niedziela, 29 listopada 2015

co to ja miałam...


ustaliliśmy z A., ze coś mam sprawdzić w internecie. tylko oboje zapomnieliśmy co, więc teraz się błąkam i klikam w ciemno w nadziei, że mi się przypomni. ale ten internet duży jest i może minąć sporo czasu...

tymczasem A. z Juniorem robią zawody w strzelaniu ze spluwaczki - plastikowej wersji broni nazywanej przez indian ameryki południowej dmuchawką, oczywiście w ich narzeczu. spluwaczka została nabyta, gdy A. zagadywał Juniora w sklepie sportowym, podczas gdy ja - pod pretekstem kupowania sobie damskiej bielizny - przedzierałam się przez sklepy z zabawkami, powtarzając w myślach treść Juniorowego listu do Świętego Mikołaja (niebieski kwiat i kolce, niebieski kwiat i kolce). ogólnie nie jest dobrze: dorwałam ostatni jako taki miecz świetlny lorda vadera, ale model nieświecący. świecące bowiem miały ten feler, że się same rozkładały. poza tym nie posiadały żadnego dzyngsa do zadzierzgania za pasek - a już widziałam oczami wyobraźni, jak sama próbuję taki dzyngs jakoś przylutować do plastikowej rękojeści, żeby ulżyć Juniorowej frustracji niezadzierzgiwalnym orężem. nie ma mowy. na dziale lego nie wiedziałam, czy wybrać zestaw z białymi klonami czy z niebieskimi. a na dziale kolekcjonerskim okazało się, że karty z potworami wyszły i to prawdopodobnie na dobre! i co my teraz zrobimy? sami je będziemy malować? frustracja za frustracją. tyle że w promocji dostałam bidon galaktycznego szturmowca, może się nim jakoś wykręcimy...


Brak komentarzy: