środa, 19 sierpnia 2015

nawłociami jesień się zaczyna



tak, tak nawłociami (mimoza mi się zawsze źle kojarzyła, z taką nadętą dziunią). to te żółte, co chętnie rosną po różnych nieużytkach. dobry miód z nich jest.

Junior na wywczasach u Babci zażywa rozrywek, jak to: wchodzenie na dach po lotki od badmintona czy jeżdżenie rowerem nad zalew, gdzie "pływam, mamo, jak na olimpiadzie, tylko jedną ręką zatykam sobie nos". a ostatnio został przez Ciotkę, zwaną niesłusznie i krzywdząco Petunią, zapisany na półkolonie z nauką gry w tenisa. ten to pożyje. stęsknieni rodzice w międzyczasie przyozdobili mu pokój wściekle zieloną pufą, mięciutkim granatowym kocykiem i wielkim plakatem z Jak wytresować smoka (ale to głównie po to, żeby zasłonić plamy na ścianie, które wyprodukował przed wakacjami, rzucając w nie przylepnym glutem).

rynek nieruchomości dalej w ruinie. nie mając specjalnie innego wyboru, daliśmy jeszcze jedną szansę panu agentowi od problemów z samochodem. przyjechał, żeby przedstawić i omówić "strategię". w sumie to strategia sprowadza się do tego, że trzeba zejść ceny, gdyż rynek nieruchomości jest w ruinie nie tylko pod względem profesjonalizmu pośredników, ale też pod większością innych względów.  poza tym nasz domek stoi za daleko od centrum. i nie ma trzystu metrów kwadratowych. a trzeba mieć na uwadze, że nie będzie się robił coraz nowszy. na dowód zacytowano nam opinie kilku specjalistów i niezależnych czynników. (nie byłabym jednak sobą, gdybym nie przeprowadziła własnej analizy zysków i strat [ze szczególnie świadomym pominięciem kosztów utopionych], kilku symulacji i nieporadnej próby wykorzystania metody scenariuszowej. przekonały mnie*).

a wczoraj miałam na chacie hołmstejdżink:level:expert. przyjechała pani specjalistka z Berlina. (takie czasy, że specjaliści mieszkający w Berlinie przyjeżdżają na Dolny Śląsk do pracy!) co ja mówię "pani"? mnie się w głowie nie mieści, że takim dzieciom dają prawo jazdy! (mam taki problem, że jak byłam dzieckiem, to świat był pełen starych ludzi. kilkadziesiąt lat później stwierdzam, że na naszej planecie dominują bezczelnie młodzi młodzieniaszkowie).  ale wracając do specjalistki: bym nie uwierzyła, jaki można osiągnąć efekt przy użyciu kilku kolorowych kocyków (w tym jednego z czasów niemowlęctwa Juniora. jest błękitny i wystąpił w roli drugoplanowej na narożniku w salonie), talerzy, naczyń szklanych i wyrobów wiklinowych z mojej własnej kuchni oraz paru gałązek malin**, rzuconego niedbale żakietu i pary czarnych szpilek. mam obawy, czy po obejrzeniu zrobionych przez specjalistkę zdjęć nie dojdę do wniosku, że to jest dom moich marzeń (a sory, to przecież jest dom moich marzeń) i innego nie chcę (tyle tylko, że przecież chcę).


*głównie o tym, że minęłam się z powołaniem. powinnam była zostać analitykiem czegoś. ja bym analizowała, a inni niech sobie podejmują decyzje, pfff.

** gałązki malin (z malinami wciąż nań) były moim autorskim wkładem. podobnie jak bukiet ze słoneczników i jarzębiny. co również przekonało mnie, że minęłam się z powołaniem. gdybym jeszcze opanowała artystyczne drapowanie kocyków, mogłabym spokojnie zostać hołmstejdżerem. tylko że niestety artystyczne drapowanie wymaga harmonijnego współdziałania z entropią, a my się z koleżanką słabo dogadujemy, bo ja ją niestety - co do zasady - zwalczam: redukuję, eliminuję, anihiluję.




Brak komentarzy: