poniedziałek, 24 kwietnia 2017

kalorie oraz Rubik a kwestia najważniejsza


tyle lat powtarzałam "nie biegam, bo nie lubię" i w końcu się z(a)łamałam. z(a)łamała mnie nierówna wojna z kaloriami. okazuje się, że samo jedzenie mniej i jedzenie zdrowiej na pewnym etapie życia powoduje nawet u niepustych kalorii tylko pusty śmiech - już one sobie znajdą sposób, żeby się przeistoczyć w niemile widzianą tkankę tłuszczową.

a zatem codziennie pięć kilometrów. jednakowoż na orbitreku, który ma tę zaletę, że pozwala mi utrzymać swoje z(a)łamanie się w tajemnicy przed światem zewnętrznym, rozumianym jako sąsiedzi, i nie naraża mnie na przesadny kontakt z matką naturą, która w tym sezonie postawiła na ulewy, grad i bardzo, bardzo niskie temperatury. przeleciałam już łącznie 45 km i chyba mam zepsutą wagę, bo nie żądam cudów, ale z dwadzieścia deko to by mi mogło zlecieć...

...

w trakcie przedwielkanocnych zakupów wdepnęliśmy nieopatrznie na przedwielkanocny kiermasz. Juniorowe oko zlekceważyło popromienne kurczaczki i zajączki (które z roku na rok robią się coraz większe. spodziewam się, że w kolejnej dekadzie do produkcji wejdą modele samobieżne albo jako koszyczki na święconkę lud zacznie wykorzystywać co większe modele wózków sklepowych) oraz bogaty asortyment swojskich wędlin i pieczyw, zatrzymało się za to na stoisku z kostkami rubika w milionie wariantów. już nie pamiętam dlaczego akurat miał bana na zakupy, ale na pewno ważnym czynnikiem mógł być ogólny poziom cen całego tego badziewia. pomimo stęków, jęków i czterdziestu trzech powrotów na stoisko pod pozorem obejrzenia jeszcze jednego modelu, musiał się obejść smakiem. chyba uznaliśmy, że tak mu dobrze zrobi na kształtowanie charakteru, czy coś - rodzice miewają takie myśli.
potem były święta, przed którymi Junior miał posprzątać pokój, ale jakoś mu nie szło. minął kolejny tydzień, w którym zgodnie z drugą zasadą termodynamiki entropia zrobiła swoje i w sobotni poranek zostaliśmy zmuszeni zakomunikować ukochanemu potomkowi, że albo doprowadzi swoją norę do ludzkich standardów, albo może zapomnieć o wszystkich ludzkich przywilejach, jak to kontakt z rówieśnikami, dostęp do urządzeń elektronicznych czy ciepłe posiłki. żeby mu ułatwić pracę (przez likwidację odbiorców ewentualnych postękiwań, jęków i narzekań), pojechaliśmy do Gminy na zakupy. ponieważ jednak nie jesteśmy bez serca, w lokalnym sklepie z zabawkami kupiliśmy mu upragnioną kostkę rubika (w bardzo przystępnej cenie) jako potencjalną nagrodę za trud.
Junior został uprzedzony o potencjalności nagrody telefonicznie, bo wiadomo: marchewka i te sprawy. do obiadu się wyrobił. wyjął nagrodę z torby, wykrzyknął "super! cudownie! dzięki! moja wymarzona! jesteście wspaniali!", aby po niecałych trzech minutach (z których dwie pochłonęło rozprucie plastikowego opakowania) skonstatować: "droga była? może Kape kupi za pół ceny. to jest nie na moją cierpliwość. bez sensu w ogóle".

zezłościłam się. nie tak, żeby krzyczeć czy robić awanturę, bo oczywiście zdawałam sobie sprawę, że zderzenie wyobrażeń o świetnej zabawie kostką ze skomplikowaną rzeczywistością wywoła zgrzyt i zniechęcenie, ale jednak zakładałam, że zgrzyt nastąpi nieco później, a zniechęcenie nie będzie aż takie radykalne. poburczałam oczywiście, że nie można się tak od razu poddawać i jak ty sobie wyobrażasz, co ja teraz czuję, kiedy zrobiliśmy ci wymarzony prezent, a ty go chcesz przehandlować. ale nawet bez specjalnego przekonania, bo nagle sobie uświadomiłam coś ważnego: to Moje Dziecko. nie jest Ideałem ani Nadczłowiekiem i nie musi nim być. nie ma nic złego w tym, jeśli czasem czymś mnie rozczaruje. nie ma nic złego w tym, że ma wady - to normalne i ludzkie. nie żyje po to, aby spełniać moje oczekiwania. jest i jest Moim Dzieckiem - to jest ważne i dobre.

p.s. kostka wróciła do oryginalnego opakowania, poleżała w nim dziesięć minut, została wyjęta i pokazana Tacie przy akompaniamencie pretensji, że nie sposób jej ułożyć w pierwotny deseń. Tata zlekceważył pretensje i skwitował, że przecież nie o to chodzi, żeby ułożyć, ale żeby układać. nawet mu się udało jedną stronę zrobić. Junior też już umie - chodzi, kręci, robi i rozwala. do szkoły dziś leciał z przenośnym głośnikiem w jednej ręce (to aktualnie u nas na wsi najwyższy poziom lansu - komórka w kieszeni, głośnik w garści) i kostką w drugiej - mam nadzieję, że się nie potknął, bo naprawdę nie ma szans, żeby podparł się czymś innym niż własny nos. kocham Go nad życie.


Brak komentarzy: