środa, 9 sierpnia 2017

piszcząca żmija na łonie


jeśli idzie o ludzi, to przyznaję, że gdybym miała gwarancję całkowitej bezkarności oraz nie miała paranoi powodującej, że słabo wierzę w jakiekolwiek gwarancje, to mogłabym ulec pokusie i wysłać na łono Abrahama kilka postaci z tak zwanej sfery publicznej. z nazwiska nie podam, bo jeszcze by media niezłomne wykryły kolejny spisek, a po co komu takie problemy?

ale jeśli idzie o faunę, to daleko mi do agresji. no może z wyjątkiem części owadów i pająków, ale primo owady i pająki to właściwie nie są prawdziwe zwierzęta. nawet nie mają zębów i kręgosłupa, pffff. secundo, ulegam tej agresji tylko na własnym terenie. czyli na przykład ubiję pająka w sypialni, ale już nie na krzaku malin. a tertio, to przecież w przypadku takich na przykład komarów to nawet trudno mówić o agresji, już raczej o indywidualnej i gatunkowej obronie własnej.

niestety, mój przychylny stosunek do fauny jest od kilku tygodni wystawiany na ciężką próbę.
regularnie, dzień w dzień od piątej nad ranem do dziesiątej przed południem. jakaś ptasia pizdeczka – która ewidentnie uczyła się ćwierkać od starego budzika z alarmem brzmiący jak jednostajne pi pi pi, który to budzik miał już bardzo słabe baterie, wobec czego piii wychodziło mu przeciągle i z dość nietypowym glissando od znośnego pi do nieznośnego pisku – przylatuje sobie popiszczeć pod oknem naszej sypialni z częstotliwością jednego glissandującego pisku na 3 do 5 sekund. mam nadzieję, że to jakiś gatunek odlatujący na zimę, bo na samą myśl, że wykarmiłam tę pizdeczkę na własnym ziarnie i kulach tłuszczu z suszonymi karaczanami, mam ochotę się prać po pysku za głupotę.

i tak dochodzimy do autoagresji!

Brak komentarzy: