poniedziałek, 18 stycznia 2016

poU40owo


szczęśliwie się złożyło, że dzień wcześniej doznałam objawienia. nie chodzi o to, że cokolwiek/wszystko w życiu przydarza się nam po coś. nie bardziej niż dno koryta rzeki  spada gwałtownie po to, aby powstał wodospad. po coś implikowałoby bowiem istnienie kogoś z ogólną mapą wszystkiego, wiedzą absolutną, wszechobecnością i irytującą tendencją do mikrozarządzania. bynajmniej. rzecz w tym, że cokolwiek się zdarza, możemy - w odróżnieniu od wody, która musi po prostu malowniczo spadać kaskadami w dół - wyciągać z wydarzeń to, co chcemy. wnioski, mądrość, doświadczenia. albo poczucie krzywdy i powody do samobiczowania. spektrum możliwości jest prawdopodobnie nieskończone, ale zawsze lepiej zachowywać optymistyczną czujność niż wisielczy fatalizm.

a potem nadszedł dzień U40. przyznaję, że wśród antycypowanych przeze mnie scenariuszy - nie tak znowu wielu, bo w sumie zakładałam, że albo wpadnę w depresję, albo nie wpadnę w depresję - nie znalazł się taki, w którym absolutnie najbliżsi mi ludzie (w sensie zarówno emocjonalnym, jak i cywilno-prawnym oraz meldunkowym) po prostu zapomną, że oto przekraczam cezurę, przechodzę na drugą stronę tęczy i ogólnie mam tak zwane "swoje święto". nie tam, żebym zaraz oczekiwała tortu bezowego i bukietu czterdziestu czerwonych róż. ale "wszystkiego najlepszego, dużo zdrowia i spełnienia marzeń" byłoby mile widziane. plus jakaś laurka inspirowana przez rodzica, bo przecież Junior nie musi jeszcze sam z siebie pamiętać, co tam stoi w kalendarzu.

przyznam, że do wieczora oczekiwałam nagłego "akuku! myślałaś, że zapomnieliśmy? stolatstolat". kiedy nic takiego nie nastąpiło, pomyślałam, że widać machnęli się o jeden dzień, więc jak mi przy śniadaniu wyjadą z życzeniami, to zrobię im za karę foszka... sęk w tym, że nie wyjechali. ani w sobotę, ani w niedzielę. jeszcze tydzień wcześniej gorączkowo roztrząsany temat obchodów moich przełomowych urodzin wziął i nie wypłynął. i nie ukrywam, że mnie to jednak zdziwiło. a skoro już tyle dni minęło, to w sumie głupio mi teraz wyskakiwać z pretensjami, że jak mogliście, ja o waszych zawsze pamiętam.

czyli szczęśliwie się złożyło, że akurat dzień wcześniej doznałam objawienia. i zamiast się truć, że ho ho! nie ma co -  trafił mi się kochający mąż z kochającym synem, myślę sobie, jaka ze mniej jest cudownie wyrozumiała i kochająca żona i matka... (chociaż oczywiście całkiem możliwe, że jednak wpadłam w depresję, ale udało mi się osiągnąć stuprocentowe wyparcie i póki co, po prostu o niej nie wiem).



Brak komentarzy: