponujący piętnastoma przypadkami (nawet sobie tego nie umiem wyobrazić), ale za to pozbawiony czasu przyszłego. jednak z myślą o zapobieganiu fali samobójstw wśród próbujących go przyswoić cudzoziemców tambylcy mówią mniej więcej tak, jak się pisze.


* z pobieżnej analizy klimatu wyszło mi, że będą tam nosić pod spodniami kalesony z polaru przez 10 miesięcy w roku oraz naprawdę nie będziemy potrzebować domu z ogródkiem, bo po co komu  możliwość wyjścia do ogródka przy takich pogodach, jakie oni nazywają "letnimi".

** A. ma przewagę, bo sporo pamięta ze szczenięcych wojaży. ja przez dwa pierwsze dni uczyłam się "dzień dobry". a dziś odkryłam, że mają jeszcze kilkanaście innych wariantów powitania, w związku z czym otarłam się o depresję. ale pocieszam się, że teraz pójdzie mi lepiej, bo nam się internet naprawił, więc mogę się "wstępnie osłuchać" (nie wiem, jak mi to ma ułatwić opanowanie deklinacji z piętnastoma przypadkami, ale na razie to bym się chciała nauczyć liczyć do dziesięciu, żeby nie zaniżać domowej średniej.

2 komentarze:

Dżoana pisze...

A nie mysleliscie o "moim" kraju-raju? Ryanair ma bezposredine loty no i wszyscy wladacie jezykiem! Poza tym kalesony nie sa wlasciwie potrzebne.... za to dobre przeciwdeszczowe okrycia wierzchnie tak!

wersja druga poprawiona pisze...

Kochana, myśmy już chyba o wszystkim myśleli... ale teraz to takie palcem po wodzie pisanie. jak w końcu sprzedamy domek, to będziemy podejmować ostateczną decyzję. proszę JJ ucałować od cioci w paluszki :-*