piątek, 18 marca 2016

zgryzota za zgryzotą


chłopaki urządzili męski wieczór z hobbitem, więc mam całą elektronikę oprócz telewizora do własnej dyspozycji. (bo coś jest takiego w dziełach tolkiena, że jak kocham sf i fantasy, tak ich nie trawię. no po prostu rzygam dalej niż widzę; dużo piję, żeby mieć pretekst wychodzić do kuchni i łazienki; a w połowie wielkich bitew zasypiam z nudów, przepraszam za szczerość).

korzystając z okazji mogę się wyżalić... ale tyle mam tych powodów do żalu, że normalnie nie wiem, od czego zacząć... (kiedyś miałam podobny problem z katalogowaniem efektów swojej pracy zawodowej w postaci fizycznej. przerobiłam wersję tematyczną i chronologiczną, a w końcu stanęło na alfabetycznej, która okazała się najwygodniejsza. ale ze zgryzotami to się chyba tak nie da). (lubię ostatnio nawiasy).

na przykład  nakrzyczałam dziś na Juniora. jutro bowiem występuje na konkursie klawikordowym i rano usiadł poćwiczyć. raz się pomylił, drugi, trzeci i wziął wpadł w histerię: "tyle pracy w to włożyłem, a nic mi nie wychodzi, pomylę się milion razy i żadnego miejsca nie zajmę, jestem beznadziejny" plus szloch i łzy jak groch. próbowałam najpierw dyplomatycznie, po matczynemu, ale guzik to dało, więc mi nerw strzelił (gdyby była kategoria olimpijska w strzelaniu z nerwa, zdobyłabym dla naszej reprezentacji wszystkie medalowe miejsca) i mu wygarnęłam, że ma przestać histeryzować oraz się mazgaić, bo nie raz i nie dwa słyszałam, że umie to wszystko zagrać bezbłędnie, i mam już po dziurki w nosie niańczenia go jak małego bobaska, co płacze, jak się pomyli. no.... trochę go zatkało. strzelił oczami spode łba, zagrał oba konkursowe utwory bezbłędnie, wyłączył klawikord i wyszedł ze swojego pokoju, demonstracyjnie nie obdarzając mnie spojrzeniem. czyli po pierwsze, prawda ekranu słabych amerykańskich filmów, w których złośliwy trener mobilizuje do walki pozbawioną wiary w siebie drużynę, serwując jej ostrą pogadankę, nie jest, jak się okazuje, tak całkiem oderwana od życia. a po drugie, potrafię być autentycznie wredna wobec własnego dziecka, a potem mi głupio i nie pociesza mnie nawet, że wredota okazuje się skuteczna... wspominałam, że poziom trudności rośnie?

na przykład martwię się, że dokonując różnych wyborów życiowych, Junior będzie przykładał zbyt dużą wagę do tego, co by chciała jego mamusia, zamiast do tego, co go uszczęśliwia. i zostanie, powiedzmy, nieszczęśliwym konstruktorem platform naftowych zamiast spełnionym rzeźbiarzem.

na przykład przeraża mnie, jak ogromny wpływ na życie moje i mojej rodziny mają wydarzenia w polityce globalnej i różne makroekonomiczne trendy, na które z kolei my nie możemy w żaden sposób oddziaływać. przeraża mnie, że jakiś polityk z manią wielkości - i naprawdę nie piję tym razem do prezesa polski - postanowi się zapisać na kartach historii i wywoła kolejną wojnę, kryzys humanitarny, załamanie giełd albo katastrofę ekologiczną, i zwali nas z nóg tak, że już się nigdy nie podniesiemy. i nawet gdybym mogła go poprosić "ej, panie prezydencie/spekulancie/ajatollahu/kanclerzu/terrorysto, nie rób tego, bo skrzywdzisz miliony ludzi", wcale by nie posłuchał...

na przykład męczą mnie bardzo realistyczne sny, czy raczej - nazywając rzeczy po imieniu - krwawe koszmary, w porównaniu z którymi najbardziej rozpasane pomysły scenarzystów kryminalnych zagadek csi przypominają propozycje rozrywek dla uczestników obozu harcerskiego. te sny mnie budzą po kilka razy w nocy i powodują, że całymi dniami zastanawiam się, co też złego zwiastują. odkryłam, że aby mnie nie budziły i nie dręczyły, powinnam wstawać około piątej rano i kłaść się spać dopiero, kiedy muszę wypić mocną kawę, żeby w ogóle wejść po schodach do sypialni. problem w tym, że kiedy wstaję o piątej rano, przez cały dzień chce mi się rzygać, boli mnie głowa, słabo kontaktuję i ulegam atakom agresji werbalnej. alternatywa do złudzenia przypominająca wybór między dżumą a cholerą, nieprawdaż? wybieram dżumę, czyli jak nie muszę, to nie wstaję przed szóstą trzydzieści, więc jestem udręczona, ale jednak trochę mniej niewyspana.

na przykład martwię się, że nie uda nam się sprzedać domku. i uwiera mnie to z tak wielu powodów, że aż zasługują na odrębny wpis w pamiętniczku.

i na ostatni przykład, obawiam się, że tom hiddlestone jest gejem, a nawet jeśli nie, to jestem za stara, żeby go mieć za internetowego narzeczonego* (a żal, bo jest naprawdę śliczny i jak tańczy! jestem autentycznie zauroczona). (to jest chyba objaw starczej depresji, bo rok temu miałam za internetowego narzeczonego Shię LeBeoufa, z którym nas dzieli jeszcze większa różnica wieku i wcale nie widziałam w tym problemu. życie jest niesprawiedliwe).

* w pierwszym odruchu napisałam "nawet za internetowego narzeczonego", jakby w grę mogła w ogóle wchodzić jakaś mniej wirtualno-platoniczno-jednostronna wersja naszego związku. czyli jednak gdzieś w podświadomości tlą mi się maleńkie iskierki optymizmu...



Brak komentarzy: