poniedziałek, 3 kwietnia 2017

będąc osobą ludziom życzliwą, chociaż nie zasłużyli...


wzięłam ostatnio jedną panią na stopa. jechała ze swojej jeszcze bardziej niż nasza dechami zabitej wioski do pracy do Miasta, a Władze (nie wiem, jakiego szczebla) na spółkę z Niewidzialną Ręką (Rynku) zrobiły tejże wiosce taki wiosenny siurprajz, że zlikwidowały jej komunikację publiczną... przypominam, że jesteśmy tu w jednej z bogatszych gmin jednego z zamożniejszych województw dość jednak rozwiniętego kraju w środku Europy i trwa XXI wiek. mimo tych optymistycznych koordynat około 100 mieszkańców musi zainwestować w prywatne środki lokomocji lub niezależnie od pory dnia i roku podejmować kilkukilometrową wędrówkę, aby dotrzeć do takich zdobyczy cywilizacji jak spożywczy, poczta, apteka czy czynny przystanek autobusowy.

(prawie pominę ten fragment rozmowy, po którym został mi wniosek, że za chińskiego boga nie rozumiem, po co się pani z Miasta wyprowadzała, skoro nie lubi ogródka i spacerów po lesie, za to tęskni za miejskim szumem itp. pewnie miała swoje powody albo - co najbardziej prawdopodobne - w ogóle się specjalnie nie zastanawiała, co robi.... to takie symptomatyczne, że ludzie sobie fundują życie, które (1) wcale im się nie podoba oraz (2) w ogóle im nie służy, bo im się nie chce czasami zastanowić).

ten mało porywający epizod po raz kolejny kazał mi się zastanowić, gdzie powinniśmy zamieszkać, jak sprzedamy Domek - w sensie wiadomo, że nie w bloku, chociażby z tego powodu, że na klatkach schodowych budynków wielorodzinnych zapadam na agrofobię; i wiadomo, że nie w Mieście, bo jak wiadomo Miasto hałasuje i śmierdzi. ale chyba raczej gdzieś bliżej cywilizacji - w jakimś miejscu odrobinę mniej zacisznym od naszej trochę zabitej dechami wiochy, ale na tyle ruchliwym, że nawet jak na starość oślepnę albo z innej przyczyny stracę motoryzacyjną autonomię, a jakaś dobra zmiana zmiecie nawet wspomnienia po takich dwudziestowiecznych luksusach jak dobrze zorganizowany transport publiczny, to jednak da się chociaż złapać stopa – częściej niż raz na godzinę – żeby dotrzeć do ośrodka zdrowia czy gdzie mnie tam powiedzie fantazja na starość...

no ale to dopiero jak sprzedamy Domek, a się nie zanosi, bo okazuje się, że nie tylko mój przewód pokarmowy cierpi na cofkę na samą myśl o apaczach. w związku z czym chyba gramy na czas z ponownym wystawieniem ogłoszenia. najpierw postanowiliśmy odpocząć przez zimę. niestety się skończyła. potem w ramach hołmstejdżink-levelap zamówiliśmy nowe zasłony do salonu. no ale miesiąc minął jak z bicza strzelił i już są (na razie leżą w reklamówkach, bo nie mamy motywacji, żeby iść po drabinę i je zawiesić). no to teraz wymyśliliśmy, że jednak zrobimy zadaszenie nad tarasem. już nawet ustaliliśmy, co chcemy. jeśli chodzi o szukanie sensownego ślusarza (bo nasi starzy znajomi mają wąskie specjalizacje i ograniczają się do ogrodzeń), poszłam po najmniejszej linii oporu i wydzwoniłam pierwszego człowieka z mniej więcej odpowiednim zakresem usług, który mi wyskoczył w wyszukiwarce. nawet przyjechał w pierwszym umówionym terminie na oględziny. szok! nawet do sensu mówił o kwestiach technicznych i estetycznych – niedowierzanie! – i miał super latarkę w smartfonie, co jest ważne, bo różne takie zawiłości spawania nam tłumaczył na przykładzie mebli tarasowych, a było już po ósmej i dość ciemno.  teraz czekamy na wycenę i zobaczymy, jaką będziemy mieć minę na jej widok. pewnie szok i niedowierzanie równocześnie ;)



Brak komentarzy: